Agata Popęda

Se wstawcie tytuł, ja się poddaję

Praktycznie cała amerykańska prasa nie tylko poparła Hillary, ale pomagała utrzymać liberałów w przekonaniu, że są większością.

Dwie refleksje. Po pierwsze, demokracja jest koncepcją mocno przecenianą. Po drugie, wszyscy żyjemy na archipelagach – podłączeni do Internetu, lecz ostro odcięci od rzeczywistości.

Nie spodziewaliśmy się tego. W tych wyborach liczyliśmy na mało satysfakcjonujące utrzymanie kursu (Clinton) i stworzenie warunków, w których moglibyśmy dalej knuć nasze progresywne plany. Wyszło inaczej – i nawet nie wiem, czy można to nazwać prostym regresem. W porównaniu z Trumpem nawet Bush i Cheney wyglądają na parę miłych statecznych starszych panów. Ta wygrana nie jest klasycznym zwrotem na prawo (swoją drogą, w ferworze niedowierzania, że Trump może wygrać, zapomnieliśmy, że po dwóch kadencjach jednej partii ludzie zawsze chcą zmiany – na lepsze, na gorsze, nieważne, byle coś się działo). Wygrana Trumpa jest zwycięstwem neoliberalizmu, tego samego, który w znacznie łagodniejszej formie prezentowali/prezentują Clintonowie. Ameryka staje się firmą Trumpa, a my wszyscy jesteśmy jego pracownikami – w dodatku na śmieciowych umowach, bo innych nie ma.

Ameryka staje się firmą Trumpa, a my wszyscy jesteśmy jego pracownikami – w dodatku na śmieciowych umowach, bo innych nie ma.

Nawet Wall Street wariuje – jak nastolatek, który chce mieć maksymalnie dużo swobody i dopiero kiedy rodzice wyjebią go z chaty, wpada w panikę. Wall Street miała wszystko dogadane z Hillary, teraz zaczyna się dzicz i wielka niewiadoma. Od tej pory nie będzie kupowania polityków – teraz w Białym Domu rządzi prywatny biznes. Nie będzie ratowania tyłka konkurencji.

Kolejna rzecz – mamy spore problemy z przepływem informacji. Praktycznie cała amerykańska prasa nie tylko poparła Hillary, ale pomagała utrzymać liberałów w przekonaniu, że są większością. W Waszyngtonie i na jego przedmieściach zwolenników Trumpa nie uświadczysz i nawet kiedy ustawialiśmy się w długie, długie kolejki do lokali wyborczych we wtorek rano, byliśmy jak najlepszej myśli. Gratulowaliśmy sobie frekwencji – banda jednorożców z kubkami parującego latte z wszędobylskich Starbucksów. A każdy jeden z białymi słuchawkami w uszach i wgapiony w swój „świecący prostokąt” (że zacytuję z Hemingwaya).

Jeśli masz dwadzieścia parę lat, mieszkasz w dużym mieście, czytasz „New York Timesa” a potem komunikujesz się z gronem swoich znajomych na Facebooku, w tej chwili jesteś w szoku.

Zapomnieliśmy o tej drugiej Ameryce, tej której nie widać, a o której tylko słyszymy, że istnieje. To tam odbyła się prawdziwa manifestacja niezadowolenia, żalu, świadomości, że nie partycypują oni – ani kulturowo ani tym bardziej ekonomicznie – w progresywnym(?)/elitarnym(?) projekcie wielkich miast na obu wybrzeżach. Najgorsze jest to, że nawet nie można oskarżać ich o rasizm – ostatecznie dali Obamie wygrać dwa razy… Pieniądze – jakkolwiek bardzo ważne – też nie odegrały tu najważniejszej roli; jak pokazały badania, zwolennicy Trumpa wcale nie są najbiedniejszymi członkami amerykańskiego społeczeństwa. Więc co? Seksizm? Czy po prostu nienawiść Ameryki do Clintonów i wszystkiego co sobą reprezentują? Wszystko byle nie establishment. Miliardy Trumpa są ostatecznie miliardami pariasa – nowojorskie elity zawsze odwracały wzrok z pogardą… W mediach społecznościowych – poprawka, w moich mediach społecznościowych – ludzie wciąż wracają do Berniego Sandersa. Czy byłby w stanie pokonać Trumpa? Czy socjalista wzbudziłby mniej nienawiści niż Hillary Clinton? W tej chwili nawet nie odważam się spekulować – rozlane mleko, gadać łatwo.

Wszystko poszło błyskawicznie. Około dwudziestej stało się jasne, że tracimy Florydę. A potem okazało się, że we wszystkich stanach-huśtawkach trwa zacięta bitwa o każdy powiat. O dziesiątej wieczorem „New York Times” spuścił z tonu i zastąpił swoją prognozę z ostatnich dni (86% szans wygranej dla Clinton) skaczącym barometrem – o dwudziestej trzeciej pokazywał już ponad 95 % szans na wygraną Trumpa. Potwierdziło się około drugiej w nocy i dziś rano obudziliśmy się w zupełnie nowym świecie. Hillary zaszyła się w jakimś ciemnym kącie i milczała. Chyba trzeci raz już nie wystartuje. No i niestety – jeszcze poczekamy sobie na prezydentkę.

Wnioski dla lewicy? Próbuję przypomnieć sobie ten moment, kiedy tuż po przegranej Berniego w prawyborach, odgrażałam się, że nie zagłosuję na Clinton. Pieprzyć to; lepiej wszystko spalić i zacząć od nowa. No, teraz nie mamy za bardzo wyjścia. Budowanie progresywnej Ameryki w administracji Clinton byłoby łatwiejsze, ale łatwiej nie zawsze znaczy lepiej. Mam nadzieję, że strach nas zmobilizuje i coś z nim zrobimy za cztery lata. Ale póki co, straciliśmy Sąd Najwyższy. Wygrała głupota i brawura. Ameryka zademonstrowała niezgodę na dokonującą się w niej demograficzną przemianę. Pycha, resentyment i konstytucja, której nie chciało się modyfikować – trzeba było czekać aż wybuchnie nam w twarz.

Wybory-USA-ksiazki

 

**Dziennik Opinii nr 315/2016 (1515)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Popęda
Agata Popęda
Korespondentka Krytyki Politycznej w USA
Dziennikarka i kulturoznawczyni, korespondentka Krytyki Politycznej w USA.
Zamknij