Agata Bielik-Robson

Siedmiu świętych i pingwiny

Wszyscy dziś jesteśmy pingwinami. Kiedy chcemy przywołać jakieś wyobrażenie ludzkiej niezwykłości, przychodzą nam do głowy sami psychopaci.

Dziś będzie felieton z gatunku podróżniczych, ale nie martwcie się, nie będę was nudzić impresjami elitarnego wojażera a la Zeszyty Literackie (a przynajmniej mam taką nadzieję). Choć z pozoru temat jak znalazł dla piszących tam autorów, a mianowicie – siedmiu świętych Bretonii. W tle jednak zamigocze Žižek, więc dysocjacja z warszawskim high society gwarantowana.

Od jakiegoś czasu mamy taki zwyczaj, że kiedy uczę w Anglii, robimy sobie w okresie międzyegzaminacyjnym małe wypady do Bretanii, bo jest po sąsiedzku. Bardzo lubię ten fragment Francji, bo jest stosunkowo najmniej francuski, a najbardziej angielski. Właściwie wszystko wygląda tu prawie tak samo, jak na wyspach: podobne kamienne domki, identyczne wieże normańskich kościołów. Tylko jedzenie lepsze. Zatrzymujemy się zwykle w okolicach Saint Malo, średniowiecznego miasteczka na wybrzeżu Atlantyku, znanego głównie stąd, że wybrał je sobie na miejsce pochówku Rene de Chateaubriand, którego gustowny grobowiec, ozdobiony granitowym krzyżem bretońskim, wygląda wprost na bezkres morza. 

Ale nie tylko z tego: równie słynny jest założyciel osady, czyli święty Malo, którego Anatol France wybrał sobie na bohatera Wyspy pingwinów, gdzie występuje pod pseudonimem Mael. Malo, Mael, Maclou to w istocie różne galickie wersje tego samego imienia, czyli Maclow, bo tak naprawdę nazywał się ów iroszkocki mnich, uczeń samego świętego Brendana, który przypłynął do Bretanii w szóstym wieku maleńką drewnianą łódeczką, nieco tylko większą od wanny. Przypłynął, ponawracał bretońskie plemiona, które wciąż jeszcze tańczyły wokół menhirów, nauczył je budować domki z kamienia i założył miasto. Nikt go nie zamordował, nie pożarł, i do dziś pamiętany jest jako „święty promienny”, emanujący niespożytą dobrocią i energią, jaką daje tylko „tak zwana prawdziwa wiara”. Anatol France, choć sam raczej bezbożnik, pisze o swoim Maelu z nieukrywaną czułością: w końcu jest on szalonym mnichem, który wyprawia się w samotną morską podróż łódeczką-łupinką, owładniętym tak nieopanowanym prozelitycznym szałem, że kiedy trafia na kolonię pingwinów, dostrzega w nich ludziopodobne boże istoty i nawraca je na chrześcijaństwo. Co wywołuje w niebie i na ziemi wielki kłopot natury teologicznej, bo w ten sposób dziećmi Kościoła zostają istoty wedle dogmatu pozbawione duszy – czyli, jak to sobie w swojej satyrze obmyślił France, sami Francuzi (i trzeba mu przyznać, coś tu jest na rzeczy). 

Po szalonym i cudownym Maclow-Malo zaczynają do Bretanii spływać kolejni iroszkoccy mnisi, z Irlandii, Walii i Kornwalii – i z tą samą niepojętą energią, jaką daje tylko „tak zwana prawdziwa wiara”, zakładają kolejne osady, klasztory i katedry. Po kolei: Pol, Brioc, Patern, Korentin i Samson. A na koniec Bretania wydaje swojego dziarskiego mnicha-fundatora, czyli świętego Tudwala. Menhiry idą w odstawkę, a okoliczni artyści uczą się rzeźbić postacie ludzkie – i tak powstają pierwsze granitowe posągi-prymitywy świętych, aniołów i niezwykle urokliwych chłopskich matek boskich z dzieciątkami na rękach. Zaczyna się cywilizacja.

Powtarzam tę frazę – „tak zwana prawdziwa wiara” – ponieważ kilka dni wcześniej usłyszałam ją od Slavoja Žižka. Žižek wyprawił w Londynie swoją własną konferencję pt. „Aktualność teologii politycznej”, w trakcie której wygłosił namiętny wykład w obronie – no właśnie – tak zwanej prawdziwej wiary. Jego przesłanie głosiło: „zachowywać się tak, jakby stary naprawdę istniał”, gdzie tytułowy viellard odnosił się, rzecz jasna, do samego Pana Boga. Nie było tym razem nic o Marksie, Leninie, ani nawet Lacanie, ale za to bardzo dużo o pure belief, czystej wierze, czyli jedynej postawie, która dziś mogłaby sprzeciwić się cynicznemu realizmowi i realistycznemu cynizmowi, i uderzyć w samo serce późno-kapitalistycznej zasady rzeczywistości laserowym promieniem niespożytej utopijnej energii. Żadna wiedza o naszej dzisiejszej sytuacji, graniczącej z beznadziejną, nie jest nam bowiem w stanie dać podstaw do jakiegokolwiek działania na rzecz radykalnej zmiany; im więcej rozpoznajemy, twierdzi Žižek, tym bardziej pogrążamy się w uzasadnionej i racjonalnej impotencji. Tylko „czysta wiara”, „tak zwana prawdziwa wiara” potrafi zaślepić nas do tego stopnia, byśmy zapragnęli czegoś niemożliwego, czegoś, co z perspektywy status quo wydaje się skandalem, absurdem i szaleństwem. Tertuliańskie credo quia impossibile i Kierkegaardiański „skok wiary” – to jedyne wyjście w sytuacji bez wyjścia.

Co innego jednak rekomendować „tak zwaną prawdziwą wiarę”, a co innego ją mieć.

Dziś wszyscy jesteśmy pingwinami – i tylko ktoś na miarę szalonego Malo-Maela mógłby nas nawrócić. Ale na co? – pytają Ostatni Ludzie i mrużą oczy. W co mamy wierzyć? – chcą wiedzieć Ostatni Ludzie. I słusznie. Wyczuwają wszak w pasji Žižkowej jakiś szwindel, takie sobie proste odwrócenie tego, co niemożliwe w czystą wiarę: racjonalnego zakazu w otwarcie irracjonalną obietnicę. Chcieliby jakiejś treści, wskazówki, praktycznej energii, która wytrąciłaby ich z pingwiniego stanu, a nie tylko inwokacji do „czystej wiary”, bo ta karze im po prostu odtrącić to, co wiedzą i do czego przywykli. I nie daje im w zamian za cyniczną adaptację nic oprócz szalonego nieprzystosowania.

Nie znaczy to, że przyjmuję perspektywę Ostatnich Ludzi, nawet jeśli istotnie bywam kobietą małej wiary. Tak naprawdę sympatyzuję z zamiarami Žižka. Podoba mi się ta wola rebelii przeciw „pingwiniemu” odruchowi redukcji i podejrzenia, który każdy poryw duchowy sprowadza do dobrze sobie znanych czynników pierwszych cynizmu i naturalistycznej sztuki przetrwania. Mistrzowie Szkoły Podejrzenia nic na Malo nie mają; jego niespożyta energia sublimacyjna wymyka się wszelkiej ekonomii popędowej, jaką przewidzieli dla nas Nietzsche, Marks i Freud. Ale Malo to nie jest przypadek Žižkowej „czystej wiary”, który sądzi, żę wraz z tym konceptem umknie cynizmowi Ostatniego Człowieka, gdy w istocie podaje mu na tacy kolejny, choć bardziej przewrotny, wariant redukcji. 

Problem bowiem w tym, że Žižek chciałby mieć ciastko – krystalicznie wypreparowaną strukturę wiary-wierności, czystą formę bez treści, dającą maksymalne zaangażowanie energetyczno-praktyczne – i zjeść ciastko, czyli nie mieć chrześcijaństwa. Chciałby w pełni zmobilizowanej, zdolnej do hipersublimacji jednostki (zgodnie z pradawnym wyobrażeniem o Mojżeszu, który przez tygodnie po otrzymaniu bożej instrukcji „nie jadł i nie pił”, bo tak dalece odciął się od swoich funkcji naturalnych), która stanęłaby naprzeciw nieuleczalnie pogańskiego świata, nie oferującego żadnej nadziei (jak sam się wyraził, cytując Izaaka Lurię, „świata jako nienaprawialnie rozbitego naczynia”). Chciałby mieć siłę, która góry przenosi, bez wiary, że górę da się przenieść. Chciałby świętego w zupełnie nieświętej rzeczywistości, w której króluje straszne Lacanowskie Realne, poza jakąkolwiek szaną na zbawienie.

Czy takie pragnienie ma sens? Wątpię. I nie wydaj mi się, by replika w stylu – „no właśnie, nie ma sensu, i dlatego jest czystą wiarą” – też miała sens. I jakakolwiek kolejna piętrowa odpowiedź dalej w tym samym duchu. Sam bezsens jeszcze wiary nie czyni. Więcej jeszcze, takie ujęcie okazuje się na powrót perwersyjnie redukcyjne; znów przykrawa fenomen wiary do „pingwinich” standardów, zgodnie z którymi Malo to po prostu wariat, nawet jeśli pełen uroku. „Czysta wiara”, ten wypreparowany przez Žižka konstrukt, jest więc złudzeniem, rozpaczliwym wyrazem buntu wobec świata stworzonego i zarządzanego przez pingwiny – ale bez tego czegoś, tego je-ne-sais-quoi, które takiemu Malo naprawdę pozwoliło wydobyć się poza zasięg cynicznej redukcji. I dzięki temu coś rzeczywiście zmienić.

Wszyscy dziś jesteśmy pingwinami. A to oznacza, że kiedy chcemy przywołać jakieś wyobrażenie ludzkiej niezwykłości, to przychodzą nam do głowy sami psychopaci w rodzaju Hannibala Lectera (tak w wydaniu Hopkinsa jak Mikkelsena).

Tylko w szaleństwie tkwi metoda transgresji, czyli przekroczenia adaptacyjnej normy. Wpadł na to nie tylko Hollywood, ale wcześniej jeszcze Foucault i Deleuze. I Lacan: w jego pełnym podziwu czytaniu Antygony, jest ona tylko wspaniałą psychopatką ogarniętą bez reszty pragnieniem śmierci. Kolankowy odruch redukcji sprawia, że to, co niezwykłe, ulega natychmiastowej patologizacji – a przez to znów staje się zwykłe, sprowadzalne do wspólnego mianownika szaleństwa i dysfukcji. Žižek ze swoim nastawaniem na wiarę czystą niczym nie odstaje więc ani na cal od epoki redukcji z jego awersem – hobbesowskim przymusem przystosowania – i rewersem – foucaultowską pochwałą nieprzystosowania jako twórczego szaleństwa. Alternatywy oferowane przez myśl 68 i to, co po niej pozostało, nie są żadnymi alternatywami: nadal nie opuszczamy przestrzeni realizmu, bo, jak już nauczał Hegel, prosta negacja jest tylko pokrętnym rodzajem afirmacji. 

To wszystko znaczy również, że nie mamy już klucza do zrozumienia siedmiu świętych. Żeby było jasne: współczesne poczucie świętości, jakim dziś szafuje kościół katolicki, przemawia do mnie jeszcze mniej niż Žižkowskie quasi-alternatywy. Jan Paweł II jako święty od rodziny to fundamentalistyczna parodia ewangelii, gdzie o rodzinie nie ma ani słowa – a jeśli jest, to tylko krytyczne, bo przecież w dobrej nowinie chodziło o to, by wznieść się ponad biologiczną reprodukcję i zainaugurować inny rodzaj intensywniejszego życia, które wymknęło się ograniczeniom natury. Fundamentalizm religijny to zatem szczególnie bolesna forma redukcji, która niszczy szyld, pod jakim rzekomo się podpisuje – dużo gorsza od oficjalnego ateizmu, bo ten zwalcza religię tylko od zewnątrz, jako swojego adwersarza. 

Uświadamiam więc sobie melancholijnie, że choć dziś posiedliśmy wszelkie języki ludzi i aniołów, to Brendan, Malo i Samson pozostają dla nas zagadką. Coś, już teraz nienazywalne, zatraciło się bez reszty w redukcyjnym tłumaczeniu. Jesteśmy tylko pingwinami, a nasza ziemia jest płaska.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Bielik-Robson
Agata Bielik-Robson
Filozofka
Profesorka katedry Studiów Żydowskich na Uniwersytecie w Nottingham, a także Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Autorka wielu książek, m.in. Na drugim brzegu nihilizmu: filozofia współczesna w poszukiwaniu podmiotu (1997), Inna nowoczesność. Pytania o współczesną formułę duchowości (2000), Duch powierzchni: rewizja romantyczna i filozofia (2004), Na pustyni. Kryptoteologie późnej nowoczesności (2008), The Saving Lie: Harold Bloom and Deconstruction (2011), Żyj i pozwól żyć (2012).
Zamknij