Agata Bielik-Robson

Historie Oka

Warto słuchać księdza Oko – po to, by raz jeszcze przypomnieć sobie, co Kościół naprawdę myśli o seksie.

Ostatnio zażartowałam sobie, że z księdza Oko niezgorszy polski Georges Bataille i że jego opowiastki seksualne wkrótce przebiją w zacięciu pornograficznym oryginalną Historię oka (do dziś pamiętam, jakie piorunujące wrażenie wywarła ta pierwsza podziemna publikacja Bataille’a, po raz pierwszy zaanonsowana w „bruLionie”, na wszystkich czytelnikach prasy drugoobiegowej; ach, jakąż perełkę stanowiła ona wśród patriotycznej ramoty lat osiemdziesiątych!). To był tylko żart – a tymczasem ksiądz Oko dał w Sejmie popis, wobec którego można albo faktycznie pęknąć ze śmiechu, albo gorzko zapłakać, w zależności od nastroju, jaki nas ogarnia przy okazji ostatnich dyskusji o polskim dżenderze.

D. H. Lawrence powiedział kiedyś, że papież Kościoła katolickiego ma mniej więcej takie samo wyobrażenie o seksie co przeciętna prostytutka. Skandaliczny skrót myślowy? Nie sądzę. Ekscesy księdza Oko doskonale potwierdzają tę diagnozę: jeśli patrzeć na seks wyłącznie jak na owoc zakazany, to cała sfera erotyczna sprowadzi się wówczas do perwersji, która niewiele ma wspólnego z oficjalną sielanką pożycia małżeńskiego, jaką mami swych wiernych Kościół.

Warto więc słuchać księdza Oko – nie po to, by dostarczyć sobie rozrywki, i nie po to, by pomstować nad upadkiem intelektu w polskiej sferze publicznej, ale po to, by raz jeszcze przypomnieć sobie, co Kościół naprawdę myśli o seksie.

Nie to, co nam opowiada, wysławiając pod niebiosa cielesną unię małżonków – ale to, co w istocie myśli, nigdy tego wprost nie wysławiając. No, chyba że jest tak nieostrożny jak ksiądz Oko, żeby wszystko otwarcie wychlapać i raz jeszcze, w starym dobrym stylu patrystycznym, napiętnować ludzką seksualność jako domenę grzechu i upadku: wszędobylskie królestwo Szatana przybierającego wciąż nowe maski, w tym ostatnią – maskę dżenderu.

I jeśli hierarchia kościelna cokolwiek dystansuje się wobec Dariusza Oko, to wyłącznie ze względu na jego prawdomówność – a nie ze względu na treść jego wypowiedzi. Każdy występ księdza Oko (z iście szalonym błyskiem w oku, indeed) kompromituje ideę „rehabilitacji seksualności”, której nowoczesny Kościół rzekomo hołduje, wymyślając kolejne „teologie ciała” i kolejne wzorce idealnego pożycia opartego na intymnym życiu Trójcy Świętej (zresztą w dwóch trzecich męskiej, a w jednej trzeciej co najwyżej obojnaczej). Ksiądz Oko dekonstruuje cały ten wydumany zwrot katolicyzmu w stronę erotyki, pokazując, że nic się w istocie nie zmieniło: seksualność nadal straszy jako upadła domena Szatana, a już zwłaszcza seksualność dziecięca, która była, jest i musi pozostać tematem tabu.

Przy czym to straszenie seksem podszyte jest tak szokującą dozą perwersji, że nie sposób słuchać księdza Oko bez zażenowania.

Opowieści o tym, jak funkcjonariusze wrogiej ludzkości ideologii dżender „masturbują niemowlęta”, które potem wyrastają na „maniaków seksualnych” oddających się onanii nawet przy stole, mogą przyjść do głowy tylko komuś, kto sam chory jest na seks i wręcz kipi od niezdrowego podniecenia.

Księdza Oko fantazje o rozpustnym seksie – „z baranem, kozą lub szafą” – więcej więc mówią o nim samym, niestety, niż o jego dżenderowych przeciwnikach, którzy podjęli się łamania tabu i usiłują zaprowadzić w nowoczesnym świecie rudymenty edukacji seksualnej. Nie wspominając już o nad wyraz smacznym opisie „seksu gejowskiego”, który ksiądz Oko raczył był porównać do zepsutego mechanizmu: „jakby tłok silnika zamiast w cylindrze poruszał się w rurze wydechowej”. To zresztą jeszcze nic. W rozmowie z Moniką Olejnik Oko rozgadał się na temat seksu analnego, z widomą perwersyjną rozkoszą skupiając się na detalach penetracji przez odbyt. Dowiedzieliśmy się więc, że wszystkie straszne choroby, na jakie cierpią geje (z AIDS na czele), biorą się z tego, że do krwioobiegu trafiają w czasie tak „nienaturalnego” stosunku obecne w „rurze wydechowej” cząsteczki kału. Obraz ten – musicie przyznać, średniowieczny w swym estetycznym rozmachu – jest klinicznym wprost wyrazem obsesji nieczystości. Pal sześć wirusy: wszelkie choróbska lęgną się wszak z brudu, największym brudem jest rozpasana seksualność – a najgorszym rodzajem rozpasania jest „seks gejowski” („przeciętny gej – krzyczał niezmordowany ksiądz Oko – ma dwunastu partnerów rocznie! DWUNASTU!”). No i gotowe; quod erat demonstrandum. Nasza chora nowoczesność choruje od brudu, którym jest seks. I tylko Kościół, ta skała i opoka, o którą rozbija się każda inwazja Antychrysta (marksizm-bolszewizm-dżenderyzm), pozostaje niewzruszony w swej czystości.

Ludzie, którzy uprawiają seks, wiedzą, że nie jest to łatwa sprawa – i jestem przekonana, że w większości nie są aż tak wielkimi entuzjastami seksualności, jak to ich w swym perwersyjnym zwierciadle przedstawia ksiądz Oko. Ten sam D. H. Lawrence, którego Oko na pewno uważa za jednego z najgorszych demonów dżenderu (obok Sartre’a i jego Simony), wypowiedział raz skargę, która znacznie lepiej, jak sądzę, oddaje stosunek człowieka nowoczesnego do erotyki niż wszelkie rzekomo bezkrytyczne zachwyty: „Why are we crucified into sex?” Dlaczego przybito nas do krzyża seksu? Choć głęboko zaangażowany w rewolucję obyczajową i wielokrotnie za to karany przez konserwatywną opinię publiczną (wystarczy choćby przypomnieć jego kłopoty związane z wydaniem Kochanka Lady Chatterley), Lawrence pozostał w sprawie seksu realistą. Bynajmniej nie w świętokradczym geście przyrównał seks do krzyża, przypominając, że tyleż w nim rozkoszy, co cierpienia. A jednak – a może właśnie dlatego – opowiadał się tak stanowczo za edukacją seksualną, która jak najwcześniej zacznie poruszać stabuizowane tematy, by ludzkie dzieci nie pozostawały same z koszmarem dojrzewania; by jak najszybciej uczyły się rozumieć, czym jest pożądanie i jak sobie z nim radzić. By traktowały „te sprawy” jako normalne, a nie jako wynaturzoną „część przeklętą” swojej tożsamości, o której nie mówi się nigdy – a jeśli się mówi, to tylko, jak ksiądz Oko, z paskudną perwersyjną radochą.

Tak zwana „ideologia gender” nie jest więc niczym innym, jak tylko próbą ujawnienia oczywistości, jaką jest nasze nad wyraz problematyczne „uwikłanie w płeć”. Nikogo do niczego nie namawia, ani na siłę nie seksualizuje, bo zseksualizowani, czy nam się to podoba, czy nie, jesteśmy wszyscy – łącznie z księżmi.

Ci wprawdzie woleliby o tym nie pamiętać i boją się, że gender im o tym przypomni. Stąd ich ogromna agresja, bo z genderowej analizy życia seksualnego księży – które wbrew nakazowi celibatu jest faktem – może wyniknąć wiele nieprzyjemnych dla Kościoła następstw. Dlatego, drodzy genderyści – do dzieła! Napiszcie polską wersję Bataille’owskiego Księdza C; w naszym świecie z pewnością nie będzie to tylko fikcja.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Bielik-Robson
Agata Bielik-Robson
Filozofka
Profesorka katedry Studiów Żydowskich na Uniwersytecie w Nottingham, a także Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Autorka wielu książek, m.in. Na drugim brzegu nihilizmu: filozofia współczesna w poszukiwaniu podmiotu (1997), Inna nowoczesność. Pytania o współczesną formułę duchowości (2000), Duch powierzchni: rewizja romantyczna i filozofia (2004), Na pustyni. Kryptoteologie późnej nowoczesności (2008), The Saving Lie: Harold Bloom and Deconstruction (2011), Żyj i pozwól żyć (2012).
Zamknij