Agata Bielik-Robson

Konfuzje lewicy

Porzucenie oświecenia może oznaczać tylko jedno – że wylewa się dziecko z kąpielą

W przejmującej biografii pt. Joseph Anton Salman Rushdie opowiada o swoim życiu po fatwie: życiu zaszczutego zwierzęcia, zmuszonego do przebywania w nieustannym zamknięciu, pod stałą opieką ochroniarzy. Na pięciuset stronach detalicznego opisu wymienia też rozmaite reakcje osób publicznych, które udzieliły mu wsparcia wobec rozszalałego tłumu muzułmanów, bądź nie. Wśród tych, którzy potępili jego Szatańskie wersety i pośrednio wsparły wyrok śmierci wydany na Rushdiego przez imamów, znalazł się, niestety, John Le Carre (piszę „niestety“, bo to jeden z moich ulubionych pisarzy, bardziej ulubiony od Rushdiego). Zapytany przez Rushdiego o powód, Le Carre odpowiedział także pytaniem, w jego mniemaniu retorycznym: „Bo czy lud może się mylić?”. Czy miliony wyznawców islamu, który Rushdie swoją niebaczną książką „obraził“, mogą nie mieć racji wobec tej jednej jednostki, której poświęcenia żądają? 

Później jednak Le Carre przeprosił Rushdiego; nie wycofał wprawdzie swojego zdania o przewadze ludowych mas, ale uznał, że w swoim pisarstwie Rushdie był i pozostaje bezinteresowny, co w jego języku należy rozumieć w ten sposób, że nie jest on członkiem (płatnym bądź nie) żadnej „zachodniej kolonialnej orkiestry” uprawiającej oświeceniowy imperializm wobec zacofanych krajów islamskich. Uznał tym samym rację Rushdiego jako jednostki, którą tłum postanowił złożyć w oczyszczającej ofierze, widząc w jego przypadku jedynie „nieporozumienie”. Mnie jednak sprawa Rushdiego ciągle męczy.

Bo jak to jest możliwe, że zachodnia lewica, której Le Carre jest bądź co bądź przedstawicielem, tak dalece straciła kompas moralny, że zamiast stanąć murem za Rushdiem – w imię oświecenia, prawa jednostki do swobodnej ekspresji, prawa do ateizmu wreszcie, czy, jak w przypadku autora Szatańskich wersetów, prawa do religijnej heterodoksji – wykonała jakiś dziwny taniec, w najlepszych przypadkach zeznając niejasno, w najgorszych zaś otwarcie zarzucając mu islamofobię?

Byli więc tacy politycy Labour, którzy najpierw udzielali Rushdiemu słów otuchy, a następnie wycofywali swoje poparcie, kiedy okazywało się, że ich okręgi wyborcze składają się w dużej mierze z muzułmańskiej ludności; tych można jeszcze tłumaczyć politycznym pragmatyzmem. Ale byli i tacy, którzy jawnie oskarżali Rushiego o podsycanie nastrojów islamofobicznych, twierdząc, że w istocie ma to, na co zasłużył, bo „nie igra się z wielką religią“. Kiedy w kilka lat po wprowadzeniu fatwy Rushdie spotkał się na jakimś panelu dyskusyjnym w Paryżu z Derridą (który zresztą przypomniał mu z wyglądu Petera Sellersa), „od pierwszej chwili wiedział, że nie porozumieją się w niczym“: podczas gdy Rushdie był jednostką, która ucieka z uścisku wschodniej wspólnoty religijnej na łono liberalnego Zachodu, Derrida kajał się w imię tegoż Zachodu, błagając o przebaczenie Wschód za to, że zachodni kolonializm wypaczył i zmilitaryzował niegdyś pokojową religię islamu. Do tego stopnia, że teraz nakłada na Rushdiego karę śmierci. Być może, w każdym innym wypadku Derrida mógłby mieć – przynajmniej częściowo – rację. W tym jednak zachował się jak typowy butny filozof, który pogardził żywą jednostką dla teorii, zgodnie ze starym zawołaniem Hegla: „tym gorzej dla faktów!“

Josepha Antona, tę autobiografę po fatwie, czyta się mozolnie, bo jest to szczegółowy opis „życia poharatanego“ (by przypomnieć tę piękną frazę Teodora Adorno), życia zaszczutego, które w istocie nie żyje, choć bardzo żyć pragnie – ale też i z wielkim bólem i zdziwieniem, bo jednocześnie to najbardziej osobiste świadectwo korupcji, jaka dotknęła współczesną zachodnią lewicę. Korupcji, ale też – może przede wszystkim – konfuzji. Tak jakby jej kompas pokazywał naraz dwa zupełnie sprzeczne kierunki marszu: jeden, wciąż broniący oświeceniowych ideałów emacypacyjnych, które nowoczesną lewicę powołały do istnienia – i drugi, wynikły z długiego postkolonialnego samobiczowania, zgodnie z  którym wszystko, co zachodnie, w tym także tradycja oświecenia, skażone jest już na zawsze i nieodwołalnie imperialistyczną przemocą.

Podejrzenie, że dzisiejsza zachodnia lewica porzuciła oświecenie jako narzędzie kolonialnego imperializmu, nie jest nowe: sformułował je już Jürgern Habermas w roku 1985 w Filozoficznym dyskursie nowoczesności, narażając się tym samym na potężną krytykę środowisk akademickiej New Left, która – jak sam później twierdził – przesunęła go samego mocno na prawo. Czytam dziś po raz kolejny tę książkę i – zwłaszcza w zestawieniu z  autobiografię Rushdiego – nie mogę nie przyznać Habermasowi racji. To podejrzenie jest bowiem także oskarżeniem, które, wypowiedziane trzy dekady temu, okazało się absolutnie profetyczne: jeśli porzucicie oświecenie – Habermas mówi Nowej Lewicy – automatycznie przejmie je prawica. Pisząc te słowa, Habermas jeszcze nie znał amerykańskiego ruchu neokonserwatywnego, który wtedy dopiero się rodził, ale wiedział już, że to właśnie będzie jego wielka przewaga legitymizacyjna: że przejmując tradycję oświeceniową, neokoni obwołają się awangardą zachodniej nowoczesności. Ze wszystkimi tego fatalnymi konsekwencjami. W ich przejęciu bowiem oświecenie zmieni się nie do poznania, czy raczej ujawni te ponure cechy, na jakie wskazali już poprzednicy Habermasa w Szkole Frankfurckiej, czyli Adorno i Horkheimer w swojej Dialektyce oświecenia: stanie się bezlitosnym narzędziem nie tyle emancypacji, ile odczarowania, w którym wiedza, władza i ekspertyza stworzą jeden toksyczny kompleks obsługujący rządzącą elitę. I tak też postrzegają swoją wierność oświeceniu neokoni: jest ono dla nich poręcznym instrumentem do prowadzenia „wojny cywilizacji“, w której postęp technologiczny okazuje się niepodważalnym kryterium kulturowej przewagi nad regionami mniej rozwiniętymi. Jest więc – dokładnie tak, jak widzi to Nowa Lewica – wehikułem bezwzględnego imperializmu. Oddane w pacht prawicy, oświecenie istotnie spotworniało – ale, wbrew temu, co dziś twierdzi Nowa Lewica, która potworność tę widzi w nim od zawsze, niejako esencjalnie splecioną z samą istotą oświecenia, tylko dlatego, że wcześniej utraciło ono łaskę myśli lewicowej.

Ale przecież nie do końca – i to właśnie wywołuje tak niszczącą dla lewicy konfuzję. Niedawno jeden z uczestników Flotylli Wolności, która udała się do Palestyny, przyznał mi się do dezorientacji, jaką wywołało w nim zachowanie tamtejszych palestyńskich działaczy – oględnie mówiąc, mizoginiczne. Członkinie flotylli były albo jawnie lekceważone, albo traktowane z lekką pogardą, zwłaszcza jeśli nie nosiły czarczafu, a i tak miało się wrażenie, że przyjmujący ich aktywiści hamują się, żeby nie reagować zupełnie spontanicznie, bo wiedzą, że „ci z Zachodu“ hołdują jakimś dziwnym emancypacyjnym przesądom.

Ta dezorientacja jest codziennym doznaniem każdego lewicowego umysłu także w świecie zachodnim, gdzie masowo pojawiła się ludność muzułmańska: co pięć minut, w każdej dowolnie konfiguracji, powraca ten sam dylemat – czy mam bronić praw kobiet i dzieci, czy też opowiedzieć się za obroną islamskiej wspólnoty, której nie mam prawa odmówić prawa do jej kulturowej odrębności? 

Żeby było jasne: nie piszę o tej dezorientacji ze złośliwą satysfakcją prawicowca, który po raz kolejny demaskuje zawiłe meandry „lewackiej hipokryzji”, przekonany, że tylko prostota boża a la Cejrowski może nas zbawić. Przeciwnie, piszę to z rosnącym przerażeniem, że ta dezorientacja – autentycznie ważąca dwie abstrakcyjnie słuszne racje – paraliżuje wszelkie działanie i czyni dzisiejszą lewicę zupełnie bezczynną, a w konsekwencji politycznie nieistniejącą. Że dzisiejszy lewicowiec kończy na bardzo niewygodnej pozycji „pięknej duszy“, którą już Hegel (a tym bardziej Marks) przeklął jako „największe zło“: zło bezradnej etyczności, która nie jest w stanie przejść do żadnej akcji.

Można by bez końca mnożyć przykłady takiego etycznego zadryblowania, które czyni współczesną lewicę bezradną i bezczynną, całą polityczną praktykę oddając znienawidzonym przez siebie neokonom. Palma tego niechlubnego pierwszeństwa należy się tu chyba Judith Butler, która odmówiła przyjęcia nagrody z  rąk berlińskiego stowarzyszenia aktywistów LGTB, uzasadniając tę odmowę stwierdzeniem, że w ich poczynaniach wykryła ona wielce niepoprawne elementy islamofobii. Udzielanie aktywnej pomocy muzułmańskim gejom i lesbijkom, realnie zagrożonym przez ich religijne wspólnoty, wydało się filozofce eleganckiego queeru praktyką zbyt niedelikatną i pozbawioną respektu należnego obcym kulturom. Pomijam już nieznośnie orientalistyczny i protekcjonalny ton, z jakim Butler i jej podobni traktują muzułmańskich mieszkańców Zachodu, w końcu zakorzenionych w nim od wielu już pokoleń, jako uparcie kulturę obcą. Wniosek płynący z jej odmowy można by uogólnić jako jedną wielką odmowę właśnie: w tak skomplikowanej sytuacji, gdzie na szalach waży się los zagrożonej jednostki i godność religijnej wspólnoty, lepiej w ogóle odmówić wszelkiego działania – i z wyżyn rozmiłowanej w teorii „pięknej duszy“ kontemplować słuszną bezczynność.

Ja już jednak mam dość tej biernej skrupulatności, dlatego chciałabym zgłosić pewne postulaty. Po pierwsze: przeczytajcie raz jeszcze, proszę, Dialektykę oświecenia Horkheimera i Adorno. Wbrew temu, co ostatnio w „Nowych peryferiach“ napisał Krzysztof Posłajko, nie jest to miażdżąca krytyka zachodniej tradycji oświeceniowej, a raczej, jak piszą sami autorzy we wstępie, „próba obrony oświecenia przed nim samym“. Tytułowa dialektyka odnosi się tu do procesu oczyszczenia, jaki musi przejść zachodni rozum oświeceniowy, by przezwyciężyć swoje najgorsze aspekty – w tym instrumentalizm, kolonializm, imperializm etc. – a jednocześnie pozostać wiernym najwyższemu ideałowi emancypacji. Dopiero potem należy zacząć stawiać dalsze pytania o to, czy tak odzyskane oświecenie może kooperować z  kapitalizmem, religią i tradycyjnymi wspólnotami. Jeśli nie – to jedyną opcją jest krwawa rewolucja. A jeśli tak (w co wierzę) – to trzeba pytać dalej o kształt tego modus vivendi, w której każda z negocjujących stron ulega istotnym przemianom. 

Tymczasem hurtowe porzucenie oświecenia może oznaczać tylko jedno – że wylewa się dziecko z  kąpielą. Lewica, która zmywa z siebie brudy modernizacji, może i wyjdzie oczyszczona z tej łaźni (jak mawiał Saint Just), ale i z pustymi rękami. Nie będzie miała do zaoferowania światu nic oprócz swojego pięknoduchostwa. Będzie się już tylko sentymentalnie „oburzać“, już nawet nie pamiętając, w imię czego.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Bielik-Robson
Agata Bielik-Robson
Filozofka
Profesorka katedry Studiów Żydowskich na Uniwersytecie w Nottingham, a także Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Autorka wielu książek, m.in. Na drugim brzegu nihilizmu: filozofia współczesna w poszukiwaniu podmiotu (1997), Inna nowoczesność. Pytania o współczesną formułę duchowości (2000), Duch powierzchni: rewizja romantyczna i filozofia (2004), Na pustyni. Kryptoteologie późnej nowoczesności (2008), The Saving Lie: Harold Bloom and Deconstruction (2011), Żyj i pozwól żyć (2012).
Zamknij