Eliza Szybowicz

Trzy nowoczesne matki

W PRL-owskich powieściach dla dziewcząt wiele jest nowoczesnych, wyemancypowanych, zajętych własnym życiem matek. Jak w „Słonecznikach” Haliny Snopkiewicz.

W peerelowskich powieściach dla dziewcząt wiele jest nowoczesnych, wyemancypowanych, zajętych własnym życiem matek. Może nawet więcej niż w najnowszej literaturze toksycznych, patriarchalnych matek gastronomicznych. W każdym razie dziś bardzo rzucają się w oczy jako nosicielki zredefiniowanych ról i relacji rodzinnych. To temat rzeka, dziś pierwsza przymiarka.

Dobrym przykładem jest matka Andy z Godziny pąsowej róży Marii Krüger (1960). Jak wiele matek w ówczesnej literaturze dla młodzieży jest lekarką, wykonuje więc zawód prestiżowy, ale jednocześnie „kobiecy” (związany z opieką nad ciałem, choć nie tak „naturalnie” jak pielęgniarstwo). Mimo licznych zajęć, zmęczenia i ciągłego pośpiechu jest elegancka, wesoła i młodzieńcza. Nie rezygnuje z rozrywek. Chciałaby częściej chodzić z mężem inżynierem do kina. Prowadzi niezobowiązujące życie towarzyskie – goście w jej niewielkim mieszkaniu piją kawę, siedzą gdziekolwiek, choćby na podłodze, i są na ty. Pali papierosy i stosuje makijaż (który w peerelowskiej popkulturze mniej więcej do końca lat 60. funkcjonował jako wyraźny znak kobiecej nowoczesności). Nie ma czasu zajmować się domem. Tę funkcję oraz część obowiązków tradycyjnie matczynych, jak karmienie, opieka i gderanie, przejęła gosposia Genowefcia, która pracuje dla rodziny od dwudziestu lat i ze względu na więzy emocjonalne właściwie jest jej członkiem, nie służącą. Mamy rok 1960 i społeczeństwo bezklasowe. Genowefcia wykonuje swoją pracę z potrzeby serca, kwestia jej pensji i innych warunków zatrudnienia w tekście nie występuje.

Mamę Andy widzimy przelotnie, na początku i na końcu powieści. Poznajemy natomiast pośrednio, przez kontrast z matką dziewiętnastowieczną, z którą Anda porównuje ją po karnym przeniesieniu do 1880 roku. Tamta wcześnie postarzała, poważna, udręczona bądź gniewna matrona jest kobietą domową. Wychowuje córki pod dyktando obscenicznej patriarchalnej kultury, w której właściwie wszystko, co zrobi lub powie przybyszka z nowoczesności, może się okazać nieprzyzwoite. Surowa i koturnowa, wciska Andę (a właściwie Anusię, bo forma Anda w XIX wieku jest gorsząca) w gorset zakazów i nakazów dotyczących ciała, zachowania, języka i intelektu kobiety. To ona kwalifikuje swobodne poczynania i słowa córki jako przypadek medyczny i wzywa lekarza. Łączy rytualny rodzicielski dystans ze ścisłym nadzorem i systemem kar.

W 1960 roku ten model to odległa przeszłość. Wymaga archaicznego kostiumu. Mama dwudziestowieczna odwrotnie – choć słabiej, rzadziej obecna, ograniczająca kontrolę rodzicielską prawie do zera, ma z córkami nieporównanie bliższe, czulsze relacje. W ekranizacji powieści (1963, scen. i reż. Halina Bielińska) siostra Andy dopiero po ślubie przedstawia rodzicom wybranka swego serca, a oni po chwilowej konsternacji z uśmiechem winszują nowożeńcom decyzji. Matka daje dziewczynom swobodę. Wychowuje, zajmując się sobą, jakby realizowała projekt, który w Absolutnej amnezji Marianna proponuje Niepokalanej: „Zrób coś dla siebie […] A ja tylko skorzystam”.

Anda rośnie śmiała, wolna, niewinna, nie znająca wstydów, które osiemdziesiąt lat wcześniej świadczyły o uwewnętrznieniu przez dziewczęta mizoginii epoki.

Lekceważy kontrakt płci, kwestionuje wartość galanterii wobec kobiet, jakby czytała Walczewską. Chce zostać mistrzynią świata w pływaniu, czyli wyczynowo uprawiać sport, co było wówczas (bywa nadal?) poważnym wykroczeniem przeciwko „kobiecości” (zob. felieton Zientarowej Olimpiada w domu z cyklu Wojna domowa trwa). W odróżnieniu od siostry prymuski nadużywa zaufania, kłamie i manipuluje. Wymagałaby wzmożonej kontroli, ale w nowoczesnym roku 1960 nie ma instancji, która mogłaby ją objąć nadzorem i skarcić. Stąd dyscyplinująca podróż w czasie. Matka dziewiętnastowieczna ze swoim kulturowo-instytucjonalnym zapleczem jest straszna, ale (czasami) niezbędna.

W Przecież to wszystko (1979) Anny Frankowskiej mama Małgosi jest ambitną prawniczką z dwoma aplikacjami, wciąż się dokształcającą. Pracuje w dużych zakładach przemysłowych jako radca prawny. Odpowiedzialna posada i dojazdy do większego miasta pochłaniają niemal cały jej czas i energię. Wraca późno, wykończona, z papierami do zanalizowania w domu. W piekarniku czeka na nią zostawione przez córkę jedzenie. Pyta, ale jej uwaga nie skupia się na odpowiedzi córki. Mąż odszedł dawno temu, kiedy Małgosia była mała. To porzucenie było dla niej towarzyską i finansową degradacją. Dzięki determinacji poradziła sobie aż nazbyt dobrze, zyskała wysoką pozycję zawodową i niezależność finansową. Wszystko podporządkowała temu jednemu celowi i odniosła sukces. W odróżnieniu od bezproblemowej i przezroczystej matki Andy jest skomplikowana i enigmatyczna. To matczyna forma pośrednia. Silna i bezradna. Szczęśliwa i zrozpaczona. Niegdyś racjonalna negocjatorka zasad domowego współżycia, obecnie emocjonalna szantażystka, uwielbiająca inscenizować własne cierpienie, ale skrywająca jego treść.

Wychowuje jednocześnie na dwa sposoby – podmiotowy i przedmiotowy: „Sama się dziwię, kiedy zdążyłaś mi to wszystko wpoić, zawrzeć ze mną te wszystkie pakty i nauczyć mnie ich przestrzegania. Byłaś o mnie spokojna, bo wiedziałaś, że jestem rozsądna. Ale kryłaś się z tym. Oficjalnie zawsze mi nie dowierzałaś. […] Bo gdybym poczuła Twoje zaufanie, mogłabym się rozbestwić”. Czasami, zwłaszcza w sytuacjach kryzysowych, jak afera z dziennikiem, biorą w niej górę kulturowe automatyzmy, które każą sięgnąć po repertuar rodzicielstwa autorytatywnego i wulgarnie zagrozić nadzorem i karą.

Tak samo jak matka Andy matka Małgosi zdołała dobrze wychować córkę, właściwie jej nie wychowując. Koncentrując się na sobie i swoich ambicjach. Wierząc w jej rozsądek. Ale matczyne zaufanie, które łatwo pomylić z przemęczeniem, sprawiło, że stały się dla siebie nieznajomymi. Wydarzenia, o których sobie nawzajem nie opowiadają, rozdzielają je mimo charakterologicznego podobieństwa i wspólnoty doświadczeń. Obie przeżywają fatalne chwile, po czym wracają do domu i kłamią, że świetnie się bawiły. Co wieczór spotykają się po raz pierwszy. Córka opowiada niechętnie, bo matka słucha nieuważnie, tak że za każdym razem dziewczyna musi zaczynać opowieść od początku. Jedna i druga ma swoje „prywatne” sprawy, których nie poruszają w rozmowach. Pozostają w stosunkach quasi-publicznych.

Bohaterka Godziny pąsowej róży widzi swoją mamę w społecznej próżni. Małgosia w powieści Frankowskiej obserwuje inne matki, pilnujące, sprawdzające, niepokojące się o córki. I brakuje jej tego w domu. Tęskni do społecznej normy. Gdy została obdarzona/obarczona samodzielnością, była zbyt mała, by zrozumieć warunki umowy (podyktowane przez zaangażowaną w pracę zawodową matkę). Teraz nie wyobraża sobie renegocjacji domowego ładu. Kiedy jej mama pewnego razu przygotowuje kolację, czyli próbuje pojednawczo wejść w tradycyjną rolę, Małgosia jest tak zbita z tropu, że przy stole zapada niezręczna cisza.

A jednak sytuacja nie jest beznadziejna. Frankowska nie straszy nowoczesnością i zaangażowaniem zawodowym kobiet. Przełom i porozumienie następują w momencie, w którym czytelnik, zwłaszcza dzisiejszy, najmniej się tego spodziewa. Mama Małgosi zostaje wezwana do szkoły. Dyrektora boi się jeszcze bardziej niż córka. Nienawidzi jej za to, jest bezradna, krzyczy, grozi. Przez niefortunną interwencję ciotki, twierdzącej, że ojciec Małgosi domagał się usunięcia ciąży, zostaje zmuszona do wyznania, które dzisiaj by ją ostatecznie skompromitowało. Zaciąga się papierosem i mówi: „To ja cię nie chciałam”. Trudnych pytań córki jest więcej, matka zaczyna płakać. Nie pokrywa już cierpienia i bezradności krzykiem.

I właśnie wtedy, tuż po aborcyjnym wyznaniu, wybuchają najlepsze córczane uczucia. Między szczęśliwą Małgosią i jej rozbitą matką rodzi się bliskość, czułość, zrozumienie. Wkrótce nastąpi definitywne rozstanie, ale pretensje i żale znikają. Na podobny zwrot fabularny stać dziś chyba tylko Grażynę Plebanek.

Jeszcze więcej swobody daje matka Lilce Sagowskiej, bohaterce Słoneczników (1962) i Paladynów (1964) Haliny Snopkiewicz. Też jest lekarką (laryngolożką), wojenną wdową, zaprzątniętą swoimi sprawami, życiem towarzyskim, ponownym wychodzeniem za mąż i rozwodzeniem się, potem jakimś nowym związkiem.

„Mamie w ogóle szkoda dla mnie czasu”, nie lubi mnie wychowywać – oświadcza beztrosko licealistka, wyposażona jedynie w mgliste matczyne instrukcje, żeby nie robiła głupstw. Żadnych konkretnych zakazów.

Ma wrażenie, że mogłaby nie wracać na noc do domu. Zresztą po ślubie mamy przenosi się do wynajętej kwatery po drugiej stronie ulicy, bo w pokoju z kuchnią nie ma dla niej miejsca. Osobne mieszkanie nastolatki to element innej kultury, opartej na zaufaniu, które tu z kolei łatwo pomylić z obojętnością. Bywa, że Lilka reaguje ironicznie, ale nie jest zbyt zraniona wczesnym i zdecydowanym odstawieniem od piersi. Tym bardziej, że odległa matka „potrafi interweniować w niezwykle trafnych momentach”.

Jest najbardziej enigmatyczną ze znanych mi literackich matek. Snopkiewicz (jak Frankowska i inne autorki) pokazuje ją z perspektywy niezorientowanej i borykającej się z własnymi problemami córki, która powiada, że gdyby chciała scharakteryzować matkę, straciłaby rozum. Ich osobliwą, pozbawioną sentymentu relację trudno nazwać miłością, ale też nie można jej określić jako miłości brak. Lilka, zgłaszając kłopot z charakterystyką matki, zgłasza jej nieprzystawalność do znanych konwencji.

Mają za sobą koczownicze wojenne lata, które po śmierci ojca rozstrzelanego przez Niemców spędziły tylko we dwie. Lilka sama się wtedy edukowała, a jej matka wykazywała zimną krew. Uchodząc z domu, który mieli spalić Niemcy, kwitowała sarkastycznie, że dwa tygodnie temu malowała ściany. Wyjęła kulę z brzucha partyzanta, ale popsuła wrażenie czynu beznamiętnym komentarzem. Okupacyjne doświadczenia nie zbliżają matki i córki, w ogóle nie są przywoływane. I najwyraźniej nie jest to wyparcie. Bohaterki nie sprawiają wrażenia nosicielek traumy.

Pani Sagowska (jak matka w powieści Frankowskiej) wierzy, że córka jest rozsądna. I na przykład nie zajdzie w ciążę. Choćby dlatego, że na co dzień obcuje z nią – chłodną, konkretną, pozbawioną złudzeń i pretensji realistką, która niezbyt dba o mężczyzn, uważa, że „dla kobiety najważniejszy jest zawód”, a „sprawy, które są jej niepotrzebne, odcina jak pędy pomidorów”. Zostawia Lilce pełną odpowiedzialność za własne czyny. Wzywana do szkoły oponuje: „Lilka, daj mi spokój, jak się wpędziłaś w aferę, to nadstawiaj sama głowy, dobrze?”.

O dziwo, nigdy nie rozmawiała z córką o „tych rzeczach”. W ich cyniczny pakt wpisana jest zatem pruderia. Lilka wstydzi się przy matce rozebrać, co wskazywałoby, że ta na wskroś nowoczesna kobieta w jakiś sposób hołduje obscenicznej kulturze. Poza kontaktami z matką Lilka jest bezwstydna, w tym sensie, że nie uwewnętrznia kulturowej opresji. Zdrowe podejście do spraw ciała dziewczyna zawdzięcza koedukacyjnej szkole, gdzie „nikt nie dostawał wysypki nerwowej na widok płci odmiennej”.

Przeniesiona do żeńskiego liceum ze zdumieniem obserwuje nieprzyzwoitą nadpobudliwość koleżanek, dla których „słowa »gimnazjum męskie« to jakiś ołtarz, zaklęcie, modlitwa”. Uczennice nie znające koedukacji gorliwie uczęszczają do kościoła. Powód jest podwójny – rozmodlenie i nadzieja na spotkanie z chłopcami. „Gdzie ja wylądowałam? Przecież to pensja pani Latter”, notuje Lilka w swoim dzienniku i czuje się jak Anda wrzucona w 1880 rok. Tymczasem bohaterka Słoneczników przy czytaniu Trędowatej płacze ze śmiechu i nie tylko nie jest pensjonarką, ale potrafi wywołać pensjonarski rumieniec u dziarskiego chłopaka, wręczając mu wianek z margerytek z zastrzeżeniem, że „to nie symbol”. Chce żyć, jak ma ochotę, według własnych reguł. Ma przed sobą całe życie, „które można roztrwonić według własnych pragnień. Szaleć, szaleć, szaleć, ciągły ruch, zmiany, pasje, porywy, upadki i wzloty!”.

Nie bardzo wiadomo, skąd Lilka – taka śmiała, trwoniąca życie według pragnień, nie oglądająca się na doktrynerów moralności – się wzięła. Musiała w jakiś niebezpośredni, niedosłowny sposób wynieść to z anarchicznych czasów wojny i dostać to od matki. Inaczej nie byłaby tak odporna na wpływy kościelnych i zetempowskich dewotek. Jej żywiołowe, heretyckie zaangażowanie w komunizm jest skutkiem czy wzmocnieniem śmiałości, nie przyczyną. Również lektura Woltera i Boya przychodzi później.

Kończą się lata 40., zaczynają 50. i wiele się zmienia, ale obsceniczna kultura mocno się trzyma. Czasem sama obecność kobiety bywa nieprzyzwoita, „prowokacyjna”. W okolicach najsłynniejszej budowy epoki „tłum wyrostków okupuje chodnik” i Lilka powinna pamiętać, by „ten odcinek Alei przebiegać, podnosić kołnierz i mieć wzrok utkwiony we własne buty. […] u stóp budującego się Pałacu Kultury nie wolno się kobiecie obejrzeć” (Paladyni, 1964). Obok tradycyjnej obsceniczności pojawia się nowa, partyjna, która każe piętnować dziewczęta opalające się na dachu akademika pod urzędowymi oknami. I znów Lilka nie rozumie: „Nie kokietowałyśmy ich rozmyślnie, ale dlaczego niby nie miałyśmy korzystać ze słońca, bo panowie z vis  à vis nie mieli kręgosłupa? Plany się w tym biurze musiały zawalić, bo dyrektor zamiast zrobić swoim podwładnym szkolenie ideologiczne, wystąpił »na drogę« przeciwko nam”.

Lilka zawdzięcza matce chyba więcej, niż obie przypuszczają. Żarliwa członkini ZMP, która zamierza przebudować świat, patrzy na lekarkę nielubiącą swojej pracy, przedstawicielkę zamożnej przedwojennej elity i jej polityczny sceptycyzm z dużym dystansem: „Matka jest dziwna, nie wiadomo czym żyje, dni przepływają jakoś obok niej, do niczego nie przywiązuje wagi”. Lilka chce coś zrobić dla społeczeństwa, np. jako wychowawczyni w zakładzie dla trudnych dzieci, i jeży się na myśl o stabilizacji, którą uważa za domenę wyrachowanych, tępych kujonów. Matka zaś namawia ją na gwarantującą spokój i dobrobyt stomatologię. Choć bezpretensjonalna, obraca się w „dostojnym i intelektualnym towarzystwie” niechętnej powojennym zmianom prowincjonalnej elity. Kiedy Lilka trafia na przyjęcie u jej znajomych, przez cały wieczór podważa „skorupy raków, trafność nazw rozmaitych tortów i ustalone pojęcia moralne”. Pani Sagowska dystansuje się od tego środowiska, ale zarazem nie wtóruje córczanej krytyce. Jest w tym rezygnacja, może trochę sybarytyzmu, pragmatyzm.

Kwestie finansowe bohaterki regulują urzędowo suchą, choć niepisaną umową. Lilka przez pięć lat od rozpoczęcia studiów co miesiąc będzie bezwarunkowo otrzymywać od mamy niewielki, ale znaczący przekaz. Może zmienić wydział, oblać egzamin, nieważne, ma pięć lat na osiągnięcie finansowej niezależności.

Dowiadujemy się o tym z najważniejszej chyba sceny między Lilką i jej matką – z rozmowy w warszawskiej kawiarni, której punktem wyjścia jest sprawa aborcji. Lilka w imieniu koleżanki zwraca się do mamy z prośbą o pomoc: „pewne młode dziewczę ma do wyboru: powiększyć świat o jedną osobę z dyplomem wyższej uczelni albo zakupić parę metrów płótna na pieluchy. Bohaterka się skłania do możliwości pierwszej. Gdyby jakiś Twój znajomy dysponował odpowiadającą tym potrzebom etyką – napisz do mnie szybko, natychmiast”. Otrzymawszy ów eufemistyczny i sarkastyczny list, pani Sagowska przyjeżdża w perfekcyjnie skrywanej panice, przekonana, że w ciąży jest Lilka. Gdyby czytała peerelowskie powieści dla dziewcząt, wiedziałaby, że to (prawie?) niemożliwe – w niechcianej ciąży są zazwyczaj (zawsze?) koleżanki głównych bohaterek.

Zabronione przez ustawę „sztuczne poronienie” przeprowadzane w prywatnych gabinetach, ale niekoniecznie odpłatnie, pro-choice’owe poglądy Lilki, sposób, w jaki w finale Paladynów dziewczyna wykorzystuje prawny zakaz do politycznej manifestacji – to temat na inną notkę.
Tutaj istotne jest, że aborcyjny punkt wyjścia nadaje rozmowie córki z matką fundamentalny charakter, acz pokrętny i nerwowy przebieg.

Wezwana na pomoc laryngolożka szybko oddycha z ulgą, że ciąża nie przytrafiła się jej córce, ale to nie koniec nieporozumień. Rozmawiają o inicjacji seksualnej, miłości, projektach życia społecznego, finansach, nieudanych próbach pisarskich. Nie mogą dostroić tonów, języków. Posługują się eufemizmami, ale zarazem są bezpośrednie i szczere. Rozmowa toczy się nie tak, jak powinna. Nie tak, jak by chciały. Wyobrażenia ścierają się z wyobrażeniami, cynizm przechodzi w idealizm i na odwrót. Dojrzała seryjna monogamistka nagle zaczyna mówić językiem romantycznej miłości. Młoda komunistka dopytuje, czy obiecana kwota ma jej wystarczyć również na buty. Mnożą się i zazębiają wątki i znaczenia.

W efekcie matka wyjeżdża z Honoratą, by zorganizować jej zabieg usunięcia ciąży. Praktyczny cel spotkania matki i córki został osiągnięty. Jednak rozmowa sprawia wrażenie pożegnalnego protokołu rozbieżności. Rozstają się w dziwnym stanie przyjacielskiego niezrozumienia. Planowana aborcja stanowi nastrojowy analogon tej sytuacji – jest negatywnym aktem pomocy.

***
Co z tego wynika? Nie mogę jeszcze sformułować wielkich wniosków. Mam jednak kilka ogólnych spostrzeżeń.

Snopkiewicz, Frankowska i inne peerelowskie autorki dają czytelniczce coś, o co trudno we współczesnej powieści popularnej. Ich bohaterki są wielowymiarowe i zawsze niedookreślone. Bycie matką i córką to jeden z wielu rodzajów relacji, w które wchodzą. Wpływa na inne sfery życia, ale nie dominuje, raczej stanowi subtelną podstawę zachowań.

Matczyno-córczane układy prezentowane na pierwszym planie odbiegają od społecznej praktyki, ale nie są patologiczne, ani nawet nienormatywne. Bo Snopkiewicz, Frankowska i inne (w odróżnieniu od niektórych swoich bohaterek) zdają się nie odczuwać presji normy. Rodzinę w ich powieściach trzeba ciągle od nowa negocjować i konstruować.

Matka i córka reprezentują dwie różne nowoczesności – przydałaby się dziś taka fabuła odbiegająca od fatalnego schematu konfliktu emancypacji i tradycji. Różnice między matką i córką mają charakter społeczny i polityczny, a nie tylko, jak jesteśmy przyzwyczajeni, kulturowy. Kameralny dramat rozgrywa się w kontekście historycznym.

Autorki z jednej strony nie tracą energii na walkę z konserwatywnym cieniem, z drugiej – nie przestrzegają oficjalnej zasady emancypacyjnego optymizmu. Emancypacja to zawiązanie, nie ewentualne zwieńczenie akcji czy bezproblemowe status quo. Wymaga pracy, intelektualnego i emocjonalnego rozwoju. Kwestionowania wczorajszych osiągnięć. Wiąże się z poważnymi kosztami psychicznymi, ale to nie jest argument przeciwko niej. Wręcz przeciwnie.

Fabuły o tym opowiadające są nieprzewidywalne, niejednoznaczne, otwarte, angażujące. Lepiej, przyjemniej się je czyta. I długo o nich myśli.

Tekst ukazał się na blogu Elizy Szybowicz nietylkomusierowicz.wordpress.com

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Eliza Szybowicz
Eliza Szybowicz
Krytyczka literacka
Polonistka, współautorka (z Przemysławem Czaplińskim, Maciejem Lecińskim i Błażejem Warkockim) Kalendarium życia literackiego 1976-2000. Publikuje teksty o książkach i filmach na łamach internetowych i papierowych, m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Dwutygodniku” i „Czasie Kultury”. Prowadzi blog poświęcony peerelowskiej powieści dla dziewcząt: nietylkomusierowicz.wordpress.com. Interesuje się współczesnymi przedstawieniami i zastosowaniami PRL-u.
Zamknij