Świat

Jak media społecznościowe zakłóciły prawdę?

Katherine Viner czytana przez Jakuba Dymka.

Są wakacje 2015 roku, mamy środek tak zwanego „kryzysu uchodźczego” – a tak naprawdę kryzysu polityki, mediów i debaty publicznej. W związku z podwyższonym poziomem emocji w rozedrganym społeczeństwie (to jest: tej jego części, która jakiekolwiek doniesienia medialne w ogóle śledzi) a także trwaniem sezonu ogórkowego, każdy skandalizujący, oburzający, groteskowy albo pornograficzny news zbiera zwielokrotniony plon lajków. A szczególnie, jeśli sugeruje, że sprawa ma jakiś związek z uchodźcami. Albo Arabami. Albo muzułmanami, imigrantami, wiadomo. Nie dziwi więc, że pojawili się spryciarze i trolle próbujące sytuację wykorzystać.

I tak, pewnego dnia, w polskojęzycznym zakątku fejsbuka pojawił się obrazek– zajawka „newsa”, która łączyła w całość te wszystkie wybuchowe składniki potencjalnego skandalu, zuchwale wyciągając esencję tabloidowego pseudodziennikarstwa i zarzucając wszystkie przynęty na jego łatwowiernych odbiorców.

Obrazek przedstawiał w widoczny sposób pobitą dziewczynę na tle scenografii popularnego talk-show Ewy Drzyzgi, podpis zaś głosił coś w rodzaju „ofiary zbiorowego gwałtu uchodźców w warszawskich Łazienkach”. Wystarczyłaby pewnie minuta, żeby stwierdzić fałsz: żadnego „zbiorowego gwałtu uchodźców” nie było, jak i nie było takiego programu w telewizji, pobite ofiary zbiorowego gwałtu zazwyczaj nie lądują po chwili w studio na drugim końcu Warszawy, tylko w szpitalu… i tak dalej. Obrazek był manipulacją. Co gorsza, został spreparowany od początku do końca z intencją wprowadzania w błąd – ktoś, kto wmontowywał zdjęcie w ramkę i układał podpis, wiedział, że tworzy fikcję. W odróżnieniu od wprowadzających w błąd i skandalizujących kolaży, które stały się już żelazną częścią repertuaru „niepodległościowej”, „patriotycznej” i „narodowej” części internetowych mediów (przykładowo zdjęcie zakrwawionej i spuchniętej kobiecej twarzy i zamaskowanego arabskiego bojownika ilustrujące news… „Owsiak zaprasza na Woodstock imigrantów”) – fotomontaż, o którym mowa, nawet luźno nie odnosił się do faktycznych słów czy wydarzeń – one po prostu nie miały miejsca.

Wszystko od początku do końca zostało zmyślone.

Jakie są motywacje tak grubymi nićmi szytej manipulacji? Na myśl przychodzi kilka. Ktoś faktycznie może na tyle fanatycznie nienawidzić uchodźców, że widzi pożytek w produkowaniu zmyślonych oskarżeń. Być może fałszywy obrazek i news był tylko clickbaitem – znaczy: miał zachęcić osoby o niskich kompetencjach kulturowych i informacyjnych, w niewielkim stopniu krytycznie podchodzące do informacji (niechęć do uchodźców koreluje z niskim poziomem wykształcenia i młodym wiekiem) do kliknięcia bez zastanowienia. Za fałszywym „newsem” mogła kryć się strona instalująca złośliwe oprogramowanie, domagająca się od nas numeru telefonu czy prywatnych danych albo wpychająca nam niechciane, śledzące nas „ciasteczka”. Być może była to część akcji dezinformacyjnej prowadzonej przez płatnych trolli i innych internetowych szkodników, którzy zawodowo produkują tego rodzaju zamęt. Niezależnie od tego, obrazek i news zadziałały. A że nieprawdziwe? Nie informowanie przecież było celem. Na zdezawuowanie takiej „informacji” potrzeba minuty – minuta to kilkadziesiąt razy więcej czasu niż trwa cały cykl prowadzący do podanie takiej „informacji” dalej: wystarczy rzut oka i jedno, maksymalnie dwa kliknięcia. Gdy wiadomość sprawia wrażenie pilnej, pokusa by natychmiastowo podać ją dalej, jest wielka. Łapią się na to dziennikarze i doświadczeni korespondenci – znany publicysta zagraniczny dużego polskiego dziennika parę miesięcy temu pisał na Twitterze o płonącym obozie uchodźców w Calais, opierając się na fotomontażach i plotkach.

Jeśli dają się na to złapać ludzie zawodowo pracujący z informacją, to nie może dziwić, że pułapka jest skuteczna. Zresztą, choćby na oryginalny news nabrało się tylko kilkadziesiąt czy kilkaset osób, to każda z nich ma kilkuset lub kilka tysięcy znajomych na Facebooku. Każdorazowe podzielenie się odnośnikiem internetowym „kosztuje” mniej czasu niż najprostsza nawet, najbanalniejsza jej weryfikacja. To tylko jeden przykład, a pomyślmy jeszcze o histerii antyszczepionkowej, memach przeciwko faktom o zmianach klimatu, Obamie-muzułmaninie, teoriach o zamachu smoleńskim… Wszystkie mają się lepiej w mediach społecznościowych niż gdziekolwiek indziej. Duże instytucje medialne inwestują – nie zawsze z nadzieją na zwrot – miliony, żeby edukować i przekonywać, tworzyć infografiki i multimedialne reportaże, by obudzić się i zobaczyć, że i tak znów przegonił ich nastolatek z paintem. Stworzyliśmy infrastrukturę informacyjną, w której prawda jest na przegranej pozycji. Jak do tego doszło, próbuje wyjaśnić szefowa „Guardiana” Katherine Viner .

*

Tradycyjne dziennikarstwo nie jest w najlepszej pozycji do obrony, to po pierwsze. Sama Viner w 2013 roku rysowała przed dziennikarstwem raczej dobre perspektywy [O jej tezach z tamtych czasów pisaliśmy w 44. numerze „Krytyki Politycznej”: Koniec prasy. Będziecie tęsknić? ] – nowe kanały komunikacji i lepsza współpraca z czytelniczkami, miały pomóc stworzyć dziennikarskie społeczności, takie jak ta „Guardiana”. Dziś przyznaje, że choć perspektywy dla samego zawodu dalej są dobre, można wykazać się na wielu frontach i tak dalej, to zarabianie na mediach jest coraz trudniejsze nawet w największych redakcjach. Zmianę ilustruje przykładem: istniejący od ponad stu lat „New York Times” zarobił w minionym roku o 5% mniej niż w poprzednim i jednocześnie trzydziestokrotnie mniej niż istniejący nieco ponad dekadę Facebook. Najbardziej rozpoznawalny papier na świecie zarabia 50 milionów rocznie, najpopularniejszy ekran na świecie półtora miliarda. I ten drugi wchłania pierwszy: dziś artykuły wielu poważnych tytułów prasowych czytamy wewnątrz Facebooka – bez wychodzenia z sieci społecznościowej. To rewolucyjna zmiana, która podmywa i tak mało stabilny mechanizm finansowania, jakim było powiązanie odwiedzin stron i cen reklam.

Ale z połączeniem się prasy, telewizji i ściany Facebooka (Vkontake w Rosji albo WeiBo w Chinach) wiąże się coś jeszcze: w sztywno zaplanowanych i gotowych interfejsach, prawda i kłamstwo „wygląda” tak samo. To znaczy: wydawany półamatorskim sumptem antysemicki ściek, biuletynik skrajnej partii, awangardowy zin i poważna instytucja dziennikarska – wszystkie dostają w nowym sformatowanym internecie ten sam font i oprawę, są podobnie czytelne, wygodnie układają się na ekranach telefonów i tabletów, różnią je coraz częściej wyłącznie odnośniki do stron macierzystych. Dzięki istnieniu otwartych baz fotografii, licencjom CC i cyfrowym bibliotekom (a także medialnemu kłusownictwu i taniejącym kosztom przygotowania oprawy) nawet niskobudżetowe tytuły tworzą fasadę profesjonalizmu. Namacalną i zmysłową różnicą między trzymaniem w ręku „New Yorkera” i pisma „To my, kibice” aktywnie niweluje interfejs korporacyjnej platformy, która zasysa jedno i drugie do swojego środka.

Zresztą, optymistyczne jest w ogóle założenie, że tak różnorodne tytuły w ogóle się obok siebie pojawią. Pojęcie „filter bubble” (u nas mówi się raczej „bańki informacyjnej” czy „bąbla fejsbukowego”) pojawiło się na początku tej dekady, opisując pętlę, w jaką wpychają nas algorytmy polecające i sugerujące kolejny produkt, film albo wprost wybierające za nas to, co zobaczymy. Zaprojektowane z naiwnym założeniem, że pomogą wybrać („inni użytkownicy kupili również…”), faktycznie ograniczyły spektrum czytanych przez nas treści. „Algorytmy, takie jak ten Facebooka, zostały stworzone po to, żeby dać nam więcej tego, czego algorytmy myślą, że chcemy – znaczy to, że wersja świata, z jaką spotykamy się codziennie za pomocą naszych streamów, jest w niewidoczny sposób ułożona tak, aby wzmacniać nasze istniejące przekonania” – syntetyzuje problem Viner.

Badania przeprowadzone już w 2013 na Harvardzie potwierdziły, że nawet jeśli aktywnie szukamy różnorodnych treści politycznych na Twitterze, prawdopodobnie skończymy w bąblu, w którym wszyscy zgadzają się ze sobą (i z nami). Aby dostać zniuansowany i ideologicznie różnorodny obraz świata dzięki Twitterowi należy zainwestować w to czas i kompetencje – tłumaczyli badacze. Równolegle rosła polaryzacja polityczna społeczeństwa – notująca dziś rekordowe poziomy – a także odsetek obywateli i obywatelek niechętnych mainstreamowi jako takiemu i skłonnych tworzyć nowe wspólnoty poza dotychczasowymi ramami. Media zwane społecznościowymi są takie o tyle, że służą raczej domknięciu się i oddaleniu od innych już istniejących społeczności zbudowanych w oparciu o religijną, polityczną czy rasową tożsamość. Skurczył się zasób informacji dostępnych dla wszystkich, nie ma żadnych wieczornych „Wiadomości” – niedawna wolta tych TVP ilustruje ten trend – które byłyby wspólnym punktem odniesienia dla różnych grup. Zestaw faktów uznanych za prawdziwe i sprawdzalnych rozpada się na części („zmiana klimatyczna jest faktem” i „zmiany temperatury są normalne i cykliczne” – oba zdania prawdziwe) funkcjonujące nie razem, lecz osobno i podpierające wykluczające się tezy i interpretacje. Mało kto płacze po upadku mainstreamu i medialnych monopoli – ale wraz z nimi upadły też pewne bezpieczniki i gwarantujący przewidywalność status quo.

Mało kto płacze po upadku mainstreamu i medialnych monopoli – ale wraz z nimi upadły też pewne bezpieczniki i gwarantujący przewidywalność status quo.

„Nie znaczy to, że nie ma już prawd. Znaczy to po prostu, że – a ten rok to pokazał – nie możemy już zgodzić się, czym te prawdy są. A gdy nie ma prawdy, ani sposobu, by do niej dojść, nadchodzi chaos” – pisze Viner.

Po klęsce tych – powtórzmy, że niedoskonałych – kustoszy prawd, nie znaleziono wcale lepszych, a reguły zamiast ustanowić na nowo, postanowiono rozmyć. Skutecznie skruszono też zapory trzymające debatę publiczną w ryzach. Napierane przez wielość kanałów internetowych media środka czasem dały się uwieść zgubnemu „prawdopośrodkizmowi” – poświęcaniu większej uwagi skrajnym tezom i poglądom, niż sugerowałaby ich popularność, w imię szczytnych idei: równowagi i pluralizmu. Przed Brexitem w programie Sky News lider antyunijnego UKIP-u Nigel Farage (partia zebrała kilka milionów głosów i ma jednego posła) i ówczesny premier i lider konserwatystów David Camerom (trzykrotnie więcej głosów, 331 posłanek i posłów, samodzielny rząd) dostali tyle samo czasu. Mimo piękna parytetów fakty są takie, że jeden z nich jest ekscentrykiem, który nie może zdobyć miejsca w parlamencie nawet z rodzinnego okręgu, a drugi rządzi krajem.

Mimo piękna parytetów fakty są takie, że jeden z nich jest ekscentrykiem, który nie może zdobyć miejsca w parlamencie nawet z rodzinnego okręgu, a drugi rządzi krajem.

Są w otwarciu systemu niewątpliwe zalety, ale i jego konsekwencje – czego referendum w Wielkiej Brytanii dostarczyło niemało przykładów. Fakt, że i kiedyś populiści zaludniali anteny telewizyjne i radiowe – różnica jest jednak taka, że nawet wtedy byli związani rygorami, których dziś nie ma – za emisję mowy nienawiści albo celowe wprowadzanie w błąd ktoś jeszcze niedawno płacił kary, a za zmyślone newsy można było przegrać proces. Co zamiast tego? Krajowa Rada Youtuberów, Snapa i Twittosfery nie tylko brzmi jak parodia – próby narzucania rygorów mediom społecznościowym odgórnie podejmuje dziś właściwie głównie Turcja czy Chiny i mało są one demokratyczne. Zachód i jego instytucje niespecjalnie mogą, potrafią i chcą to zrobić – i mają rację. Uporządkowanie pola mediów w realiach wolnego rynku ostatecznie i tak w głównej mierze będzie zależyć od samych mediów – można im co najwyżej pomóc. Mało kto jednak pomyślał o tym zawczasu.

Upadek gatekeeperów, rozhermetyzowanie się istniejącego porządku i ostateczne wyrównanie, które miała przynieść wielka i chwalebna „rewolucja cyfrowa” zwróciło się przeciwko niegdysiejszym optymistom, którzy tego rodzaju skutki prorokowali. Pewnie w 1995 roku, gdy „kultura sieci” opierała się na filarach otwartości, niekomercyjnej wymiany, horyzontalności i tworzenia struktur bardziej demokratycznych niż te znane z życia korporacji albo rządów – była to nadzieja częściowo uzasadniona. Rewolucja pożarła jednak swoje dzieci szybko. Zniszczenie hierarchii miało otworzyć drogę do sławy niszowym zespołom gitarowym, debiutującym pisarkom i anarchizującym myślicielom sekowanym przez mainstrem – faktycznie zaś wylało autostradę, po której 220 na godzinę ciśnie Trump ze śpiewającym o karakanach Stonogą za kierownicą.

To nie jest wyłącznie kwestia utrzymania dzisiejszego establishmentu przy władzy i cementowanie pozycji medialnych gigantów – za nich nie warto kruszyć kopii. Ale pojawiają się na nowo poważne problemy, które nowoczesne społeczeństwa uznawały już – być może mylnie – za pokonane. Przykład? Dziś w USA rekordowo duża część populacji odrzuca ustalenia nauki – nie uznają ewolucji ani skuteczności szczepionek. Państwo wydaje setki milionów na promocję nauki i zachęcenie młodych ludzi do podjęcia studiów w naukach ścisłych – a jednocześnie ktoś robi świetny interes na celowym i uporczywym sabotowaniu tego dorobku. Czy o taką rewolucję informacyjną chodziło?

Jednocześnie, to prawda, powstało niemało inicjatyw zajmujących się prostowaniem fałszu, fact-checkingiem, dziennikarstwem obywatelskim i śledczym, promocją niezależnych idei i oddolnym wspieraniem inicjatyw społecznych. Na poziomie technologii z taką samą łatwością można kolportować rzetelną wiedzę i kłamstwo. To nie jest problem tylko z algorytmami i mechanizmami dystrybucji – to problem o tle społecznym, ideologicznym, politycznym i rynkowym. On się faktycznie w ostatnich latach zaostrza, a dzisiejsza infrastruktura mediów pomaga. Ale mechanika mediów społecznościowych nie jest wyłącznie wynikiem takiego a nie innego programowania czy prostą sumą tego, co wkładają weń ludzie – jest raczej odbciem tradycyjnego rynkowego systemu mediów podkręconego krótkowzrocznością speców z Doliny Krzemowej, szefowych marketingu i właścicieli komerycyjnych mediów. Leseferyzm myślenia o sferze idei także – choć nigdy w historii się to nie potwierdziło – zakładał, że jakimś cudem wymagające idee i szczytne programy obronią się same siłą swojego magnetyzmu. Być może zresztą Mark Zuckerberg dalej myśli, że konflikt palestyńsko-izraelski rozwiąże się na Facebooku.

Demokratyzacja mediów 2.0 oznacza też, że z jednej strony mamy meta-reguły ustanowione bardzo sztywno (na poziomie kodu, ograniczeń transferu, możliwości blokowania miliardom ludziom dostępu do treści), a z drugiej strony w punkcie dostępu, gdy treści już powstają i są konsumowane, reguł nie ma już prawie wcale – i kształtują się one w raliach dość Hobbesowskich. Zmyślenia, para-wiadomości i otwarte kłamstwa się też zwyczajnie opłacają. To nie nowość: model brukowca skutecznie udowodnił to i bez sieci www czy Facebooka. Mimo wszystko jednak: brukowce nie konkurowały o tę samą pulę uwagi i pieniędzy, co poważne tytuły, nie miały ambicji ich wykończyć ani zastąpić. Niekoniecznie można to powiedzieć o walce o zasysanie ruchu, uwagi, kliknięć i pieniędzy w sieci.

Neetzan Zimmerman z portalu Gawker, który specjalizuje się w masowym produkowaniu materiałów, jakie wszelkimi środkami mają na chwilę pochwycić naszą uwagę, mówił w 2014 „Dziś nie jest ważne, czy artykuł [story] jest prawdziwy. Jedyna rzecz, która się faktycznie liczy, to czy ludzie w to klikną. Jeśli nie […] to nie jest news”. Jest w tym pewien brutalny i wyprany ze wszelkiego sentymentu pragmatyzm, na który wiele instytucji nawet nie zaczęła się przygotowywać.

*

Ale czy przygotować się może? Być może to konkluzja mądrego i potrzebnego eseju Viner zawodzi najboleśniej. Viner pisze, że w dziennikarstwo warto wierzyć, zaufać mu i w nie zainwestować. Że przed nami trudne zadanie obrony wartości i odbudowy zaufania. Że po nas już tylko potop? Ale czy naprawdę? I czy to nie to przekonanie doprowadziło nas tam, gdzie jesteśmy?

Wierzę, że o silną kulturę dziennikarską warto walczyć. Podobnie jak o model biznesowy, który służy i wynagradza organizacje medialne, których sednem działalności jest szukanie prawdy – tworzące poinformowaną opinię publiczną, krytycznie patrzącą na tych, którzy mają władzę […]. Tradycyjne wartości świata mediów muszą zostać zachowane i pielęgnowane dalej: informowanie, sprawdzanie, zbieranie naocznych relacji, poważny wysiłek dowiedzenia się, co tak naprawdę się stało.

Słowo: „wierzę” pada tu kilkukrotnie, bo i zakończenie eseju brzmi bardziej jak credo niż cokolwiek innego. Credo jak najbardziej szczytnego i odwołującego się do ideałów potrzebnych, ale mimo wszystko nieco naiwnego na tle tych wszystkich argumentów, które słyszymy – poważne media i dziennikarstwo znajdują się nawet jeśli nie w głębokim kryzysie, to na pewno w okresie pewnej redefinicji i przejścia. Inni gracze, nieobciążeni bagażem w rodzaju etosu czy powołania – które definiują dobre dziennikarstwo – poczynają sobie, jak chcą. W walce o uwagę i pieniądze pojawia się konieczność nieznanej wcześniej brutalności, mimo wszystko bardzo odmiennej niż w gruncie rzeczy dżentelmeńska konkurencja „Timesów” i „Postów” w XX wieku.

Całkiem prawdopodobne, że w dobie, gdy „social-media zniszczyły prawdę” media będą musiały stać się jej ostatecznymi strażnikami – i w tym przechowa się ich wartość. Ale zgoda na taki scenariusz również wymaga konfrontacji z brutalną rzeczywistością. A ta pokazuje, że walka o wyobraźnię, uczucia i emocje społeczne i misja pilnowania prawdy, rzetelności i obiektywizmu się rozjeżdżają. Tradycyjne instytucje medialne mogą w tym pejzażu zachować prestiżowy status, ale za cenę tego, że to nie reportaże prasowe, dziennikarstwo śledcze, infografiki, podcasty, nawet nie wieczorne programy informacyjne kształtują widza. W tym sensie dziennikarstwo czeka coś, co można nazwać drogą opery czy teatru – nikt nie spodziewa się, że opera i teatr znikną w związku z tym, że mamy YouTube, ale też nikt rozsądny nie oczekuje, że utrzymają się z samych biletów: bez państwowych subsydiów, prywatnego mecenatu i nakładów na edukację kulturalną ich przyszłych widzów. Nikt nie oczekuje też, że to Metropolitan Opera będzie kształtować gusta w stopniu większym niż Jersey Shore”.

Paradoksalnie, w świecie „po prawdzie” tradycyjne media wracają do domu – znów stają się rozrywką, przywilejem i zakładnikiem elit, a prawda której chcą być depozytariuszami, wyrafinowanym daniem, na które mało kto ma czas i pieniądze. To, co nowe, dziwnie przypomina to, co stare.

POWSTANIE-UMARLYCH-HISTORIA-POWSTANIE-WARSZAWSKIE-Marcin-Napiorkowski Wydawnictwo-Krytyki-Politycznej-Promocja-Wakacyjna

**Dziennik Opinii nr 201/2016 (1401)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij