Świat

Stawiszyński: PRISM, czyli psychoza i reality show

Dlaczego większość Amerykanów nie widzi nic bulwersującego w powszechnej inwigilacji?

Z sondażu przeprowadzonego w ostatnich dniach przez PEW Research Center wynika, że aż 62% Amerykanów gotowych jest zrezygnować z prywatności – nawet za cenę inwigilacji na skalę tak gigantyczną, jaką wymarzyli sobie twórcy systemu PRISM, którego istnienie ujawnił niedawno Edward Snowden. Snowden to whistleblower, kiedyś analityk CIA, który teraz ukrywa się gdzieś w Azji.

Reality show

Czy ten wynik zaskakuje? Tylko na pierwszy rzut oka. Jeśli bowiem uświadomimy sobie kontekst tej sytuacji – niedawne zamachy w Bostonie, przerywające ponaddziesięcioletni okres względnego spokoju po atakach na WTC; konsekwentnie uprawianą retorykę „wojny z terroryzmem”, wylewającą się z telewizyjnych ekranów; gigantycznych rozmiarów przestępczość, niemającą z terroryzmem nic wspólnego, ale równie mocno uderzająca w poczucie bezpieczeństwa – słowem: całą tę atmosferę życia pod wulkanem – poglądy respondentów staną się w pełni zrozumiałe.

Bo przecież większość z nas, gdyby stanęła przed takim – fikcyjnym, zaznaczmy od razu – wyborem: albo śmierć w ataku terrorystycznym, albo totalna inwigilacja, pozbawiająca prywatności i intymności, najprawdopodobniej wybrałaby jednak inwigilację. Bez wątpienia zdają sobie z tego sprawę twórcy PRISM i Barack Obama, utożsamiający wiedzę z władzą (skądinąd słusznie), a kontrolę z bezpieczeństwem (skądinąd niesłusznie). I na tym ostatnim utożsamieniu budujący zarówno własną polityczną wizję, jak i programy wojny z przestępczością.

Niezależnie jednak od ich intencji, projekt osiągnięcia absolutnego bezpieczeństwa na drodze absolutnej kontroli ludzkich zachowań wydaje się upiorną utopią. Życie prześwietlone do ostatniej komórki, życie odarte z prywatności, przypominałoby gigantyczny, ogólnoświatowy reality show, w którym każdy uczestnik niezależnie od pory dnia i nocy jest starannie obserwowany. To oczywiste. Gorzej jednak, że w tak wyobrażonym świecie wszystkie słowa, gesty, czyny oraz zaniechania byłyby obiektem drobiazgowej interpretacji, siłą rzeczy opartej na specjalnie do tego celu przygotowanych algorytmach. Tysiące komputerów dniem i nocą analizowałoby występujące w rozmowach, mailach, internetowych czatach, komentarzach czy SMS-sach słowa kluczowe, skrupulatnie skanowałoby procesy zachodzące w mózgu (pod kątem ewentualnej aktywizacji ośrodków odpowiedzialnych za agresję) i dokonywało uważnego przeglądu obrazów rejestrowanych na bieżąco przez satelity. A następnie przekładało całą tę złożoność na zero-jedynkowy język zagrożenia bądź jego braku.

Wszystko znaczy

Rzecz w tym, że już nie tyle brak prywatności czy intymności byłby w takim świecie największym problemem, ile raczej właśnie ta bezustanna panintertpretacja, świadomość, że wszystko, co robię, mówię, myślę, a także wszystko, czego nie robię, nie mówię i nie myślę, tak czy inaczej jest znaczące. Że nie ma gestu naiwnego czy obojętnego, nie ma takiego słowa i nie ma takiego działania, które czegoś by nie znaczyło i które tym samym nie mogłoby zostać opacznie zinterpretowane przez niestrudzonych obserwatorów. Wszystko, co robię, przestałoby zatem „należeć” do mnie, nie tylko w tym sensie, że nigdy, nawet w chwili największej intymności nie byłbym sam – ale także w sensie znacznie bardziej ekstremalnym: że oto nie ja, nie inni ludzie, z którymi usiłuję się komunikować, ale specjalnie do tego celu zaprojektowane algorytmy decydowałyby o tym, jaki sens przypisać moim słowom czy uczynkom.

Tego rodzaju rzeczywistość jest żywcem wyjęta z opisów doświadczenia psychotycznego, którego charakterystyczną cechą jest wszechobecność i dominacja znaczenia. W świecie psychozy nie ma elementów przypadkowych, nie ma gestów obojętnych, nie ma słów nieistotnych – cały świat jest monstrualnym tworem połączonych ze sobą ściśle elementów, pulsujących jawnymi i ukrytymi sensami.

Czy twórcy systemu PRISM zdają sobie sprawę, że cel, do którego dążą jest perwersyjnym połączeniem psychozy i reality show? Zakładam, że nie. Czy w takim świecie bylibyśmy bezpieczni? Z pewnością bylibyśmy szaleni.

Utożsamienie bezpieczeństwa z pełną kontrolą wypływa ze specyficznej mitologii, a dokładniej z przekonania, że ludzkie zachowanie można w sposób matematyczny opisać i przewidzieć. Czysto teoretycznie jest to oczywiście wyobrażalne. Nic jednak nie wskazuje na to, żeby to wyobrażenie miało cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, cechującą się zawsze pewnym nieredukowalnym potencjałem bezwładu i nieprzewidywalności.

Spirala lęku

Odkładając na bok opowieści o tajnej grupie dążącej do zdobycia władzy nad światem, można zapytać, w jaki sposób ten specyficzny mariaż władzy, kontroli i bezpieczeństwa obsługuje nie tylko wyobraźnię polityków, ale również – a może przede wszystkim – obawy i lęki amerykańskiego społeczeństwa. Afera PRISM to na razie fakt niedokonany, ale silnie oddziałujący na wyobraźnię, poruszający neuronalne receptory odpowiedzialne za tworzenie teorii spiskowych. To projekt wdrażany i rozwijany, ale wciąż jeszcze daleki od swojego postulowanego kształtu, a zatem raczej mit niż realność, raczej wyobrażenie niż namacalna jego realizacja, raczej sen niż jawa. Co zatem jest motorem napędowym tego wyobrażenia? Czemu ono służy, po co i dlaczego pojawia się w takim akurat społeczno-politycznym kontekście?

Być może dwie pieczenie pieką się tutaj na jednym ogniu: wizja przerażającego wroga, w imię zwycięstwa nad którym władza musi maksymalnie kontrolować społeczeństwo, służy zarówno interesom tej władzy, jak i interesom tego społeczeństwa. Interesom psychologicznym, dodajmy.

Po pierwsze, społeczny lęk i brak poczucia bezpieczeństwa zostają sprawnie ulokowane w jednym miejscu, na przykład w widmie „międzynarodowego terroryzmu”. W tym potężnym ekranie projekcyjnym lądują wszystkie partykularne lęki i zagrożenia, wszyscy mniej lub bardziej wyimaginowani przeciwnicy. Możliwość nazwania i wskazania źródła niebezpieczeństwa jest zaś jednym z najbardziej skutecznych rytuałów odpędzających lęk, którego rdzeń stanowi poczucie mierzenia się z siłą nieokreśloną i nieopisaną. Im bardziej ogólna kategoria Wroga – czy to będą masoni, Żydzi, Iluminaci czy międzynarodowy terroryzm – tym skuteczniej można w niej zamknąć całe spektrum nieznośnych obaw, uzyskując w ten sposób doraźny, ale jednak odczuwalny spadek napięcia.

Po drugie, podlegający po części temu samemu mechanizmowi politycy wzmacniają go techniczną łatwością budowania narzędzi kontroli. W ten sposób powstaje nakręcająca się spirala lęku i doraźnej odpowiedzi na lęk, która poza wszystkim wyrasta także z klasycznie neurotycznego przekonania, że nieskończoną liczbę czynników oddziałujących w świecie i czyniących go nieprzewidywalnym można za pomocą mniej lub bardziej rytualnych działań zredukować do zera.

Mechanizm ten prowadzić może w efekcie do wcielenia w życie marzeń twórców systemu PRISM. Byłaby to jednak doraźna likwidacja dyskomfortu, unikająca konfrontacji z autentycznym niebezpieczeństwem, która ostatecznie z dużym prawdopodobieństwem doprowadziłaby do całkiem dosłownie rozumianego psychotycznego załamania.

Pozostaje mieć nadzieję, że ujawnienie afery przez Snowdena zatrzyma ten proces, choć powszechna akceptacja dla inwigilacji jako uprawnionego sposobu zwiększania bezpieczeństwa pokazuje, że zachodnie społeczeństwa bardzo silnie pozostają pod władzą jego uwodzicielskiej logiki.

W przypadku Stanów Zjednoczonych działa jeszcze jeden dodatkowy element. Otóż kilka miesięcy temu inna instytucja badająca amerykańską opinię publiczną przedstawiła sondaż, z którego wynika, że mniej więcej jedna trzecia Amerykanów wierzy w istnienie tajnego rządu, który dąży do objęcia władzy nad światem, trzynaście procent uważa Obamę za antychrysta, a cztery procent wierzy, że reptilianie są wśród nas. Jeśli więc uświadomimy sobie, że Amerykanie – a przynajmniej spora ich część – już w tej chwili żyją w świecie, który kontrolowany jest przez tajne rządy czy jaszczurcze konspiracje, przestaniemy się dziwić, że aferę PRISM przyjmują oni z takim spokojem.

W końcu w odróżnieniu od członków światowego rządu albo głęboko zakonspirowanych jaszczurów funkcjonariusze NSA są przynajmniej identyfikowalni. I chcą ich bronić przed atakiem ze strony „międzynarodowego terroryzmu”, którego macki sięgają, jak wiadomo, wszędzie. A zatem wszędzie oraz wszystkimi możliwymi środkami trzeba i należy go tropić.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Stawiszyński
Tomasz Stawiszyński
Eseista, publicysta
Absolwent Instytutu Filozofii UW, eseista, publicysta. W latach 2006–2010 prowadził w TVP Kultura „Studio Alternatywne” i współprowadził „Czytelnię”. Był m.in. redaktorem działu kultura w „Dzienniku”, szefem działu krajowego i działu publicystyki w „Newsweeku" oraz członkiem redakcji Kwartalnika „Przekrój”. W latach 2013-2015 członek redakcji KrytykaPolityczna.pl. Autor książek „Potyczki z Freudem. Mity, pokusy i pułapki psychoterapii” (2013) oraz oraz „Co robić przed końcem świata” (2021). Obecnie na antenie Radia TOK FM prowadzi audycje „Godzina Filozofów”, „Kwadrans Filozofa” i – razem z Cvetą Dimitrovą – „Nasze wewnętrzne konflikty”. Twórca podcastu „Skądinąd”. Z jego tekstami i audycjami można zapoznać się na stronie internetowej stawiszynski.org
Zamknij