Kraj

Rok wschodzącego słońca intronizacji Kościoła

Polski Kościół potrzebuje wciąż „folkloru” nowych imprez.

Polski Kościół nie był nigdy zdolny spokojnie wzrastać, dając pokój i otuchę ludziom wierzącym, którzy mu zawierzyli. Zawsze zachowywał się jak niespokojny i często naburmuszony aktywista, agitujący wciąż siebie samego i wszystko, co napotkał na swojej drodze. W polskim Kościele nie ma miejsca na normalne codzienne przeżywanie Słowa Bożego i przyjaźni z Bogiem. Ten mijający rok pokazał to dobitnie. Potrzebujemy wciąż nowych akcji, które nas samych umocnią w przekonaniu, że istniejemy, i udowodnią tym, co nie są z nami, że to my tu rozdajemy karty. W pewnym sensie nie potrzebujemy życia w wierze. Nam potrzeba tylko manifestowania naszej przynależności. Potrzeba nam „folkloru” wciąż nowych imprez. Wciąż coś się musi dziać, bo bez tego zaczyna nam brakować świadomości istnienia i poczucia władzy. To dokładna odwrotność tego, czego w chrześcijaństwie szukali Ojcowie Kościoła, mistrzowie lectio divina, słuchania, interpretowania i fascynowania się Słowem we własnym życiu. W tym mijającym roku polski Kościół (paradoksalnie mając za przewodniczącego konferencji episkopatu biblistę) dał popis tego, jak kościelny „folklor” podtrzymywać i jak przez narzucony „folklor” walczyć o własne wpływy, poddając sobie mentalność i władzę.

Nie było końca imprezom. Mieliśmy wielki jubileusz chrztu zaokrąglonej daty do lat 1000 + 50, bez zwracania najmniejszej uwagi na badania historyczne nad tym ciekawym wydarzeniem. Mieliśmy światowe dni młodzieży, o których dobrze zorientowani księża mówią, że wymyślił je sobie kardynał Dziwisz, by przedłużyć rządy i nie przejść o czasie na emeryturę. Co prawda nie przyjechał nasz papież Jan Paweł, a wysłał tego nieporadnego i znienawidzonego zastępcę. Mieliśmy budowanie świątyni Opatrzności, bo jak mówi się w Kościele: zaczęliśmy budowę, to trzeba skończyć i nie jest ważne, jakim kosztem. Wymyśliliśmy sobie, że musimy wypełnić obietnicę państwa sprzed wieków, jak to nam wyjaśniał niedawno kardynał Nycz w pewnym wywiadzie. Państwo kiedyś obiecało, a my, honorowy Kościół, musimy to zrealizować, by nie palić się w piekle z państwowymi obietnicami.

Mieliśmy też zastraszanie widowni telewizji publicznej naszym „przebłaganiem” za kobiety zabójczynie na Jasnej Górze (mieliśmy też troszkę cichsze przebłaganie za naszą pedofilię, ale bez zapraszania na uroczystość ani telewizji publicznej, ani ofiar pedofilii, sic!).

Mieliśmy pielgrzymkę dziękczynną do Rzymu za to całe dobro, którego zdołaliśmy w kraju dokonać, od wyborów zeszłorocznych po wszelkie imprezy związane z mniej lub bardziej zaokrąglonymi rocznicami. W końcu mamy ogłaszanie Jezusa Chrystusa królem. Musieliśmy trochę dostosować pierwotne plany i nie będziemy głośno mówić o tym, że Jezusa wybieramy na „króla Rzeczypospolitej Polskiej”, bo to zbyt widoczne banalizowanie uniwersalnego wymiaru prawd chrystologicznych. Więc ku uciesze ludu nałożyliśmy intronizacji makijaż niby to „jubileuszowego aktu przyjęcia Jezusa Chrystusa na króla i pana”. Ostatecznie chodzi o jedno i to samo i nie ma znaczenia, jaką to konstrukcją językową przykryjemy kolejną akcję, która ma nas umocnić w świadomości, a innym dać do zrozumienia, że tu tylko my żyjemy i warto się nam podporządkować choćby dla świętego spokoju.

Tekst owego zakamuflowanego intronizowania Chrystusa zionie arogancją i tryumfalizmem. Nie ma w nim ani miłości ani przyjaźni z Bogiem i człowiekiem, a jedynie zagarnianie przestrzeni publicznej. Bardziej niż przyjęcie do serc, ma to być głośne „wołanie”, jak nakazuje tekst intronizacji. Będziemy wołać, krzyczeć, bo krzykiem łatwiej jest nie tyle przekonać do własnych racji, co zakrzyczeć innych. Owo wołanie nie zostawia nawet skrawka przestrzeni na chrześcijańskie zrozumienie innych i na dialog z tymi, którzy może nie są do końca przekonani do tego nowego katolickiego i na wskroś ziemskiego królestwa.

„…wołamy: Króluj nam Chryste! W naszych sercach, w naszych rodzinach, w naszych parafiach, w naszych szkołach i uczelniach, w środkach społecznej komunikacji, w naszych urzędach, miejscach pracy, służby i odpoczynku, w naszych miastach i wioskach, w całym Narodzie i Państwie Polskim – Króluj nam Chryste!”.

Zgoda na przyjęcie króla i pana, i w sercach, i w domach, i w parafiach! Gdy mowa jest o „naszych” szkołach i uczelniach, można jeszcze sądzić, że chodzi o szkoły katolickie, a tam każdy przywołuje królowania według własnej wiary. Jednak wołanie ma się rozciągać w arogancki sposób na cały naród i państwo, i na każdy skrawek naszego (czyli ich, tj. wołających) życia, na radio i telewizję, na każdy urząd, w którym już teraz zaczyna się w Polsce pracę obowiązkową modlitwą.

W akcie intronizacji dziękuje się za przymierze zawarte przed wiekami przez Pana Jezusa z naszym narodem. Tchnie to wszystko nieszczęsnym mesjanizmem, z którego nigdy nie zostaliśmy wyleczeni. A dziś asystujemy przy nawrocie nowotworu.

W akcie intronizacji dziękuje się za przymierze zawarte przed wiekami przez Pana Jezusa z naszym narodem. Tchnie to wszystko nieszczęsnym mesjanizmem, z którego nigdy nie zostaliśmy wyleczeni. A dziś asystujemy przy nawrocie nowotworu. Chrystus, według doktryny katolickiej, nie zawarł z żadnym narodem przymierza przed wiekami, bo on wypełnił jedynie przymierze zawarte przez Boga z wybranym narodem żydowskim. Wypełnił je w sposób uniwersalny, nie wybierając sobie jakiegoś nowego narodu (który podświadomie czuje się wciąż wyznaczony, by Żydów opluwać do końca świata), ale wypełnił owo starotestamentalne przymierze w przymierzu z całą ludzkością.

Wreszcie w akcie zakamuflowanej intronizacji „przepraszamy za narodowe grzechy społeczne, za wszelkie wady, nałogi i zniewolenia”. Naród określony jest przez grzechy społeczne, wady, nałogi i zniewolenia. To jedyne, co określa rzeczywistość społeczną. W tej negatywnej tyradzie właściwie nic więcej nie dowiadujemy się o tym narodzie, poza tym, że dobrze mu zrobi, gdy się ślepo podda Kościołowi.

Nie przepraszamy zaś: za grzechy Kościoła, za pedofilię kleru i świeckich, za opuszczone dzieci księży, które nie mają prawa znać i przedstawiać światu własnych ojców, za nienawiść i manipulację opinią publiczną, za alkoholizm kleru, za przywiązanie kleru do pieniądza, za jego życie ponad stan, za nieposzanowanie kobiet, za niewybredne żarty, za mizoginię i za homofobię, za antysemityzm, za rosnący rasizm i ksenofobię i za wiele innych grzechów Kościoła.

W końcu przyrzekamy „porządkować nasze życia narodowe”, choć ono nie jest tylko nasze, bo należy też do Żydów, prawosławnych i protestantów, muzułmanów i buddystów, do niewierzących i agnostyków, do zwykłych ludzi nie katolików. Jeśli tak przyrzekliśmy, to ci wszyscy „inni” będą się musieli dostosować i przyzwyczaić. Nie mają wyjścia. Teraz to już nie państwo, ale Kościół złożył obietnicę, a państwo ma nam pomóc ją wypełnić. My zajęliśmy się budową świątyni obiecanej przez państwo i tylko w końcowej fazie państwo zaczęło za nią płacić, choć nazywamy to datkiem na muzeum w kopule! Teraz państwo powinno wykonać nasze przyrzeczenia.

A my… „przyrzekamy budować … królestwo i bronić go w naszym narodzie”, natomiast co do Kościoła: „przyrzekamy czynnie angażować się w życie Kościoła i strzec jego praw”. Oto co określa Kościół: jego prawa, których teraz będziemy strzec. Nie chodzi o chrześcijańską odpowiedzialność za wspólnotę, o szukanie i tworzenie jej dobra. Chodzi tylko o angażowanie się w nakazane imprezy kościelnego folkloru, które znaczą całą przestrzeń kościelnego i społecznego życia, nie pozostawiając chwili wolnej. I chodzi przede wszystkim o strzeżenie jego praw bliżej nieokreślonych i niczym nieograniczonych. Ten Kościół z intronizacji nie ma żadnych obowiązków, na przykład do poszanowania wolności sumienia i religii, praw człowieka, do dialogu z niekatolikami, itd. Ten Kościół ma tylko prawa i to przesłanie ma zagościć pod korą mózgową mas, które mają odmawiać akt intronizacji Kościoła.

Polski akt kończy się przedsoborowym wątkiem o „jedynym władcy państw”. W ten sposób wyjaśniamy współczesnym Polkom i Polakom co znaczy, że katolicy wierzą, że Chrystus jest Panem stworzenia. „Jedyny Władco państw, narodów i całego stworzenia, Królu królów i Panie panujących! Zawierzamy Ci Państwo Polskie i rządzących Polską. Spraw, aby wszystkie podmioty władzy sprawowały rządy sprawiedliwie i stanowiły prawa zgodne z Prawami Twoimi”. Oto jak polska państwowość jest widziana przez Kościół, który w dodatku używa na wskroś intrygującego języka, mówi o „panujących”, a my akurat mamy demokrację, w której wybrani przedstawiciele mają ludziom bardziej służyć niż nad nimi panować.

Mówi się z precyzją partyjnej nomenklatury o wszystkich „podmiotach władzy”, tak by nic nie umknęło oczom władzy, która reprezentuje jedynego władcę państwa i której prawa muszą być uszanowane.

W tej perspektywie zrozumiałe jest to, że wojewódzki urząd marszałkowski na Pomorzu ma już od paru miesięcy swojego kapelana opłaconego z podatków. Każdy „podmiot władzy” ma być zgodny z naszymi prawami i tego musimy dopilnować. Tak przyrzekliśmy Chrystusowi.

Wobec przeszkód, jakie ktoś mógłby nam postawić na tej drodze, wołamy: „Chryste Królu, z ufnością zawierzamy Twemu Miłosierdziu wszystko, co Polskę stanowi, a zwłaszcza tych członków Narodu, którzy nie podążają Twymi drogami. Obdarz ich swą łaską, oświeć mocą Ducha Świętego i wszystkich nas doprowadź do wiecznej jedności z Ojcem”. Ci, co nie są nasi, nie mają prawa istnieć. Nie są podmiotem do dialogu i szukania dobra wspólnego, zrozumienia i współpracowania, bo są jedynie wybrakowanymi członkami, które mają zostać oświecone i przez nas „doprowadzone”… Nieważne dokąd…

Na koniec odzywa się jeszcze imperialistyczna nuta polskiego katolicyzmu, by wszystkie narody tak, jak my, dobrowolnie poddały się panowaniu Króla. Dotyczy to szczególnie narodów, które winne są naszych krzywd, bo w Polakach należy rozwijać i podtrzymywać świadomość męczennika narodów i pamiętliwą niechęć do wszystkich innych krzywdzących nas. Intronizacja władzy nie ma uczyć nas przebaczenia dla krzywdzących i zapominania win, a podtrzymywać w Polakach przekonanie, że wszyscy powinni stać się jak oni „obłąkani i poddani władzy Kościoła”. A polski kato-nacjonalistyczny „Gott mit uns” niech nam pomaga w wypełnianiu powyższych zobowiązań, postanowień i planów.

A polski kato-nacjonalistyczny „Gott mit uns” niech nam pomaga w wypełnianiu powyższych zobowiązań, postanowień i planów.

Mam nadzieję, że to ostatni akord tego roku bezmyślnej agitacja Kościoła i jego bezkarnego ingerowania w życie całego społeczeństwa i państwa. Mam nadzieję, że po rocznym napracowaniu się przez aparat kościelny, pozwolą nam chwilę odetchnąć zanim zaczną wycinać żywcem tych, co nie są z nami. Króluj nam, jedyny Władco państwa i panujących! Króluj nam, Kościele z twoją partyjną nomenklaturą intronizacji! I niech nikt nie waży się targać na twoje niezbywalne prawa!

W akcie intronizacji nie ma ani ducha Soboru Watykańskiego II, ani ducha papieża Franciszka, ale przede wszystkim nie ma Chrystusa, użytego do zagrywek aparatu kościelnej władzy nad mentalnością i nad przestrzenią publiczną. Intronizacja Kościoła polskiego to tylko kolejny teologiczny bubel, społecznie dość niebezpieczny.

***

Wkrótce nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukaże się książka Krzysztofa Charamsy.

 

**Dziennik Opinii nr 335/2016 (1535)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij