Kraj

Sowa: Proszę nie przeszkadzać [polemika]

Jeśli jest szansa dla postępowej polityki w Polsce, to nie w scenariuszu „teraz wspieramy liberałów przeciw konserwatystom, a później walczymy z liberałami”.

Dobrze, że mamy taką dyskusję. Przez lata, a nawet dekady musieliśmy spierać się przede wszystkim z głównym nurtem, a dyskurs lewicowo-krytyczny, jeśli przebijał się ze swoimi diagnozami, to głównie w momentach kryzysów, załamań czy wyjątkowo silnych walk – jak np. rok 2008 czy 2011 – gdy problemy generowane przez kapitalizm stawały się tak bardzo nagłośnione, że nawet jego liberalni zwolennicy musieli przyznać, że nie wszystko idzie doskonale w najlepszym z możliwych światów. Dzisiaj jest inaczej. Postawy lewicowe są coraz lepiej i częściej obecne w głównym nurcie. Nie tylko stały się tam dopuszczalne, ale mamy nawet debatę pomiędzy mniej i bardziej liberalnymi opcjami lewicowymi.

Ponieważ dyskusja jest cenna, byłoby dobrze utrzymywać ją z dala od przytyków i wycieczek personalnych. Nie będę więc odpowiadał na złośliwości, jakimi uraczyła mnie Agata Bielik-Robson w swoim felietonie Czy istnieje lewica liberalna? Mógłbym, naprawdę, nie byłoby to dla mnie trudne. Nie zrobię tego również dlatego, że w jej tekście znalazłem chyba największą superlatywę, jaką ktokolwiek skierował kiedykolwiek pod moim adresem: przyrównanie do Brechta. Że „domorosły” – cóż, rozumiem, prawdziwych kosmopolitów może razić, że nie z importu, ale niestety, nic już na to nie poradzę. Natomiast argumenty typu „gdzie był Sowa wtedy i wtedy, gdy działo się to i tamto?” wydają mi się kompletnie pozbawione sensu. Będziemy się teraz bawić w swoich biografów? Nie sądzę, że biografia jest bez znaczenia, ale czy rzeczywiście mamy dość wiedzy o sobie nawzajem i o swoich działaniach na rzecz różnych spraw, żeby wyprodukować cokolwiek ponad pustą złośliwość, którą jest równie łatwo wyartykułować, co odwzajemnić? Wątpię. I czy nie zbliżamy się niebezpiecznie do poziomu prawicowców, dla których rozstrzygającym argumentem w dyskusji o uchodźcach jest szydercze pytanie: „Czemu nie przyjąłeś jeszcze żadnych uchodźców u siebie w domu?”

Dziwi mnie oburzenie Agaty Bielik-Robson na mój tekst Kopnęli nam w stolik w „Gazecie Wyborczej” (podkreślam, w tytule jest „nam”, a nie „wam”, jak chce to widzieć autorka, aby ułatwić sobie polemikę). Nie wiem, gdzie napisałem w nim cokolwiek, co świadczyłoby o mojej radości z przejęcia rządów przez PiS. Powiedziałem wyraźnie, że nie wierzę w to, aby tępienie liberałów przez konserwatystów mogło cokolwiek dać klasom niższym. Gdzie tu Schadenfreude?

Osiowy argument Kopnęli nam w stolik nie jest w ogóle wymierzony w liberalną wolność i głosi tylko tyle, że jeśli liberałowie chcą skutecznie bronić wolności, to powinni najpierw coś z robić z nierównościami.

Wbrew temu, co wydaje się Bielik-Robson, w ogóle nie chodzi tu o rozgrywanie wolności przeciw równości i vice versa. To ulubiona zabawa słowna liberałów.

Z perspektywy lewicowej relacja między tymi wartościami wygląda zupełnie inaczej, o czym pisał kiedyś na przykład Immanuel Wallerstein. Równość jest warunkiem aktualizacji wolności jako wartości ogólnospołecznej, a nie tylko elitarnej. Bez tego poza sferą wolności zawsze znajdzie się większa bądź mniejsza grupa, dla której z powodu tego właśnie wykluczenia liberalna wolność będzie tylko pustym frazesem. Grupa ta nie będzie jej bronić, bo ona nic dla niej nie znaczy. To jest istota wyzwania, przed którym stoimy w Polsce. Liberałki powinny zawiesić swój obsesyjny lęk przed przemocą tzw. ciemnego ludu, powstrzymać się od abstrakcyjnych dywagacji akademickich o tym, jak to równość zagraża wolności, i dostrzec, że w konkretnej sytuacji, w jakiej obecnie jesteśmy w Polsce, to nierówności, a nie ideologia egalitarna, są źródłem zagrożenia dla wolności.

Nie jestem członkiem Partii Razem i nie mam żadnego mandatu, aby wypowiadać się w jej imieniu, nawet jeśli jej kibicuję i uważam ją za najbardziej sensowną organizację polityczną w głównym nurcie życia społecznego. Z tego powodu nie będę obszernie komentował konfliktu między Agatą Bielik-Robson a Barbarą Brzezicką. Jako osoba nieużywająca Facebooka nie mam też chyba dostępu do epicentrum owego sporu, którego obrzeżami zaledwie są artykuły na portalu KP czy w innych mediach. Może jednak nie powinniśmy dyskutować ze sobą na Facebooku? Przy wszystkich zaletach mediów społecznościowych, są one także niebezpieczną hybrydą tego, co prywatne i publiczne. Facebook łączy ze sobą żywiołowość dyskusji barowych z zupełnie nie barowym brakiem bezpośredniego kontaktu, co nie sprzyja właściwemu odczytywaniu stanowiska przeciwnika, prowadzi natomiast do zaogniania sporów. Zgadzam się więc z postulatem, aby odnosić się do oficjalnych dokumentów i deklaracji, bo czytanie postów na Facebooku to jak słuchanie rozmów o nas prowadzonych, gdy nie ma nas w pobliżu. Można szybko zwariować.

Gdybyśmy tak spokojnie i rzeczowo porozmawiali, to sądzę, że Agata Bielik-Robson mogłaby uspokoić swoje obawy co do losów wolności obywatelskich pod ewentualnymi rządami Partii Razem (jakkolwiek byśmy daleko od tego byli, nie uważam tego za absolutnie niemożliwy scenariusz). W swoim tekście dopomina się ona o prawa mniejszości seksualnych. Proszę bardzo, oto cytat z oficjalnej deklaracji: „Razem stanowczo sprzeciwia się ograniczaniu praw i wolności obywatelek oraz obywateli ze względu na ich tożsamość i orientację psychoseksualną (podkreślenie moje – J.S.)”. Dalej jest mowa o ustawie antydyskryminacyjnej i małżeństwach dla osób tej samej płci „o skutkach identycznych do tych, jakie obecnie wywołuje małżeństwo osób różnej płci”. Unia Europejska? Proszę bardzo: „Partia Razem opowiada się za integracją europejską”, a dalej wiele sensowych szczegółów. Itp. Itd. Gdybyśmy zaczęli dyskutować o konkretach – jakie dokładnie wolności boi się utracić Bielik-Robson na skutek ewentualnych działań radykalnej lewicy – a nie o abstrakcjach i ogólnikach w stylu „wolność!”, okazałoby się, że nie ma się czego bać. O wiele szybciej na jej wolności targną się prawicowi populiści wykarmieni na arogancji i nieudolności liberałów, nie rozumiem więc, jaki sens może mieć w dłuższej perspektywie wspieranie tych ostatnich, do czego namawia nas część działaczy i działaczek Krytyki Politycznej w imię obrony „liberalnej ramy demokracji”.

Są dwa zasadnicze powody, dla których nie zgadzam się z przymuszaniem lewicy do poparcia liberałów w starciu z PiS: pierwszy jest taktyczny, drugi – historyczno-socjologiczny.

Jeśli jest jakaś szansa dla postępowej polityki w Polsce, to nie tkwi ona absolutnie w scenariuszu „teraz wspieramy liberałów przeciw konserwatystom, a później walczymy z liberałami”. Zalecenie takie, które forsuje Sławomir Sierakowski, to nic innego jak nowe wcielenie tej samej mantry, jaką słyszeliśmy od lat z ust różnej maści autorytetów głównego nurtu: „to nie jest dobry moment, aby być lewicowcem”. Najpierw nie był to dobry moment, bo nędzę lewicy udowodnił, ponoć, PRL. Potem, nawet jeśli kilka lat transformacji wystarczyło, aby przekonać co bardziej trzeźwo myślących, że kapitalizm to nie łoże wysłane płatkami róż, moment na tworzenie lewicy nie był podobno dobry, bo byliśmy w trakcie kluczowych reform gospodarczych i trzeba było zaciskać zęby. Później musieliśmy się prężyć, aby sprostać kryteriom stawianym przez Unię Europejską. Następnie lewica ze swoimi pomysłami nie była potrzebna, bo przecież wszystko miały załatwić dotacje unijne. Teraz nie czas na bycie lewicowcem, bo pilniejsze i ważniejsze jest wspieranie pozycji liberalnych i zatrzymanie w ten sposób Prawa i Sprawiedliwości. Podsumowując: wygląda na to, że nigdy nie ma dobrego momentu dla lewicy – zawsze w imię jakiegoś wyższego celu i dla naszego własnego dobra musimy być kimś innym.

Postawa ta jest zasadniczo błędna. Gdybyśmy jakimś cudem dostali sensowną lewicę w 1995 roku, Polska byłaby dzisiaj o wiele lepszym krajem, również jeśli chodzi o wskaźniki gospodarcze, bo redystrybucja, jak pokazują badania ekonomistek, może być czynnikiem prorozwojowym [1]. Mniej byłoby zapewne w Polsce wielkich fortun, nie widzę jednak, jakie złe konsekwencje miałyby z tego wynikać dla całego społeczeństwa. Podobnie jest teraz. Nie powinniśmy czekać, co nie znaczy też, że nie powinniśmy walczyć. Powinniśmy, ale nie o zwycięstwo liberałów, tylko o coś, co po angielsku nazywa się „obróceniem stołów” (turn the tables), czyli o taką rewizję pozycji i dyskursu głównego nurtu, aby jakaś, licząca się, jeśli chodzi o rozmiar, część społeczeństwa, dostrzegła, że jedynym trwałym sposobem na powstrzymanie naporu prawicowego populizmu jest uczynienie Polski krajem bardziej równym i sprawiedliwym pod względem materialnym. Rzecz jasna nie tylko o to należy walczyć, to jest jednak cel, który należy postawić na poziomie pracy z dyskursem publicznym. Jego osiągnięcie pomoże np. w samoorganizacji związkowej, bo zdejmie ze związków odium pasożytów.

Ze względu na paniczne reakcje liberałek na rewindykacje materialnej równości podkreślę jeszcze raz: nie chodzi tu w ogóle o rozgrywanie równości przeciw wolności ani tym mniej o przekreślenie znaczenia wolności. Chodzi o inną konfigurację symboliczną, w której to równość będzie centralnym elementem. Tylko taka perspektywa czyni z wolności wartość uniwersalną, a nie jedynie przywilej klasowy. Aby było to możliwe, z zestawu liberalnych wolności trzeba wykreślić jeden punkt: wolność swobodnego wyzyskiwania pracy przez kapitał. Sądzę jednak, że lewica, nawet liberalna, nie powinna mieć z tym problemów. Cała reszta, z najważniejszą dla Agaty Bielik-Robson zasadą „żyj i pozwól żyć”, może zostać. Notabene, nie wiem, jak wyzysk mógłby być do pogodzenia z powyższym hasłem, bo jest to przecież życie kosztem cudzych żyć.

Wspieranie liberałów przeciw prawicowym populistom nie jest dobrym pomysłem z taktycznego punktu widzenia również dlatego, że prowadzi ono per saldo do wzmocnienia prawicowego populizmu. Co byśmy w Polsce mieli po kolejnych rządach jakiegoś rodzaju Platformy Obywatelskiej – w wersji standardowej czy 2.0, czyli Nowoczesnej Ryszarda Petru? Mielibyśmy PiS 2.0, zapewne jeszcze gorszy, bo zbudowany na fundamentach o wiele bardziej brunatnego ruchu, np. zwolenników Kukiza w sojuszu z narodowcami. Mechanizm ten opisuje wiele tekstów oraz książek publikowanych również przez Krytykę Polityczną. Mam na myśli takich autorów i autorki jak Laclau, Mouffe, Żiżek czy Frank. Kapitalizm jest, wbrew temu, w co wierzą liberałowie, bardzo brutalnym systemem, którego wprowadzenie i utrzymanie wymaga gigantycznej przemocy. Każda przemoc rodzi cierpienie, z którym trzeba coś zrobić. Liberałowie tępią lewicę, chociaż oferuje ona najbardziej racjonalny sposób ucywilizowania kapitalistycznej dziczy. Cierpienie wywołane przez kapitalizm to jednak Realne w sensie strukturalistycznym, czyli coś, czego nie da się zagadać i coś, co powróci.

Jeśli wytępimy lewicę, powróci w prawicowym populizmie. Dlatego wspieranie liberałów nie ma żadnego sensu. To oni właśnie tworzą to, przed czym twierdzą, że nas bronią.

Dlatego zamiast asystować liberałom w ich rozgrywce, powinniśmy „obrócić stoły” – nie pomagać PO i Nowoczesnej w obsadzeniu PiS w roli irracjonalnego dzikusa, który dewastuje piękny ogród zbudowany przez Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego.

Trzeba za to wypunktować liberałów, pokazując PiS jako nieślubne dziecko owych dwóch panów, tak aby ktoś, komu nie podoba się PiS, nie chciał już głosować na Petru.

Takie rozmiękczenie liberalizmu jest w tym momencie dla lewicy szansą na wbicie dyskursywnego klina w główny nurt i ułatwienie budowania alternatywy nie tyle dla PiS, ile dla układu konserwatywno-liberalnego w całości.

Na tym jednak moje wątpliwości wobec proliberalnej strategii proponowanej przez Bielik-Robson i inne autorki związane z Krytyką Polityczną się nie kończą. Uzasadnieniem dla wspierania liberalizmu ma być konieczność budowy postępowego mieszczaństwa czy klasy średniej w Polsce. Bez wątpienia na tzw. Zachodzie mamy o wiele bardziej postępowe mieszczaństwo i zdecydowanie bardziej egalitarną politykę społeczną, jednak kto powołuje się na ten stan rzeczy jako na argument na rzecz mieszczaństwa, myli skutek z przyczyną. Mesjanizm klasy średniej oparty jest na fundamentalnym niezrozumieniu historycznej dynamiki społeczeństw kapitalistycznego rdzenia. Ich zdobycze socjalne nie są podarunkiem od oświeconego mieszczaństwa czy klasy średniej, ale właśnie zdobyczami, czyli efektem walki prowadzonej przez klasy niższe (można też powiedzieć: klasy ludowe, proletariat, pracowniczki). Właściciele kapitału nie dlatego ustąpili, że doznali oświecenia i ich serce przepełniła troska o los biednych, ale dlatego, że biedni owe ustępstwa wymusili, stawiając czynnie i systematycznie opór wyzyskowi.

Można nawet powiedzieć więcej: klasa średnia nie tylko nie jest autorką państwa opiekuńczego, ale stanowi jego pośredni rezultat. W Polsce tego nie widzimy, bo nasza klasa średnia – czy też jej dziwna proteza – jest koślawą karykaturą klasy średniej zachodnich społeczeństw. Tworzą ją… no właśnie, nie bardzo wiadomo kto, chyba głównie pracownicy korporacji, bo pracownice sektora budżetowego, należące na Zachodzie do klasy średniej, są w Polsce często spauperyzowane, a wykonujący wolne zawody nie tworzą u nas sensownej i spójnej grupy (mamy wśród nich np. pielęgniarki oraz notariuszki). Jednak na przykładzie społeczeństw kapitalistycznego rdzenia można dość łatwo prześledzić proces formowania się współczesnej klasy średniej jako epifenomenu walk między pracą a kapitałem. Gdy robotnicy wywalczyli sobie prawo do opieki zdrowotnej, pojawił się popyt na usługi medyczne, a wraz z nim zapotrzebowanie na lekarki. Wzbogaceni robotnicy coraz częściej kupowali mieszkania lub domy, przekazywali sobie spadki lub przeprowadzali innego typu działania wymagające udziału prawniczek, pojawiło się więc większe zapotrzebowanie na te ostatnie. Dostęp do darmowej edukacji na poziomie podstawowym i średnim stworzył zapotrzebowanie na nauczycieli. Podnoszący się poziom edukacji sprawił, że coraz więcej ludzi czytało gazety, a więc potrzebne stały się również nowe dziennikarki. Itp., itd. Podaję przykłady nieco losowe, a w tekście publicystycznym jak ten nie ma też miejsca na pełną analizę historyczną z wykorzystaniem odpowiednich pojęć, widać jednak, o jaki mechanizm chodzi.

Jest to kwestia kluczowa, pokazuje bowiem, że państwo opiekuńcze było nie tylko wehikułem emancypacji z biedy klas niższych, ale również warunkiem możliwości istnienia klasy średniej, nawet jeśli ta ostatnia składa się w pewnej mierze z jednostek, którym wydaje się, iż ich sukces jest ich własnym dziełem, a prawa socjalne, gwarancje zatrudnienia, redystrybucja i inne elementy państwa opiekuńczego finansowane – o zgrozo! – z podatków służą tylko biednym nieudacznikom. Niskie podatki i brak osłon socjalnych są w rzeczywistości dobre tylko i wyłącznie dla jednej grupy: ultrabogatej elity, przysłowiowego 1%. Dysponuje ona zasobami wystarczającymi, aby poradzić sobie samodzielnie nie tylko z codziennym funkcjonowaniem, ale też z koniecznością zapewnienia sobie warunków reprodukcji statusu oraz bogactwa. Z tego powodu bogaci nie tylko nie potrzebują państwa opiekuńczego, ale jest ono dla nich niepotrzebnym obciążeniem. Widać zresztą, że cenę za wyraźne wzmocnienie kapitału względem pracy, jakie dokonuje się pod egidą neoliberalizmu od końca lat 70. ubiegłego stulecia, płacą nie tylko klasy niższe, ale również klasa średnia. Jej osłabienie postępuje równolegle do demontowania państwa opiekuńczego, pogarszania warunków pracy, delokalizacji produkcji, nawet jeśli owe zmiany uderzają najsilniej w biednych.

Wróćmy na koniec do tytułowego pytania z artykułu Agaty Bielik-Robson: czy istnieje liberalna lewica? Odpowiem na nie, ponieważ czuję się interpelowany przez tekst Bielik-Robson do zajęcia stanowiska w sprawie, której nie poświęcałem dotąd wiele uwagi, ponieważ wydaje mi się ona należeć do dziedziny socjologiczno-politologicznego aptekarstwa.

Można odpowiedź po Siemkowsku: wszystko jest już dzisiaj lewicowe, bo historyczna lewica wygrała zasadniczo wszystkie swoje walki (w tym sensie, że znakomita większość postulatów lewicy z wieku XIX jest zrealizowana: mamy normowany dzień pracy i opłacane godziny nadliczbowe, zakaz pracy dzieci, płatny urlop, wakacje, emerytury, powszechny dostęp do służby zdrowia itp.; w Polsce zdobycze te występują w ograniczonym zakresie, ale w mitycznych „cywilizowanych krajach” to wszystko jakoś, wciąż, jeszcze działa). Z tej perspektywy jedyni nielewicowi liberałowie to neoliberałowie.

Można też odpowiedzieć z większą przekorą podmiotową, a mniejszą przedmiotową, że liberalna lewica oczywiście istnieje, jednak Agata Bielik-Robson się do niej nie zalicza, ponieważ jest ona po prostu liberałką, bez dodatkowych epitetów. Tylko z powodu przygodnie pokręconej rzeczywistości kraju półperyferyjnego i postsowieckiego może uchodzić za lewicową (w jakimś aspekcie). W kontekście właściwym dla kształtowania się takich pozycji jak konserwatyzm i liberalizm, np. w Anglii czy we Francji, Bielik-Robson byłaby po prostu liberałką. Sądzę tak, bo nie jestem w stanie zrozumieć, co jest lewicowego w treści jakichkolwiek jej publikacji czy wypowiedzi poza tym, że ukazują się one w pobliżu innych publikacji bądź wypowiedzi o niewątpliwie lewicowym charakterze; musiałaby to więc być jakaś dziwna lewicowość przez metonimię.

Ale też argumenty podnoszone przez Bielik-Robson w sporze z Partią Razem – formacją o niewątpliwie lewicowym charakterze – lokują ją w obszarze neuroz typowych dla liberalizmu.

Można wreszcie odpowiedzieć na pytanie Bielik-Robson w inny, najciekawszy moim zdaniem sposób, dopisując do niego ciąg dalszy: „Czy istnieje lewica liberalna bez lewicy radykalnej?”. Jak łatwo się domyślić z powyższego tekstu, moim zdaniem odpowiedź na takie pytanie brzmi „nie”. Jeśli w społeczeństwie i przestrzeni dyskursywnej powstała w ogóle taka luksusowa pozycja do zajęcia jak „liberalna lewica”, to tylko dlatego, że wiele pokoleń działaczy i działaczek radykalnych ruchów i formacji lewicowych konfrontowało się i konfrontuje z siłami kapitału. Jeśli Agata Bielik-Robson nie chce w tych walkach uczestniczyć, to trudno. Damy radę bez niej. Niech jednak przynajmniej nie przeszkadza.

Przypis:

[1] K. Deininger, L. Squire, Economic Growth and Income Inequality: Reexamining the Links, „Finance & Development”, March 1997, ss. 38-41.

***

Jan Sowasocjolog i kulturoznawca, pracuje w Katedrze Antropologii Literatury i Badań Kulturowych Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Wydał m.in. Fantomowe ciało króla, a ostatnio Inna Rzeczpospolita jest możliwa.

 

**Dziennik Opinii nr 47/2016 (1197)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij