Kraj

Szumlewicz: Brońmy górników!

A może wolimy najpierw uśmieciowić warunki pracy we wszystkich branżach, żeby od zera budować lepszy świat?

Górnicy dogadali się z władzą. W świetle fleszy przedstawiciele górniczych związków zawodowych zawarli porozumienie z reprezentantami rządu. Zgodnie z ugodą na razie żaden górnik nie straci pracy, natomiast w niedługiej perspektywie kopalnie znajdą inwestorów prywatnych. Zarazem rząd przedstawił specjalny pakiet socjalny dla tych pracowników kopalni, którzy jednak zdecydują się na wcześniejszą rezygnację z pracy. Po podpisaniu porozumienia atmosfera się uspokoiła. Górnicy odetchnęli z ulgą, rząd ogłosił strategiczny sukces; część dziennikarzy skrytykowała Ewę Kopacz, że była zbyt łagodna i konsekwentnie nie zlikwidowała kilku kopalń. Warto się przyjrzeć, jak wygląda krajobraz po tej bitwie i zastanowić, o co chodziło w całym sporze.

Katastrofa. Serio?

Przede wszystkim konflikt rządu z górnikami z perspektywy czasu okazuje się mało zrozumiały. Rząd rozwiązał problem, który sam wywołał. Najpierw przedstawił niepodpartą żadnymi przesłankami ekonomicznymi propozycję likwidacji kopalń i pozbawienia pracy kilku tysięcy górników, potem bronił swoich propozycji, a następnie po długich negocjacjach wycofał się z nich i ogłosił swój sukces.

Tymczasem dzisiaj już wiemy, że spór wokół kopalni opierał się na kłamstwach rządu, uparcie powtarzanych przez wielu dziennikarzy głównego nurtu. Przez wiele dni słyszeliśmy, że trzeba zlikwidować co najmniej cztery kopalnie z Kompanii Węglowej, gdyż bez natychmiastowego ich wygaszenia upadnie cała Kompania, a być może nawet zawalą się polskie finanse publiczne. Po kilku tygodniach jednak nie tylko nie wygaszono kopalni rzekomo znajdujących się w katastrofalnym stanie, ale zgłosiło się już trzech prywatnych inwestorów, chętnych do ich kupna.

Jak to możliwe, że prywatny kapitał chce inwestować w firmy, które miały ekonomicznie pogrążyć cały kraj?

Oczywiście nie jest to możliwe. Po prostu prywatni inwestorzy dostrzegli szansę czerpania zysków ze skazanych na likwidację kopalni. Krótko mówiąc, katastrofalna sytuacja Kompanii Węglowej była fikcją wymyśloną na potrzeby rządu.

W tym kontekście warto zbić kluczowy argument powtarzany przez szereg mediów, zgodnie z którym „wszyscy dopłacamy do górnictwa”. Tymczasem co roku polskie państwo otrzymuje z kopalni węgla kamiennego ponad 7 mld zł wpływów, płacąc dotację do górnictwa wysokości około 1 mld. Innymi słowy co roku państwo zarabia na górnictwie około 6 mld zł. Kolejne miliardy musielibyśmy doliczyć, gdyby uwzględnić wpływy z górnictwa węgla brunatnego. Nikt więc nie dokłada do górnictwa, a raczej dzięki kopalniom państwo może finansować inne cele.

Poza wpływami do budżetu Kompania Węglowa przez wiele lat wypracowywała miliardowe zyski, a dopiero w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy na skutek spadku cen na rynkach światowych przechodzi trudny okres. Czy to wystarczy, aby likwidować kopalnie, które dają tysiące miejsc pracy i można z nich wydobywać węgiel jeszcze ponad 30 lat? Negatywna odpowiedź na to pytanie wydaje się oczywista. Ponadto budżet co roku zyskuje dzięki górnictwu tak duże środki dzięki wysokiemu opodatkowaniu kopalni. Niewątpliwie ich rentowność by wzrosła, gdyby niektóre podatki zostały obniżone, ale wtedy dla odmiany spadłyby wpływy do budżetu. Niezależnie jednak od trudnej sytuacji Kopalni Węglowej czy Jastrzębskiej Spółki Węglowej, nawet w ubiegłym roku górnictwo było dla państwa żyłą złota i uzyskane środki były znacznie wyższe od dotacji publicznych.

Zresztą jeżeli niektórzy dogmatyczni politycy chcieliby wbrew ekonomii i zdrowemu rozsądkowi likwidować kopalnie, powinni pamiętać, że byłby to nie tylko ubytek pieniędzy do budżetu, ale też utrata miejsc pracy, i to nie w samym górnictwie, ale również poza nim. Każde miejsce pracy w kopalni wiąże się z kilkoma miejscami pracy w innych branżach (np. transportowej czy gastronomicznej). W konsekwencji likwidacji kopalni nastąpiłby też spadek popytu i pauperyzacja regionu. Państwo ponosiłoby również dodatkowe wydatki na pomoc społeczną, zasiłki, aktywizację zawodową itd. Bilans jest jasny: likwidacja kopalni i zamienianie Śląska w pustynię pełną bezrobotnych biedaków byłoby absurdem ekonomicznym, przy okazji bardzo szkodliwym społecznie.

Warto dopłacać

Argument o „dopłacaniu do górnictwa” nie tylko opiera się na kłamstwie, ale podważa też istotę funkcjonowania nowoczesnego państwa. Rolą państwa jest bowiem właśnie finansowanie różnego rodzaju społecznie ważnych dóbr i usług czy, inaczej mówiąc, szeroko pojmowany rozwój kraju oraz poprawa jakości życia mieszkańców. Dopłacamy więc do rolnictwa, bo żywność jest dobrem podstawowym.

Gdyby przy pierwszym wahnięciu cen pszenicy i innych produktów żywnościowych na rynkach światowych Polska miała likwidować swoje rolnictwo, dzisiaj bylibyśmy importerem wszystkich towarów spożywczych.

Zgodnie z tą logiką powinno się zlikwidować górnictwo, hutnictwo, energetykę, rolnictwo i inne branże, które są zależne od wielu czynników międzynarodowych. Na szczęście neoliberalna utopia nie jest jeszcze w Polsce w pełni zrealizowana, chociaż w ciągu ostatnich 25 lat zlikwidowano lub znacznie uszczuplono wiele branży, w których zatrudniano dziesiątki tysięcy pracowników (np. sektor stoczniowy). Rezygnacja z „dopłacania” doprowadziła do dezindustralizacji wielu regionów kraju i skokowego wzrostu bezrobocia już na początku reform ustrojowych. Warto w tym kontekście podkreślić, że znacznie bogatsze od Polski kraje nie tylko nie zrezygnowały z rozwoju wielu branż przemysłu, ale wręcz go rozwinęły, jak na przykład Niemcy.

W każdym demokratycznym państwie jednym z kluczowych obowiązków władz publicznych jest troska o bezpieczeństwo energetyczne. Nawet jeżeli poszczególne kopalnie przejściowo przynoszą straty spowodowane sytuacją na rynkach międzynarodowych, rząd nie powinien pozbywać się wpływu na strategiczne przedsiębiorstwa, od których zależy los całego społeczeństwa.
Na szczęście polskie państwo wciąż jeszcze istnieje i do niektórych branży „dopłaca”, dzięki czemu bezrobocie wynosi 10%, a nie 60%. Dopłacamy (chociaż zdecydowanie za mało) do służby zdrowia, szkolnictwa, infrastruktury, nowych technologii, świadczeń społecznych czy polityki rodzinnej.

Argument o „dopłacaniu” stosują zresztą często przedstawiciele grup zawodowych, które same funkcjonują dzięki różnym formom dofinansowania ze strony państwa.

Oto bowiem w pierwszym rzędzie nagonki na „przywileje górnicze” są niektórzy świetnie opłacani prezenterzy telewizji publicznej (opłacani między innymi z abonamentu) czy dziennikarze „Gazety Wyborczej” (finansowanej między innymi z reklam państwowych firm na jej łamach).

Szczególnie zajadle górników atakują eksperci pracodawców, co jest wyrazem wyjątkowej bezczelności, ponieważ przedsiębiorcy są bodaj najbardziej uprzywilejowaną grupą na rynku pracy. Co roku otrzymują dotacje i ulgi ze strony państwa w wysokości wielu miliardów złotych. Można tutaj długo wymieniać: preferencje, odpisy, środki z Unii Europejskiej, specjalne strefy ekonomiczne, pomoc de minimis, niższe składki w pierwszych dwóch latach działalności gospodarczej, podatek liniowy. Ponadto, według corocznych raportów Państwowej Inspekcji Pracy, jak też danych Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, przedsiębiorcy naciągają skarb państwa i pracowników na straty idące w dziesiątki miliardów złotych. Dlaczego w związku z tym dziennikarze nie wołają o skończenie z „dopłacaniem” do przedsiębiorców albo o ograniczanie przywilejów tej roszczeniowej grupy nacisku?

Przykładowo podatek liniowy dla przedsiębiorców jest oczywistym przywilejem, na którym skarb państwa traci około 3,5 mld zł rocznie, a wcale nie przyczynia się on do powstawania nowych miejsc pracy. Ponadto dotyczy głównie bardzo bogatych podatników, ponieważ średnie miesięczne zarobki w tej grupie wynoszą ponad 15 tys. zł miesięcznie. Górnicy rzadko otrzymują tak wysokie wynagrodzenia.

Warto zbić też jeden z najbardziej absurdalnych argumentów obecnych w debacie publicznej, zgodnie z którym państwowe dopłaty do górnictwa obejmują wypłacanie emerytur byłym górnikom. Jeżeli w ten sposób liczyć rentowność branży, to należałoby również piętnować dziennikarstwo jako bardzo drogie dla państwa, bo przecież wszyscy byli dziennikarze również otrzymują emerytury! Otrzymują je też byli pracownicy nieistniejących już stoczni. Czy mamy wobec tego rozumieć, że państwo wciąż dopłaca do stoczni, bo wypłaca jej byłym pracownikom świadczenia emerytalno-rentowe? A może zgodnie z tą logiką do kosztów funkcjonowania poszczególnych branży zaczniemy doliczać zasiłki pogrzebowe wypłacane po śmierci pracowników? Dwadzieścia, trzydzieści lat temu w Polsce pracowało kilka razy więcej górników niż obecnie i między innymi dzięki ich pracy Polska jako kraj się bogaciła. Wypłacanie im emerytur jest oczywistym obowiązkiem demokratycznego państwa, a nie teraźniejszym kosztem funkcjonowania kopalni. Emerytura to świadczenie wypłacane każdemu pracownikowi po zakończeniu kariery zawodowej. Atakowanie byłych górników za to, że ośmielają się pobierać świadczenia, które obiecano im w momencie zawarcia stosunku pracy, to wyraz niewiedzy albo kwestionowania podstaw państwa prawa.

I ty masz przywileje (na etacie)

Analizując sytuację górników, warto pamiętać, że polscy górnicy dołowi otrzymują kilkukrotnie niższe wynagrodzenia niż ich koledzy i koleżanki z krajów zachodnich, a ich dochody niewiele się różnią od polskiej średniej krajowej. Kilka miesięcy temu GUS poinformował, że średnie dochody w branży wynoszą około 6 tys. zł brutto, jednak wyliczenia te obejmują kadrę zarządzającą, której dochody są wielokrotnie wyższe od zarobków zdecydowanej większości pracowników. Poza tym górnicy dołowi statystycznie żyją krócej od innych grup zawodowych i częściej mają kłopoty ze zdrowiem. W ich branży o wiele częściej niż w innych zawodach dochodzi też do wypadków groźnych dla życia i zdrowia. Dodatkowe świadczenia stanowią dla nich formę dodatku za pracę w ciężkich warunkach.

Podczas górniczych protestów centrum badań Millward Brown przeprowadziło sondaż, z którego wynikało, że blisko 70% Polaków popiera górników, a stronę rządu chcącego zlikwidować kopalnie zaledwie 15%. Okazało się, że pomimo nagonki największych mediów ludzie są solidarni z pracownikami zagrożonymi zwolnieniem. Skąd tak wysokie poparcie? Otóż górnictwo, pomimo zmasowanych ataków medialnych na górników i wielotysięcznych zwolnień w ciągu ostatnich 25 lat (liczba zatrudnionych w branży zmalała czterokrotnie), wciąż stanowi tę branżę, gdzie dominują umowy etatowe na czas nieokreślony.

Górnictwo słusznie uchodzi za jeden z ostatnich bastionów stabilnego zatrudnienia, któremu towarzyszą jeszcze nieliczne dodatki, skądinąd w ostatnich latach bardzo ograniczane.

Wiele osób pamięta Polskę Ludową, w której świadczenia uchodzące dzisiaj za przywileje były czymś powszechnym i oczywistym. Co ciekawe, wiele z nich wciąż uchodzi za standard w rozwiniętych krajach zachodnich. Różnego rodzaju dodatki płacowe czy świadczenia gwarantowane przez firmę (np. wyjazdy dla pracowników, stołówki czy żłobki zakładowe) stanowią często część porozumień między zarządami i stroną pracowniczą. W Polsce sam etat zaczyna uchodzić za trudno osiągalny przywilej.

W kontekście dyskusji na temat rzekomych przywilejów górniczych warto jednak wspomnieć, że wciąż wiele grup zawodowych ma różne uprawnienia wynikające ze specyfiki pracy. Przykładowo dziennikarze mają legitymizacje prasowe, które pozwalają im na darmowy wstęp do wielu muzeów i galerii, kolejarze i ich rodziny mają zniżkowe bilety na pociąg, wykładowcy mają dłuższe wakacje i dodatkowe środki na materiały naukowe, posłowie darmowy transport, sprzęt komputerowy czy miejsce w hotelu sejmowym itd. Te ułatwienia są częścią każdej profesji, aczkolwiek obejmują przede wszystkim pracowników etatowych. Osoby zatrudnione śmieciowo nie mogą z nich korzystać.

Lewica i górnicy

Wydaje się, że obrona górników i ich praw powinna być szczególnie ważna dla lewicy, ponieważ jest to jedna z nielicznych silnych i dobrze zorganizowanych grup pracowniczych, o bardzo wysokim poziomie uzwiązkowienia i wysokim poziomie solidarności.

Uderzenie w górnictwo i rozbicie skupionych w nim związków zawodowych byłoby potężnym ciosem w cały ruch pracowniczy i dałoby zielone światło władzom do dalszych antypracowniczych reform.

Z tej perspektywy trudno zrozumieć głosy, niestety rozpowszechnione też na lewicy, wygrywające interesy górników przeciwko innym grupom zawodowym. Ten rodzaj argumentacji obecny jest na przykład w tekście Wojciecha Pitali, który przyłącza się do medialnej nagonki na górników i przeciwstawia ich interesy interesom pracowników Amazona lub kasjerek z Tesco.

Przede wszystkim trudno pojąć, dlaczego pogorszenie warunków pracy górników miałoby w jakikolwiek sposób przyczynić się do poprawy standardów zatrudnienia kasjerek czy ochroniarzy. Czy mamy najpierw uśmieciowić warunki pracy we wszystkich branżach i potem od zera budować lepszy świat?

Wydaje się raczej, że lewica powinna równać w górę, a nie w dół. Dlatego polskie związki zawodowe, w tym OPZZ, walczą o wysoką płacę minimalną, zwiększenie roli Państwowej Inspekcji Pracy, radykalne ograniczenie umów cywilno-prawnych, upowszechnienie branżowych układów zbiorowych. Krytykowani przez Pitalę związkowcy nie skupiają się wyłącznie na obronie górników, lecz dążą do wprowadzenia godnego, stabilnego zatrudnienia we wszystkich branżach.

Górnictwo jest jedną z nielicznych branży, w których związki zachowały swoje wpływy i dzięki nim standardy pracy są relatywnie wysokie (chociaż Pitalę bulwersują). Natomiast w dużej części przedsiębiorstw założenie związku zawodowego jest bardzo trudne, a często wręcz niemożliwe. Aby założyć organizację związkową, potrzeba co najmniej dziesięciu pracowników, co blokuje możliwości tworzenia związków zawodowych w mikroprzedsiębiorstwach. Ponadto w wielu firmach pracownicy usiłujący założyć organizację związkową są szykanowani, co sprawia, że uzwiązkowienie w sektorze prywatnym nie przekracza kilku procent. Nie jest to wina związków zawodowych, tylko polskiego systemu prawnego. OPZZ i Solidarność od wielu lat walczą, aby to prawo zmienić i pozwolić pracownikom na swobodne budowanie reprezentacji pracowniczej. Gdyby zgodnie z życzeniem związkowców znikły umowy śmieciowe, a cały rynek pracy był objęty układami zbiorowymi, godne zatrudnienie, a wraz z nim różne branżowe „przywileje” mieliby nie tylko górnicy czy nauczyciele, ale też przedstawiciele innych zawodów.

Kto tu rządzi? I kto zarabia

Odrzucając głosy krytyczne wobec górników, zarazem trudno zaprzeczyć, że polskie górnictwo nie funkcjonuje tak, jak powinno. Oczywiście pojawiają się w nim nadużycia, tyle tylko, że nie mają one wiele wspólnego z tzw. przywilejami górniczymi ani rzekomo wysokimi kosztami pracy górników, lecz z patologiami w strukturze zarządzania. Tutaj szczególnie szkodliwy jest rozpowszechniany przez media głównego nurtu kłamliwy pogląd, zgodnie z którym związki zawodowe współzarządzają kopalniami. Jest to wyobrażenie całkowicie fałszywe, ponieważ największe związki zawodowe w Polsce od wielu lat ostro krytykują sposób zarządzania kopalniami i gigantyczne zarobki kadry zarządzającej. Kopalniami zarządzają mianowani przez skarb państwa prezesi spółek węglowych, którzy różnymi trikami omijają ustawę kominową (ograniczającą ich dochody do 25 tys. zł miesięcznie), dzięki czemu ich wynagrodzenia w większości przypadków przekraczają 60 tys. zł miesięcznie.

Tymczasem rzadko słychać postulaty zaoszczędzenia na kadrze zarządzającej. Nawet gdy przedsiębiorstwa przynoszą duże straty, dochody i odprawy dla zarządu są horrendalnie wysokie.

Dotyczy to też branży górniczej. W 2013 roku Jastrzębska Spółka Węglowa, która właśnie ogłosiła, że musi zacząć oszczędzać na kosztach pracowniczych, wypłaciła trzem osobom z zarządu ponad 3,5 mln zł! Jeżeli branża górnicza jest w tak złym stanie, jak głoszą media i część polityków, a zarazem spadają ceny węgla na rynkach międzynarodowych, to dlaczego pracują w niej osoby, których dochody przekraczają milion złotych rocznie?

Innym problemem związanym z zarządzaniem jest przenikanie się sektora publicznego i prywatnego. Kopalnie obrosły wieloma pośrednikami, którzy wyprowadzają z nich pieniądze i zarazem radykalnie podnoszą ceny węgla. Stąd często nawet kilkusetzłotowe różnice w cenach węgla w kopalni i na skupie. Co prawda kopalnie w większości są państwowe, ale firmy pośredniczące już prywatne. Dotyczy to też struktury płac – ustawa kominowa obowiązuje w sektorze publicznym, ale w spółce zewnętrznej, która świadczy usługi kopalni państwowej, już nie.

Niektórzy eksperci i politycy krytykują patologiczny splot sektora publicznego i prywatnego, proponując prywatyzację całej branży. W tym miejscu warto wrócić do porozumienia podpisanego kilka dni temu między rządem i górnikami. Dzisiaj już wiadomo, że jednym z jego punktów jest otwarcie drogi do prywatyzacji kopalni, którym rzekomo groziła upadłość. Bardzo możliwy wydaje się scenariusz, zgodnie z którym państwo spłaci wszystkie długi kopalni, a potem za bezcen odda je w ręce prywatne. Wszystko odbędzie się zgodnie ze starą kapitalistyczną zasadą: koszty publiczne, zyski prywatne.

Zwolennicy prywatyzacji argumentują jednak, że dzięki temu uniknie się patologii, które obecnie mają miejsce w kopalniach państwowych. Czy mają rację? Przede wszystkim po przeprowadzeniu prywatyzacji bardzo możliwy jest scenariusz, zgodnie z którym po kilkunastu miesiącach zaczną się masowe zwolnienia i uśmieciawianie zatrudnienia, a rząd ogłosi, że nie można ingerować w wolny rynek. Ponadto może się okazać, że (zgodnie z życzeniem części opozycji) koalicja rządowa obniży podatki dla branży górniczej. W takiej sytuacji państwo nie tylko utraci kontrolę nad strategicznym sektorem gospodarki, ale też pozbawi się olbrzymich wpływów do budżetu. Wreszcie prywatyzacja branży może doprowadzić do sytuacji, w której przy przejściowej obniżce cen węgla na rynkach światowych prywatny właściciel zlikwiduje kopalnie, co zagrozi bezpieczeństwu energetycznemu kraju i zmusi państwo do skupowania energii za granicą.

Wydaje się, że bezpieczniejszym dla państwa rozwiązaniem jest konsekwentna nacjonalizacja branży i likwidacja pośredników oraz udoskonalenie nadzoru właścicielskiego państwa. Dlatego władze publiczne powinny dążyć do konsolidacji górnictwa, dbać o zachowanie profesjonalnej, dobrze opłacanej kadry pracowników, przeznaczać dodatkowe środki na bezpieczeństwo pracy i unowocześnienie produkcji, jak też wspierać kopalnie w sytuacji, gdy te na skutek niekorzystnej sytuacji międzynarodowej przeżywają kryzys. Zamiast wyzbywać się odpowiedzialności, państwo powinno wyeliminować patologiczne zjawiska i sprawnie zarządzać całą branżą górniczą. Będzie to korzystne dla samych górników, kondycji polskiej gospodarki i całego społeczeństwa.

Piotr Szumlewicz – doradca OPZZ, socjolog i publicysta. Redaktor kwartalnika „Bez Dogmatu” i portalu Lewica.pl. Autor m.in. książki „Ojciec nieświęty”.

Czytaj także:
Wojciech Pitala: Lewica nie może popierać górników!
Jakub Dymek: Górnicy, pamiątka po lepszym kapitalizmie
Kinga Dunin: Czy lewica musi popierać górników?
Adam Ostolski: Rząd chce zamknąć kopalnie dzis, a pomyśleć o tym jutro
Związek Zawodowy Górników: Rząd nie ma żadnej alternatywy dla zwalnianych

Już w sobotę: Jakub Majmurek liczy, ile państwo dopłaca do prywatnego biznesu

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Szumlewicz
Piotr Szumlewicz
Lider związku zawodowego Związkowa Alternatywa
Lider związku zawodowego Związkowa Alternatywa, prowadzący program „Czas na związki” w Resecie Obywatelskim, felietonista Gazety Wyborczej, redaktor portalu lewica.pl, komentator spraw związkowych i pracowniczych w Krytyce Politycznej.
Zamknij