Unia Europejska

List szósty. Festung Europa

Nasi sprytni zwolennicy „kopiowania Niemców” w istocie zachęcają do tego, abyśmy przyłączyli się do niszczenia instytucji wspólnotowych.

Spisuję moje ostatnie brukselskie refleksje na stoliku z IKEI, w studio przy ulicy Wiertz 19. Nie ma przy mnie Hrabiego, Senatora, Kawalera, a jednak słyszę głosy z Wieczorów petersburskich, gdzie de Maistre opisuje swą utratę wiary w Boga, w człowieka, w ideę Wcielenia. We wszystkie świeckie mesjanizmy, które zawsze są sekularnym echem mesjanizmów religijnych, więc tracąc wiarę w pierwsze, traci się też wiarę w drugie.

Czy słysząc w głowie manifest założycielski nowożytnej reakcji, da się pisać dialektyczny manifest postępu? Zakład, że człowiek może się zmienić, kontra zakład, że pozostaje bestią, którą trzeba codziennie od nowa zakuwać w kajdany? Zakład, gdyż empiria dostarcza aporetycznych „dowodów” obu stronom. Najrozsądniejsi z obu stron świetnie to wiedzą. Widzą argumenty za swoim stanowiskiem i widzą argumenty przeciw sobie. Widzą zachowania ludzkie powyżej poziomu bestialstwa i widzą zachowania nieskrępowanych niczym ludzkich bestii.

I nagle dopada mnie atak optymizmu (psychoza?). Przekonanie, że „łaska” jednak istnieje (cyt. za Simone Weil, Ciążenie i łaska). Nie powinna istnieć po niedawnej rozmowie z K., który powiedział mi, że wypowiada kontrakt społeczny, bo właśnie stał się przedsiębiorcą, a państwo mu nie pomaga, więc on akceptuje podatkowe raje (o ile oczywiście będzie go kiedykolwiek stać na to, żeby do nich uciec). I po niedawnej rozmowie z G., który wypowiada kontrakt społeczny, bo „ten ład społeczny nie jest katolicki” (choć G. nie przyznaje się do tego, że wypowiada kontrakt społeczny, bo w przeciwieństwie do całkowicie zsekularyzowanego i przez to nieco bardziej szczerego wobec samego siebie K., G. jest katolikiem, a katolicy w swoim obecnym stanie nie przyznają się już przed sobą do niczego).

I właśnie w taką brukselską „noc duszy” przychodzi mi do głowy, że samo istnienie jeszcze w tym świecie i w tym gatunku choćby marzeń o Wyjściu z Natury (Unia Europejska to jedno z tych marzeń) jest cudem, „łaską”. W „ciążeniu powszechnym” do renaturalizacji odruch etyczny, choćby najsłabszy, choćby zmieniający się w kłamstwo, hipokryzję, oszukiwanie samego siebie i innych jest znakiem, że albo sama ludzka kondycja, albo Objawienie dostarczają nam nieustająco czegoś, co naturalizm zaburza. Sama Natura wytworzyła swoje zaprzeczenie etyczne, swoją „transcendencję”. Albo Objawienie ją wytworzyło, rozsadzając z zewnątrz naturalne cykle wiecznych powtórzeń. Zatem nawet w świecie Leopoldów II i Królowych Wiktorii, w świecie brytyjskiego i belgijskiego mieszczaństwa wzbogaconego na kolonialnych masakrach, zostanie napisane Jądro ciemności. A w świecie po Norymberdze powstanie intuicja Moneta, Schumana i de Gasperiego, że „bestia ludzka” (cyt. za św. Tomaszem), którą istotnie należy zakuwać każdego ranka w jak najgrubsze kajdany, nie jest jednak jedyną kondycyjną prawdą o człowieku. Jedyną prawdą o człowieku nie jest „ciążenie powszechne” renaturalizacji, bo równie prawdziwa, równie powracająca jest „łaska”. Przybierająca kształty religijne, świeckie.

Nawet euro to przecież nie pieniądz, to nie projekt monetarny, ale mesjaniczny. Wynikający z natury projektu ojców założycieli Wspólnoty. Europejski Bank Centralny i wspólna waluta jeszcze mocniej uderzają w „polityczność narodów” (która wykonała swoją emancypacyjną pracę w XIX wieku, a dziś głównie jest trupem, pożywką gnilnych bakterii reakcji i lęku). Popatrzmy choćby na ostatni produkt „narodu polskiego”, na „smoleński mit”. To przecież czysta libidinalna przyjemność, tym gorsza, im bardziej będąca przyjemnością zrepresjonowanego, perwersyjnego narodowego libido. Nareszcie można z siebie zrzucić ograniczenia realizmu politycznego i oddać się niczym nieskrępowanej orgiastycznej rozkoszy: „Zamach!”, „Wojna!”, „polsko-ruska!”, „polsko-polska!”, „dwa narody!”, „trzy, cztery…!”, „Polska wreszcie ukarana przez Boga za wejście do Unii!” (parafraza za T.T.). A to wszystko szczególnie przyjemne, kiedy wydaje się nie wiązać z żadnymi kosztami i konsekwencjami. Nawet najwięksi „zwolennicy zamachu” są przecież przekonani, że „ruskie bombowce” nie nadlecą, a środki z Funduszu Spójności będą nadal płynąć, dopływając w końcu za pośrednictwem budżetu państwa nawet na konta „naszej” partii czy „naszych” upartyjnionych mediów.

Bowiem libido to dziś także media. Reprezentują „rynek” albo „narodowe i religijne emocje”, żadnej negocjacji z polityką i państwem. Hegel w swojej jak zawsze oryginalnej koncepcji lokował media gdzieś w połowie drogi pomiędzy ludem a władzą. Czyniąc je instytucjami odpowiedzialnymi za politykę i państwo w mniejszym co prawda stopniu niż ministrów, policję, armię albo tajne służby, ale tylko w nieco mniejszym. „Europa płonie” – ten tytuł i ta formuła zachwytu tak samo nie budzi mojego entuzjazmu, kiedy pojawia się w radykalnym lewicowym tekście, jak wówczas, gdy pojawia się w tekście radykalnie prawicowym. „Europa się reformuje”, „Europa wzmacnia swoją legitymizację w wymiarze demokracji i siły” – takie zdanka, takie tytuliki obudziłyby we mnie entuzjazm graniczący z seksualnym spełnieniem (taki poziom sublimacji również graniczy z seksualną perwersją).

Ale nikt nie chce tak dzisiaj mówić czy pisać o Europie. W większości polskich mediów Superego milczy. To siłom libidinalnym oddano prawo do krzyku. A mnie nadal chodzi po głowie litania: przecież „wolni Niemcy” zrobią krzywdę innym i sobie, a „wolni Polacy, Węgrzy…” zrobią krzywdę przede wszystkim sobie. Unia Europejska jako „kultura” europejskich narodów. Kultura czyniąca podmiotowość z traumy, człowieka z bestii. Paradoks polega na tym, że dzisiaj to prawica jest w Europie rousseańska (parafraza za: Mark Lilla z jego tekstu o Tea Party w „New York Review of Books”). To ona występuje przeciwko kulturze Unii Europejskiej w imię naturalizmu europejskich narodów. Prawicowi rousseaniści (są też lewicowi, ale oni nie mają dziś w polityce europejskiej żadnego znaczenia) wierzą w szlachetnego dzikusa, którego „cywilizacja europejska” tylko psuje.

Oczywiście mają swoje kulturowe alibi. Jedni wierzą w Kościół katolicki, mimo że choć pełnił rolę Superego w zamierzchłej (przed rewolucją francuską) historii naszego kontynentu, dziś już jej nie pełni. Stał się wyłącznie alibi pozwalającym współczesnym „szlachetnym dzikusom” usprawiedliwiać się, że mogą przecież odrzucić unijną zsekularyzowaną „kulturę” w imię swego Boga. Dla innych prawicowych rousseanistów (wnuczęta Leszka Balcerowicza) funkcję analogiczną do Kościoła pełni Rynek. Jest globalny, więc „uniwersalny”. Tak jak kiedyś Kościół. Czasami łączą oba te usprawiedliwienia swej pochwały dzikości.

Skoro jednak ciągle huczą mi w uszach precyzyjne, pozbawione złudzeń i próbujące odebrać mi wszelką nadzieję głosy bohaterów de Maistre’a, muszę się tymi głosami zająć na poważnie. Co właściwie zobaczyłem w Brukseli? Unię Europejską czy Festung Europa (dwie bardzo sympatyczne dziewczyny – unijna urzędniczka i dziennikarka – zaprosiły mnie nawet na zwiedzanie jej dawnych umocnień na atlantyckim wybrzeżu w okolicach Calais)? Intelektualiści mojego pokolenia z wielką skutecznością wypromowali pojęcie „renacjonalizacji polityki europejskiej”, najpierw w polskiej publicystyce, potem w polityce. Tymczasem, kiedy się na to patrzy z Brukseli, nie ma dziś w Europie żadnej powszechnej renacjonalizacji, jest przebudzenie się do polityki jednego tylko narodu. Niemców zorganizowanych w jedno tylko dzisiaj w Europie sprawne i silne państwo, państwo niemieckie. Jest zderzenie logiki coraz silniejszych interesów i instytucji polityki niemieckiej z logiką instytucji wspólnotowych osłabionych przez kryzys i pozbawionych wyrazistego projektu, poczucia sensu, silnej legitymizacji. Przynajmniej od czasu odejścia Delorsa i pogrzebania Konstytucji Europejskiej.

A, zapomniałem, przecież są jeszcze na europejskim kontynencie inne narody i państwa. Tylko że trudno ich zachowanie nazwać „renacjonalizacją”. To raczej bieganie kur z obciętymi głowami po europejskim podwórku. Bez ładu i składu, ze szczególnym uwzględnieniem politycznych elit narodów bardziej „bezpaństwowych”, które roszczeniami swoich narodowych postpolityk wyłącznie osłabiają instytucje europejskie. Nie wiedząc, że w ten sposób osłabiają jedyną polityczną formę, która może sprawić, że Niemcy będą nadal służyć Europie, zamiast znów ją zniszczyć.

Gdyby w owej mitycznej „renacjonalizacji” polityki unijnej brało udział przynajmniej kilka równie silnych narodów. Ale Wielka Brytania jest trupem. I nawet jeśli ze swego monstrualnego deficytu sfinansuje jakieś nowe Tridenty, albo dusząc się od recesji i długu, wyśle znów swoją flotę na jakieś Falklandy, nie zmieni to farsowej natury dzisiejszego brytyjskiego imperializmu. A nawet farsowej natury dzisiejszej brytyjskiej „suwerenności” (zapytajcie londyńskie City, co sądzi o „suwerenności państw narodowych”, ceni ją wyłącznie jako kontekst ułatwiający spekulację na słabych narodowych walutach oraz „optymalizację podatkową” ponadnarodowych korporacji). Merkel stara się jak może politycznie ratować Camerona, bo to potencjalny sojusznik chadecji niemieckiej. Szczególnie jeśli niemiecka chadecja jeszcze bardziej niż dzisiaj odejdzie od „społecznej gospodarki rynkowej” zafascynowana dzikością obecnego etapu globalizacji. Francja jest politycznym trupem pod Hollandem, tak jak była trupem przez całą drugą połowę kadencji słabnącego Sarko. Włochy są trupem pod Lettą, tak jak byłyby trupem pod Berlusconim. Polska jest… no cóż, jak na siebie, jak na całą swoją realną nowożytną historię… państwem o umiarkowanym potencjale polityki wewnętrznej i zagranicznej. Pod ośmioletnim już panowaniem Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego (albo może na odwrót, bo kiedy obserwuje się np. dynamikę polskiej dyskusji na temat polityki klimatycznej UE, nie ma wcale pewności, kto tu jest władzą, a kto opozycją, kto narzuca, a kto biernie przyjmuje język i ton).

Zatem nie ma żadnej renacjonalizacji w Europie, jest tylko narastająca nierównowaga pomiędzy umacniającymi się Niemcami, a innymi słabnącymi państwami narodowymi. Czasem pogrążonymi w swoich pseudohistorycznych sennych marzeniach będących zwykle koszmarami dla ich sąsiadów. W ten sposób Węgrzy (niektórzy) śnią o swojej wielkości sprzed Trianon (koszmar Rumunów, Ukraińców, Słowaków…), a Polacy (niektórzy) śnią o I Rzeczpospolitej w wydaniu wciąż tak samo paternalistycznym i może nieco bardziej endeckim (koszmar Litwinów, Czechów, Białorusinów, Ukraińców…). Tymczasem Niemcy na jawie badają swoją własną siłę.

Jadąc samochodem przez Zagłębie Ruhry lub jego obrzeża (robię to parę razy w roku), widzi się jedyny żywy ośrodek całego europejskiego przemysłu. Niemcy szukają partnera, tyle że nie szukają go dzisiaj w Europie, szukają go w otwierającej się przed nimi coraz bardziej przestrzeni globalizacji. Nie dostrzegają już partnera na poziomie Francji, Wielkiej Brytanii czy Włoch. Zauważają go dopiero na poziomie USA czy Chin. Stąd ich entuzjazm (od chadeków po socjaldemokratów niemieckich, niemieccy Zieloni bywają nieco – ale tylko nieco – bardziej sceptyczni) dla celnego otwarcia na Chiny (bo nie tylko o chińskie panele słoneczne tu chodzi, one mogłyby być przez Chińczyków „montowane” w Polsce czy na Słowacji, co wcale nie przeszkodziłoby w projekcie – dziś też raczej niemieckim niż europejskim – uczynienia polityki klimatycznej narzędziem nowego New Dealu, największych publiczno-prywatnych inwestycji na naszym kontynencie od czasów odbudowy Europy Zachodniej dzięki Planowi Marshalla). Stąd ich entuzjazm dla traktatu o wolnym handlu pomiędzy UE i USA. Wprost proporcjonalnie odwrotny do paniki Francuzów.

Niemcy są też ładniejsze i „czystsze” od innych europejskich krajów, bardziej ekologiczne, bardziej zalesione. Właściwie jedynym krajem w Europie, który je przypomina pod względem pejzażu, zaczyna dzisiaj być Polska. Tylko w tych dwóch krajach z autostrady widzi się lasy. A także miasteczka niedawno wyremontowane i odmalowane. „Czystsze” (cudzysłów przy tym słowie powtarzam dlatego, że wiem przecież doskonale, z jakiego kontekstu historycznego pochodzi ta „czystość” i jak bardzo potrafi być ambiwalentna) niż miasteczka w Belgii, Francji czy Anglii.

Jeszcze bardziej cieszyłoby mnie to pejzażowe podobieństwo dzisiejszej Polski i Niemiec (za wyjątkiem przemysłowego pejzażu Zagłębia Ruhry, który w Polsce z podobną intensywnością nigdzie nie występuje), gdyby nie świadomość, że nasze dzisiejsze względne bogactwo (tak, znów świadomie stosuję kryterium „szczawiu z nasypu” Stefana Niesiołowskiego, widać potrzebuję optymizmu tak bardzo, jak ten siedemdziesięcioletni weteran opozycji demokratycznej) jest bogactwem kooperanta i podproducenta nie silnej gospodarki europejskiej, ale wyłącznie silnej gospodarki niemieckiej. Niemcy zawsze były reaktorem atomowym Europy. Niebywałym źródłem energii, niebywale też niestabilnym. Każda kontrola i samokontrola tego reaktora jest dziś pożądana. Wszyscy w Europie patrzymy z uwagą, jak sami Niemcy manipulują prętami paliwowymi i prętami bezpieczeństwa w swojej gospodarce, w swojej polityce wewnętrznej i europejskiej, w swoich własnych mózgach (parafraza za grupą Kraftwerk). Czy niemieckie Pokolenie ’68 (to co zostało z jego „lewackiego”, krytycznego impulsu) nie przegra z „renacjonalizacją” polityki niemieckiej? Czy Utracona cześć Katarzyny Blum nie przegra z Naszymi matkami, naszymi ojcami? Cieszymy się wszyscy, kiedy po idiotycznym wystąpieniu kolejnego praktyka narodowej polityki historycznej na naszym kontynencie, szefa Ziomkostwa Ślązaków Rudiego Pawelki (który regularnie żąda, aby Polska, Czechy i inni „przeprosiły” Niemców za historyczne krzywdy, podobnie jak polscy durnie regularnie żądają, aby przepraszali nas Litwini i Ukraińcy), zarówno niemieccy socjaliści (którym to się politycznie opłaca), jak też niemieccy chadecy (którzy na tym politycznie tracą), rezygnują z obecności na jego kongresie.

Tak samo obawiamy się wszyscy, że Angela Merkel skutecznie wypromowana przez CDU na niemiecką „żelazną damę” jest w rzeczywistości kukiełką w rękach partyjnego aparatu chadecji, który z kolei w coraz większym stopniu staje się kukiełką w rękach wielkiego niemieckiego biznesu i mediów. Nie ma dziś w Niemczech polityka na miarę Brandta czy Kohla, którzy bez porównania skuteczniej niż Merkel narzucali gorset europejskiej hipokryzji na tradycyjne narodowe interesy niemieckie. Mówię tylko, że Angela Merkel jest politycznie słaba, nie mówię, że jest złym człowiekiem. Może trochę jej pomogą wybory, dadzą jej więcej politycznej swobody na jakiś czas. Obojętnie nawet, czy je przegra (i będzie musiała rządzić z silnymi socjalistami w ramach wielkiej koalicji), czy wygra (i pozostanie jej wygodna koalicja ze słabymi liberałami). I tak będzie miała trochę oddechu. Silny niemiecki polityk europejski wykorzystałby tę chwilę powyborczej swobody na większe uwspólnotowienie europejskiego długu (po pakcie fiskalnym i unii bankowej jest to odrobinę bezpieczniejsze), na zwiększenie siły nabywczej Niemców, na minimalny choćby powrót do „społecznej gospodarki rynkowej” w Niemczech, co pomogłoby dzisiaj całej Europie – czyli na to wszystko, za co najsilniejsze niemieckie banki czy grupy przemysłowe i zależne od nich media zniszczyłyby Angelę Merkel u progu kampanii wyborczej. Właściwie nie piszę tutaj nic więcej ponad to, co jakiś czas temu napisał o Angeli Merkel Helmut Kohl, i to na łamach „Bilda” (w Niemczech nawet tabloidy służą do uprawiania polityki państwowej). Ostrzeżenie Kohla przed faktyczną słabością Merkel w wymiarze polityki europejskiej nie wynikało tylko z porachunków partyjnych. Było to świadectwo realnego niepokoju niemieckiego polityka pamiętającego jeszcze gorzki smak „szczawiu z nasypu”, czyli konsekwencje poprzedniej fali „renacjonalizacji” polityki niemieckiej dla Europy i dla samych Niemców.

Pomiędzy nami i piekłem „zrenacjonalizowanej” przeszłości, a być może także przyszłości Europy stoją już tylko instytucje wspólnotowe UE. Dlatego tak bardzo mnie ciekawi, jaka jest ich realna siła, do jakiego stopnia one jeszcze istnieją. Także jaka jest ich siła wobec „niemieckiej renacjonalizacji” i jaka jest siła impulsów niemieckiej polityki w Unii.

Mechanizmów uporządkowanego oddziaływania polityki niemieckiej na politykę europejską jest wiele. Jeden z nich, z lubością opisywany przez polityków polskiej prawicy (którzy sami chcieliby w taki sam sposób Unię „renacjonalizować”, ale nie mogą, bo nie stoi za nimi żadna silna polityka czy państwo) jest następujący: kiedy uchwalana jest jakaś nowa regulacja, ważna np. dla europejskiego rynku lotniczego albo rynku energii, a jakaś gałąź gospodarki niemieckiej ma na tym rynku istotne interesy, „tak się jakoś dzieje”, że „końcówki” (cyt. za pewnym europarlamentarzystą PJN), czyli europosłowie opiniujący tę regulację w imieniu wszystkich największych frakcji Europarlamentu – chadeckiej, socjalistycznej, zielonej i liberalnej – wszyscy są Niemcami. Mechanizm drugi: z uwagi na liczebność swojej reprezentacji w Europarlamencie, Niemcy regularnie wprowadzają z różnych list partyjnych ludzi nabywających kompetencje w polityce europejskiej w ciągu wielu kadencji. Nie są to politycy „charyzmatyczni”, ale są to fachowcy. Toteż umieszcza się ich na listach na drugich czy trzecich pozycjach, ale zawsze „biorących”. Za plecami lokalnych „lokomotyw” pozbawionych europejskich kompetencji. Tymczasem ci łagodni fachowcy przebywają w europarlamencie od trzech, czterech, pięciu kadencji, zajmując mało eksponowane funkcje w komisjach budżetu, handlu, energetyki, polityki zewnętrznej… Trzy, cztery, pięć kadencji spędzonych w europarlamencie czyni ich królami kompetencji w porównaniu ze „spadochroniarzami” przybywającymi do Brukseli na chwilkę z Polski, Bułgarii, Rumunii czy Czech. Tylko po to, żeby uciec przed niełaską partyjnego lidera albo udać się tu na – zasłużoną lub nie – polityczną emeryturę.

Trzecie narzędzie pozwalające silnej niemieckiej polityce państwowej oddziaływać na Unię to regularne, zinstytucjonalizowane kontakty między wszystkimi niemieckimi europarlamentarzystami i urzędnikami w Brukseli a wszystkimi resortami niemieckiego państwa, które mogłyby być zainteresowane kształtem regulacji przygotowywanych przez Komisję i Parlament Europejski. Polak czasem zadzwoni z Brukseli do jakiegoś resortu, ale tylko, jeśli ma tam akurat „jakiegoś kolegę” (to prawdziwy cytat z człowieka poczciwego, który szczęśliwie ma „kolegów” w paru resortach, więc czasem do nich dzwoni).

Kolejne narzędzie to polityczna pamięć, tylko z pozoru łatwa do gromadzenia i aktualizowania (czy polska polityka pamięta np. cokolwiek oprócz mitów, które sama tworzy?). Kiedy pytałem pewnego urzędnika Komisji, jakie szanse ma Radosław Sikorski na objęcie stanowiska szefa unijnej dyplomacji po Lady Ashton, odpowiedział po chwili namysłu: „Niemcy bardzo cenią jego dzisiejsze deklaracje, na przykład przemówienie berlińskie, ale nie są pewni, czy szczery jest dzisiaj, czy wtedy, kiedy nazwał Nord Stream nowym paktem Ribbentrop-Mołotow”.

Każdy z tych mechanizmów – jest ich więcej, a wszystkie istotne dla kształtu dzisiejszej polityki europejskiej – jest świadectwem uporządkowania i siły niemieckiej polityki i niemieckiego państwa. Jednocześnie jednak rozbijają one logikę działania wspólnotowych instytucji UE. Polscy makiaweliści za trzy grosze, którzy widząc to, o czym ja tu piszę, domagają się naśladowania niemieckiej polityki przez Polskę, po pierwsze grzeszą brakiem realizmu. Regularne briefingi Radosława Sikorskiego z udziałem Ryszarda Legutki to dziś tylko marzenie, podczas gdy berlińscy i brukselscy politycy chadecji, socjaldemokracji, liberałów, zielonych kontaktują się ze sobą politycznie na co dzień, nie zwracając nadmiernej uwagi na dzielące ich ideowe różnice.

Ale przede wszystkim nasi sprytni zwolennicy „kopiowania Niemców” zachęcają nas wszystkich w istocie do tego, abyśmy przyłączyli się do niszczenia instytucji wspólnotowych, zamiast temu procesowi jakoś przeciwdziałać. Kiedy rozmawia się z nielicznymi już w Brukseli „proeuropejskimi gaullistami”, z masonami, chadekami, z politycznymi realistami wszystkich politycznych odcieni ze wszystkich krajów europejskich słabszych dzisiaj od Niemiec, żaden z nich nie rozumie zachwytu swoich polskich prawicowych kolegów dla „renacjonalizacji polityki europejskiej”. „Przecież wy pierwsi w takiej 'zrenacjonalizowanej’ Europie przestaniecie istnieć, zawsze tak było w waszej historii. Przecież to wy najbardziej korzystacie z siły tych resztek nieznacjonalizowanych jeszcze instytucji i polityk unijnych” – powiedział mi przy wyłączonym mikrofonie pewien francuski centroprawicowiec. Co miałem odpowiedzieć na jego bezradne „przecież”? Niech mu odpowiedzą Ryszard Legutko, Zbigniew Ziobro, Jacek Kurski, Ryszard Czarnecki. A nawet najrozsądniejsi, najbardziej pragmatyczni spośród prawicowych entuzjastów „renacjonalizacji”: Konrad Szymański, Paweł Kowal czy Marek Migalski.

Realizmem byłby dzisiaj wspólny wysiłek polityków z 27 państw skoncentrowany nawet nie na tym, żeby dyscyplinować Niemcy – na to jest już za późno, dysproporcja siły jest taka, że dziś Niemcy muszą zdyscyplinować się same – ale by wzmacniając wspólnotowe instytucje i mechanizmy podejmowania decyzji, stworzyć przynajmniej jednego realnego partnera dla Niemiec, który zdoła zatrzymać Niemcy w Europie, żeby stworzyć silną Unię Europejską.

Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij