Unia Europejska

Łaski: Unia powinna zacząć sprzyjać polityce wzrostu płac

Nie widzę powodu, dla którego ludzie mieliby otrzymywać wciąż malejącą część wytworzonego dochodu!

Michał Sutowski: Czy w Polsce zarabiamy za mało? Przeżyliśmy ponoć dwadzieścia pięć najbardziej udanych lat w historii naszego kraju: imponujący wzrost i doganianie Zachodu. „The Economist” o tym pisał.

Kazimierz Łaski: I tak, i nie. Jeśli porównamy wzrost gospodarczy i wzrost płac w okresie transformacji, to zauważymy ogromną rozbieżność – płace wyraźnie pozostają w tyle. Ale zacznijmy od tego udanego ćwierćwiecza. Jeden z ekonomistów związanych z Bankiem Światowym opublikował niedawno raport głoszący, że polska gospodarka w okresie minionych dwudziestu pięciu lat – biorąc pod uwagę dochód narodowy na głowę – urosła 3,5-krotnie; powoływała się na niego prasa międzynarodowa, w podobny sposób mówi się o Polsce w Brukseli. Kłopot polega na tym, że to po prostu nieprawda.

Umiarkowany sens ma już samo przyjmowanie roku 1990 za punkt wyjścia – tak jakby historia Polski rozpoczynała się w tym roku.

Tymczasem wzrost gospodarczy Polski od połowy XX wieku przebiegał w dość złożony sposób. Jeśli za rok bazowy przyjmiemy na przykład 1950 – kiedy w efekcie bardzo udanego planu trzyletniego przekroczyliśmy lekko poziom przedwojenny – i porównamy to z wielkościami z roku 2013, okaże się, że nasza gospodarka przez cały ten czas urosła, licząc w cenach stałych na głowę ludności, ponad czterokrotnie.

Z czego większość przypada na okres III RP.

Nie tak szybko. Proszę spojrzeć – do 1978 gospodarka urosła 2,5 raza w stosunku do 1950. To całkiem sporo, przy wszystkich zastrzeżeniach dotyczących struktury tego wzrostu. Potem jednak następuje katastrofalne załamanie i do roku 1991 dochód narodowy spada – do poziomu poniżej dwukrotności tego z roku 1950. Z tego wynika, że w momencie, kiedy zaczyna działać Bruksela, mamy o jedną piątą mniej niż w w 1978 roku. Dopiero wtedy mamy gwałtowny wzrost – faktycznie imponujący, do tego w warunkach demokracji i innej struktury produkcji: mniej lokomotyw, a więcej dóbr konsumpcyjnych. Niemniej to coś zupełnie innego, niż powiedzieć, że urośliśmy 3,5 raza w efekcie transformacji ustrojowej.

A jak to się ma do zachodu Europy?

Najgorzej jest w roku 1991 – jesteśmy na poziomie 29 procent PKB krajów zachodnich. Dziś to prawie 47 procent. W bieżących cenach użytych w publikacjach UE poziom obecny jest wyższy, ale na ogólną dynamikę nie ma to wpływu.

Powtarzam: wynik mamy całkiem przyzwoity, ale i tak tylko o kilka procent więcej niż w roku 1950. Sporo się zatem poprawiliśmy, ale poziom wciąż jest niski.

A co z płacami?

No właśnie. Skoro wzrost dochodu narodowego na głowę przez ponad dwadzieścia lat wynosił średnio około 3,45 procent, to gdyby jego podział się nie zmienił, płace też powinny o tyle urosnąć. W rzeczywistości od 1989 roku wzrosły zaledwie o 25 procent, czyli około 1 procent rocznie. I to jest jedna odpowiedź na pytanie, czy zarabiamy za mało.

A jaka jest druga?

Czy można ten stan rzeczy łatwo zmienić? Niełatwo. Jeśli porównuje się Polskę z całym regionem, wychodzi na to, że z wyjątkiem Czech gdzie indziej było podobnie. Nasza ogromna „wstrzemięźliwość” płacowa niestety nie wystarczyła, żeby podnieść konkurencyjność do poziomu, który zniósłby deficyt handlu zagranicznego. Polacy zarabiają za mało w stosunku do tego, co wytwarzają; wynika to ze słabości pozycji przetargowej pracowników, z panującej liberalnej doktryny ekonomicznej postulującej giętkość płac, ale także z istniejącej bariery handlu zagranicznego.

A jaka jest sytuacja gdzie indziej?

W większości krajów sytuacja jest podobna. Nie jesteśmy Koreą Południową ani Tajwanem, które mają kontrole kapitałowe i inne możliwości ochrony swoich rynków. Nie możemy tak łatwo regulować kursu waluty – tak jak Szwajcarzy, którzy potrafią skutecznie powstrzymywać przewartościowanie kursu franka, nie mówiąc już o Chińczykach, którzy trwale zaniżają wartość swego renminbi. Najważniejsze problemy związane są jednak z polityką Unii Europejskiej a zwłaszcza Europejskiej Unii Monetarnej (UM). Szczególną rolę w UM odgrywają Niemcy – od mniej więcej piętnastu lat ich płace prawie nie rosną.

Ale przecież Polska nie należy jeszcze do UM?

To prawda! Polska ma własny pieniądz, a wiec narzędzie, którego już nie mają kraje wewnątrz UM. Jest to jeden z czynników, który (obok wzrostu deficytu budżetowego!) pozwolił Polsce lepiej przetrwać okres światowego kryzysu po 2007 roku. Kryzys ten wywołał bowiem osłabienie złotego, co podrożyło koszty importu i zwiększyło konkurencyjność polskiego eksportu. Jednakże ze względu na wagę Unii Monetarnej, a zwłaszcza Niemiec w obrotach zagranicznych Polski to, co się tam dzieje, wpływa bezpośrednio i pośrednio na sytuacje gospodarczą naszego kraju. Polityka niemiecka polega na radykalnym powstrzymywaniu wzrostu plac w stosunku do wydajności pracy. W ten sposób została sztucznie zwiększona konkurencyjność niemieckiej gospodarki i powstały ogromne nadwyżki w handlu zagranicznym kosztem większości innych członków strefy euro. Zadłużenie Grecji, Włoch czy trudna sytuacja w Hiszpanii i Francji to po części skutek polityki niemieckiej. Gdyby nie było unii walutowej, wówczas – w warunkach spadku konkurencyjności – waluty krajów południowych traciłyby wartość, a z drugiej strony mielibyśmy aprecjację marki niemieckiej. To redukowałoby nierównowagę.

Taki automatyczny stabilizator?

Przynajmniej do pewnego stopnia. Polska wprawdzie nie jest w strefie euro, ale nasz kurs wymienny utrzymuje się także na mniej więcej stabilnym poziomie. Tak czy inaczej: dla członków Unii Monetarnej najważniejszy byłby wzrost płac w Niemczech i zwiększenie tamtejszej inflacji. Niemcy od lat maja bowiem inflację niższą od ustalonego celu inflacyjnego. Jeśli to nie nastąpi, unia monetarna, a może i cała UE, mogą nie przetrwać. Zresztą i Niemcy na tym tracą, bo przecież mają ograniczony popyt wewnętrzny.

Czy ochrona rynków, a zwłaszcza realna kontrola przepływów kapitałowych, jest w ogóle jest możliwa?

To był standard obowiązujący w krajach zachodnich jeszcze w latach 70. Jak przyjechałem do Austrii, to musiałem się spowiadać z wydania za granicą kilkudziesięciu szylingów na „Kulturę” paryską. Kiedy Anglicy wyjeżdżali na wakacje na kontynent, to limit ich wydatków wynosił na przykład 20 funtów.

Ale kiedy w latach 80. Francja spróbowała wzmocnić kontrolę przepływów kapitałowych – mój kolega nazwał to „zawracaniem kijem Sekwany” – to zakończyło się klęską. A my niedługo potem zaczynaliśmy budować kapitalizm…

W porządku, kontekst zewnętrzny w 1989 roku z pewnością temu nie sprzyjał; do tego bardzo nam zależało na redukcji długów.

Ja tylko twierdzę, że nie musieliśmy być zaraz pierwsi w klasie, nie musieliśmy przyjmować najbardziej radykalnych scenariuszy spośród kilku, jakie proponował nam Międzynarodowy Fundusz Walutowy.

A co konkretnie oznaczał ten najbardziej radykalny?

Przede wszystkim gwałtowne otwarcie rynków i zniesienie ceł, a także karny podatek od wynagrodzeń, który doprowadził do ich gwałtownego spadku.

Obrońcy polityki transformacyjnej powiedzą, że trzeba się było otworzyć, bo potrzebowaliśmy kapitału zagranicznego. Lokalnego po prostu nie było.

Kapitał zagraniczny potrzebny jest tylko o tyle, o ile służy wyrównaniu trudności w handlu zagranicznym. Jeśli ilość kapitału przekracza wysokość deficytu w bilansie handlowym, jest on wręcz szkodliwy. A w Polsce przekracza. Dlaczego Polska ma rezerwy dewizowe, skoro przez wszystkie lata kraj ma zarazem ujemny bilans płatniczy? To znaczy, że one przychodzą z zewnątrz – po prostu Polska zadłuża się, także w zakresie budżetowym, za granicą. Przecież za pożyczony pieniądz się płaci! Zauważmy także, że kapitały płyną dziś z Chin do USA, a więc w kierunku odwrotnym do tego, który sugerowałaby teoria głównego nurtu.

Bo Chiny mają nadwyżki eksportowe; my nie mamy, a tym bardziej nie mogliśmy ich mieć na początku transformacji. Dlatego chyba potrzebowaliśmy tego kapitału z zewnątrz.

Do rozwoju potrzebne są inwestycje, a nie kapitał sam w sobie. Tylko około 25 procent kapitału, który do nas napłynął, służy rozwojowi wytwórczości; wtedy jest to korzystne, zwłaszcza jeśli to jest produkcja na eksport.

Ale poza tym? Napływ kapitału powoduje aprecjację waluty, choć deficyt obrotów bieżących wymaga raczej jej deprecjacji – tak się właśnie działo ze złotym, który po okresie „kotwicy” na początku transformacji, wiążącej go z kursem dolara, zaczął zbyt szybko przybierać na wartości. To otwierało drogę do nadmiernej importochłonności gospodarki, także poprzez ostentacyjną konsumpcję warstw zamożniejszych – tworzącą iluzję dobrobytu społecznego.

Mieliśmy pole manewru?

Wewnętrzne na pewno – przed wejściem do Unii nie byliśmy zobowiązani do przyjmowania każdego rodzaju kapitału; należało dopuszczać ten, który chce inwestować w produkcję. Mogliśmy też opodatkować konsumpcję części dóbr importowanych. Oczywiście, kiedy przyspiesza się wzrost gospodarczy, zaczynają się trudności w bilansie płatniczym, bo eksport na ogół nie nadąża za wzrostem, a rosną potrzeby importowe. W tym sensie kraje słabiej rozwinięte pewnej ilości kapitału zawsze będą potrzebować; już Kalecki na to wskazywał. Ale pożyczanie za granicą potrzebne jest tylko do pewnego poziomu – i powinno służyć na dłuższą metę uniezależnianiu się od stałego dopływu kapitałów zagranicznych.

Podsumowując: mamy jednocześnie ujemny bilans płatniczy, ujemny bilans handlowy, a więc wciąż zbyt niską konkurencyjność, a zarazem płace, które z oczywistych powodów wydają się zbyt niskie. Można coś z tym zrobić?

Jeśli na całym świecie udział płac w PKB spada, to u nas niespecjalnie może rosnąć. Gdyby w całej Unii Europejskiej zwyciężyła doktryna, że płace muszą rosnąć równolegle do wzrostu produktywności, krok w krok, wtedy coś mogłoby się zmienić.

A co z resztą świata?

Akurat sama Unia by wystarczyła, ponieważ jako całość ma wyrównany bilans handlowy, a ostatnio – przez Niemców – osiąga nawet nadwyżkę. W tym sensie Unia może się zdecydować na taki zwrot – a Polska razem z nią. Wówczas w całej Unii realizowano by taką politykę, aby płace nominalne rosły krok w krok za wzrostem realnej wydajności pracy plus cel inflacyjny (np. 2% rocznie). Wtedy jednostkowe koszty pracy oraz ceny rosłyby wszędzie właśnie o 2% rocznie, natomiast wzrost plac realnych byłby równy wzrostowi realnej wydajności pracy w każdym kraju. W konsekwencji udział plac w dochodzie narodowym przestałby spadać. Spod działania tej zasady byłyby wyjęte na pewien czas Niemcy. Ponieważ ich konkurencyjność jest zbyt wysoka i zdobyta na drodze sprzecznej z duchem Unii Monetarnej, w Niemczech przez pewien czas płace winny rosnąć szybciej niż wydajność pracy, wobec czego udział płac w dochodzie winien przez pewien czas rosnąć.

Niemcy twierdzą jednak, że teraz właśnie oszczędzają na starość. Czy to nie jest dobry argument?

Przecież żeby te „oszczędności” do nich wróciły, żeby kraje z deficytem – czyli Południe – kiedyś ten dług Niemcom spłaciły, musiałyby wygenerować własne nadwyżki eksportowe! Czy jest możliwe, że kiedyś Niemcy przez wiele lat będą tolerowały deficyty handlowe powodujące utratę miejsc pracy?

No to czemu to wszystko służy?

W sensie politycznym pozwala utrzymać w ryzach pracowników.

Polityka utrzymywania niskiego udziału płac w PKB wiąże się z dużym bezrobociem; koło się zamyka, bo gdy trudno o pracę, pracownicy godzą się na niskie płace.

A to, co neoklasycy nazwali „naturalną stopą bezrobocia”, okazuje się tylko inną nazwą dla Marksowskiej „rezerwowej armii pracy”, czyli zasady, że bezrobocie wytrąca pracownikom z ręki narzędzia oporu. Tylko że ja nie widzę powodu, dla którego ludzie mieliby otrzymywać wciąż malejącą część wytworzonego dochodu!

Pana wystąpienie na konferencji poświęconej Kaleckiemu nosi tytuł Trzy drogi do niepełnego zatrudnienia i dwie do obecnego kryzysu. Czy to znaczy, że nie mamy wyjścia z obecnej sytuacji – niskich płac, niskiego wzrostu i wysokiego bezrobocia w Unii Europejskiej?

Tytuł to oczywiście gra słów nawiązująca do artykułu Kaleckiego: Trzy drogi do pełnego zatrudnienia. Pokazuję, że robiono wszystko odwrotnie, niż on wskazywał. Te trzy drogi to inwestycje, deficyt budżetowy i podział. Weźmy inwestycje: ich podstawą jest popyt wewnętrzny. Prowadzenie niedorzecznej polityki obniżania płac, która trwa w zasadzie od momentu załamaniu się systemu z Bretton Woods, od zwycięstwa opcji neoliberalnej, zniechęca do inwestycji, czego dowodem jest wyraźny spadek tempa wzrostu. Dziś przez „zachęcanie do inwestycji” rozumie się obniżanie podatków i wydatków! A przecież jedną z podstaw dobrobytu w złotych latach kapitalizmu był wzrost wydatków publicznych… Kalecki i Steindl wykazywali, że wysokie wydatki publiczne stymulują popyt nawet bez wzrostu deficytu budżetowego, gdyż podatki w tym kontekście prowadzą do korzystnej dla społeczeństwa redystrybucji dochodów. Nie tylko nie przeszkadzają one wysokim inwestycjom, lecz wręcz zachęcają do nich. Druga rzecz to deficyt. Przed 1980 rokiem, gdy gospodarka była na pełnych obrotach, deficyty były niewielkie, zwłaszcza w Europie. Po 1980 zaczęto walczyć z deficytem – którego wcześniej nie było, bo w czasach wysokiego wzrostu nie był konieczny – właśnie wtedy, kiedy był potrzebny, to znaczy w czasach pogorszenia koniunktury. I trzecia kwestia, czyli podział: dziś nierówności zagrażają nie tylko efektywności ekonomicznej, ale i demokracji. Wyobraźmy sobie, że mamy miasteczko, gdzie mieszka 10 tysięcy rodzin i jest tam 1000 domów. Ale 9 tysięcy z tych rodzin posiada 200 domów, a pozostałe 1000 rodzin posiada 800 domów. Najbogatsza zaś jedna rodzina z tego tysiąca też posiada… 200 domów. Tak mniej więcej wygląda dzisiejszy podział majątkowy w USA.

Może sobie ludzie zapracowali…

Z pewnością. A jakie jest znaczenie głosu tych 90%, wśród których – przeciętnie – czterdzieści pięć rodzin posiada jeden domu – na tle tego, który posiada sam dwieście domów? Pomijam już to, że istnieją granice spożycia przez tych najzamożniejszych, co znowu ogranicza ogólny popyt. Ten przykład ma oczywiście swoje wady. Domów jest mianowicie określona liczba, a majątek finansowy można mnożyć w nieskończoność.

A jakie są te tytułowe „dwie drogi do kryzysu”?

Zadłużenie gospodarstw domowych wobec banków w USA i zadłużenie krajów europejskich wobec Niemiec.

To zapytam jeszcze raz: co robić? Wyjść z Unii?

Na pewno nie, pomysły wyjścia z Unii to awanturnictwo – w szczególności w obliczu rozwoju sytuacji na Wschodzie. Powinniśmy próbować wpłynąć na Unię, żeby zaczęła sprzyjać polityce wzrostu płac.

A może lepiej podłączyć się pod Niemców? Jesteśmy ich poddostawcą, dość cenionym. A oni jednak wciąż sobie radzą.

W tym miejscu zacytuję szwajcarskiego ekonomistę Wernera Vontobela: „Jak mało opłacalne bywa zwycięstwo w wyścigu konkurencyjnym, pokazuje przykład Niemiec. Od 2000 do 2007 roku godzinowe płace realne spadły o około 3 procent. W efekcie tego bilans handlu zagranicznego poprawił się o około 160 miliardów euro. Jednocześnie mieliśmy jednak stagnację popytu wewnętrznego. Gdyby rósł on tylko tak samo szybko, jak w pozostałych krajach UE, w roku 2007 byłby wyższy o 320 miliardów euro. Tym samym Niemcy w 2007 roku wyprodukowały za około 160 miliardów euro mniej i skonsumowały aż o 320 miliardów mniej, niż możliwe byłoby przy niższej konkurencyjności”. Na dłuższą metę nie można bezkarnie utrzymywać 7-procentowej nadwyżki bilansu handlowego! Żeby to odzyskać, to trzeba by, nie wiem – odebrać Grekom wyspy na Morzu Egejskim? Ale po co, skoro Niemcy i tak tam jeżdżą!

Czyli Niemcom się nie udało?

Udało się im stworzyć poważny problem wewnątrz unii monetarnej. To jest droga donikąd. Niemcy szkodzą innym i sobie.

Czyli pozostaje nam oddziaływać wewnątrz Unii?

Tak. Bo wszelka polityka zmierzająca do podwyższenia płac może odnieść skutek tylko wtedy, gdy cała wspólnota postąpi tak samo. Do tego momentu trzeba wykorzystywać możliwości, które Polska posiada właśnie dlatego, że jest jeszcze poza strefą euro. To po pierwsze, polityka stóp procentowych; winna ona utrudniać spekulacje przeciwko złotemu. A po drugie – niedopuszczanie do sztucznej aprecjacji złotego w warunkach deficytu obrotów bieżących.

Prof. Kazimierz Łaski – profesor nauk ekonomicznych, absolwent warszawskiej SGPiS, uczeń Michała Kaleckiego, w latach 1969–71 pracownik wiedeńskiego Instytutu Badań Ekonomicznych (WIFO), a później wieloletni profesor Uniwersytetu im. Johannesa Keplera w Linzu, obecnie konsultant naukowy w Wiedeńskim Instytucie Międzynarodowych Studiów Ekonomicznych (WIIW). Znawca problematyki makroekonomicznej (zwłaszcza teorii post-Keynesowskiej), polityki fiskalnej oraz kwestii transformacji ekonomicznej krajów postsocjalistycznych.

Prof. Łaski był gościem Instytutu Studiów Zaawansowanych.

***

Serwis >>WYBORY EUROPY powstaje we współpracy z Ministerstwem Spraw Zagranicznych

 



__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij