Świat

Pomerantsev: Wojna w Czeczenii też miała być „udawana”

W szaleństwie Putina jest metoda.

Michał Sutowski: Analizując politykę współczesnej Rosji w Polsce i nie tylko, często koncentrujemy się na osobie Władimira Putina, na tym co „naprawdę” myśli, jakie czynniki go ukształtowały, czy jest racjonalny w naszym sensie, kto ma dostęp do jego ucha… Czy to właściwe podejście? Czy pomaga nam ono zrozumieć, w którą stronę rosyjskie państwo zmierza?

Peter Pomerantsev: To z pewnością jest bardzo spersonalizowany system, a zatem analizy tego typu nie są zupełnie absurdalne. Fakt, że wciąż to robimy pokazuje jednak, jak mało naprawdę wiemy o tym, co się naprawdę dzieje. To samo dotyczy Rosji, to bynajmniej nie jest wyłącznie problem Zachodu. Także w Moskwie nie ma dostępu do wiarygodnych źródeł wiedzy o mechanizmach i procesach zachodzących wewnątrz i wokół Kremla, przez co zmuszeni jesteśmy bawić się w permanentną psychoanalizę Putina. Stanisław Biełkowski napisał bardzo śmieszną biografię prezydenta [Władimir: cała prawda o Putinie – przyp. red.], która jest chyba satyrą na ten gatunek – pisze o Putinie jak o niedojrzałym chłopaku niskiego wzrostu, który ma problem z przedwczesnym wytryskiem, a tak w ogóle to chyba jest ukrytym gejem… To oczywiście karykaturalny przykład, ale i w Moskwie, i na świecie ludzie są zdani na plotki, pogłoski, jakieś mniej czy bardziej kontrolowane wycieki z Kremla…

To trochę jak w latach 80., gdy sowicie wynagradzani sowietolodzy prognozowali zmiany tendencji politycznych w ZSRR analizując, o ile miejsc i w którym kierunku dany członek Biura Politycznego przesunął się na trybunie w stosunku do sekretarza generalnego w porównaniu z poprzednią paradą…

Wtedy było łatwiej, bo pewne reguły były jednak dość czytelne; ze skąpych sygnałów coś jednak dawało się odczytać. Dziś jest o wiele trudniej, choć sygnałów jest z pozoru więcej. Nigdy nie wiemy bowiem, czy nie zostały one wysłane celowo przez Kreml po to, by ustawić nasze myślenie w określony sposób: żebyśmy wciąż się zastanawiali, czy Putin jest groźny, a może „stracił kontakt z rzeczywistością”…

W pana Jądrze dziwności takich dywagacji o Putinie brakuje…

Celowo nie zajmuję się jego osobowością, gdyż uważam, że dużo ważniejszy jest prezydent jako wizerunek medialny – w tym sensie, że realna osoba, jaka za tym wizerunkiem stoi, jest dla mnie drugorzędna. Zresztą, inni napisali już biografie, w których ta „psychologia Putina” jest nieźle opisana, nie ma sensu tego powielać. W moim przekonaniu kluczowa jest informacja, która ma wpłynąć na nasze myślenie – ludzie Kremla mają obsesję związaną z ideą „zarządzania refleksyjnego”. Wywodzi się ona z teorii lingwistycznych jeszcze z lat 50. W ZSRR badania na temat wpływu na ludzkie zachowanie i myślenie tak, by osoba nie była świadoma manipulacji i presji z zewnątrz prowadził wówczas Władimir Lefewr – później wybitny psycholog społeczny pracujący na Stanfordzie. To była taka radziecka wersja teorii gier, analogicznie jak u Amerykanów rozwijana pod kątem zastosowań militarnych. Krótko mówiąc – faceci z Kremla bardzo wielką wagę przykładają do wojny informacyjnej. Tak naprawdę trudno się rozeznać, czy stawiając taką czy inną diagnozę, nie wpadamy z zastawioną przez nich pułapkę „zarządzania refleksyjnego”…

Ale jakoś musimy badać, co się tam dzieje. Szczególnie w Europie Środkowej…

Zgoda. Dziś na Zachodzie trwa permanentna burza mózgów na temat zdolności operacyjnych i potencjału militarnego Rosji; rozważa się możliwe scenariusze dalszych wydarzeń – od inwazji „zielonych ludzików” na Estonię, przez jakiś kryzys rakietowy w Kaliningradzie aż po zrzucenie głowicy jądrowej na Warszawę. Zapominamy jednak, że to jest reżim, który w pewnym sensie żyje z narracji i kształtowania wyobrażeń w dużo większym stopniu niż my na Zachodzie, cokolwiek byśmy nie mówili o naszych mediach i kreowaniu przez nie rzeczywistości. Ich nie tak bardzo obchodzi, co się będzie naprawdę działo, ich interesuje przede wszystkim, czy będą mieli dobrą narrację, wizerunek…

Dlatego – to jest odpowiedź na pytanie, skąd czerpać wiedzę o działaniach i zamierzeniach Rosji – zamiast analizować opcje militarne Putina, analizowałbym jego scenariusze narracyjne. Dziś kompletnie nas zdezorientował akcją w Syrii.

W inwazji na Krym chodziło o sprzedanie opowieści, w Donbasie to samo. Im nie chodzi o okupację tego czy innego obwodu, im chodzi o pokazanie światu, że Ukraina jest w rozsypce.

Oni zachowują się tak, jakby obejrzeli film Fakty i akty – gdzie prezydencki spindoktor aranżuje wojnę USA z Albanią, żeby odwrócić uwagę mediów od skandalu seksualnego – i stwierdzili: no tak, rewelacja, tak się właśnie robi dobrą politykę!

To jaka będzie kolejna opowieść?

Na razie wygląda na to, że to będzie Arktyka. Spektakl z zatykaniem flagi, szukanie granic szelfu kontynentalnego na wyścigi przy pomocy łodzi podwodnych… Arktyka ma też tę zaletę, że może się odbyć w miarę bezkrwawo. Nie, żeby to miało dla Putina znaczenie, po prostu jeśli jest bezkrwawo, to łatwiej pójdzie. A potem – na przykład Kaliningrad, jakiś nowy „kryzys rakietowy”. To już byłaby wielka historia. Putin musi być w centrum uwagi, musi trafić na okładkę „The Economist”. Na tym polega cały trick medialny – żeby było widać, że jest jakaś alternatywa dla USA, żeby Putin wyglądał na równie ważnego, co Obama, choć oczywiście równie ważny nie jest.

Chodzi o narzucenie agendy medialnej, do n-tej potęgi – po to, by wydawać się większym, ważniejszym niż w rzeczywistości. Teraz mamy Syrię; kogo świat nienawidzi i boi się bardziej niż Rosji? Oczywiście ISIS, więc pójdziemy na wojnę z ISIS. Ludziom w Rosji wojna na Ukrainie zdążyła się znudzić, więc robimy kolejny spektakl – a przy okazji reszta świata też o Ukrainie zapomni. Tu nawet nie chodzi o to, żeby być tym dobrym czy tym złym, ale żeby być na pierwszej stronie. Do tego trzeba naprawdę dobrej historii i to na ich wymyślaniu polega rola Władysława Surkowa, od lat szarej eminencji na Kremlu. Tak czy inaczej – zastanawiajmy się raczej nad opowieściami, jakie oni sprzedają, a niekoniecznie nad ruchami geopolitycznymi, jakie mieliby oni w swym interesie wykonywać.

Mam jedną wątpliwość: mówi pan, że Kreml tymi narracjami niejako żongluje, dobiera i wymyśla w zależności od potrzeby. Gdy jednak słuchamy Putina od czasu aneksji Krymu, możemy odnieść wrażenie, że jedna z tych narracji niejako wymknęła się spod kontroli. Myślę o etnonacjonalizmie, o russkim mirze. Czy ta narracja nie znalazła aby nazbyt podatnego gruntu w rosyjskim społeczeństwie?

Ale co miałoby o tym świadczyć?

Tradycyjne wartości, prawosławie, kultura rosyjska, etos militarny, obrona Rosjan za granicą, a po drugiej stronie schyłkowa, liberalna Gej-ropa. To wszystko nagle zrobiło się całkiem spójne, a 84 procent Rosjan jest za… Może już nie da się jej tak łatwo wycofać i płynnie przejść do jakiejś kolejnej opowieści, np. o konserwatywnej modernizacji czy innej suwerennej demokracji?

OK, sprawa rzeczywiście nie jest jednoznaczna. Mam oczywiście nadzieję, że się pan myli, bo z historii wiemy, że tego typu mieszanka potraktowana serio może okazać się szalenie niebezpieczna. Timothy Snyder słusznie wskazuje na to zagrożenie, pokazując bardzo niepokojące, współczesne analogie do ideologii XX wieku – nie ma wątpliwości, że ogarnięte resentymentem, upokorzone imperium odwołujące się do nacjonalizmu to koszmarny twór. Instynkt podpowiada mi jednak, że tak jak w latach 70. mieliśmy w ZSRR pseudokomunizm, w latach 90. w Rosji pseudodemokrację, tak dzisiaj mamy pseudonacjonalizm. To cynizm, a nie fanatyzm był dominantą ideową dla pokolenia, które formowało się w latach 70., a to przecież ono jest dzisiaj u władzy. Widać to po propagandzie na użytek wewnętrzny – ona jest głównie negatywna. Świat z zewnątrz nas atakuje, upokarza…

Tylko negatywna? Przecież ten świat – homoplutokracja zgniłych liberałów z Zachodu – wyraża antywartości w stosunku do świata rosyjskiego. Tzn. russkij mir nabiera pewnych konkretnych cech…

Odpowiem tak: nie jestem wielkim fanem Slavoja Žižka, który np. z Ameryki, moim zdaniem, rozumie niewiele. Ale na tym regionie, Europie Środkowej, Wschodniej czy jakkolwiek ją nazwać, zna się naprawdę dobrze. On pokazuje, że mamy zawsze jakąś wyartykułowaną ideologię: komunizm, demokrację czy prawosławny nacjonalizm – oraz tę prawdziwą, którą społeczeństwo żyje naprawdę. Im głośniej krzyczą o gejowskiej Europie i rosyjskim konserwatyzmie, tym więcej ich pieniędzy płynie na Zachód. Naprawdę mało kto wierzy w opowieść o russkim mirze w takim sensie, w jakim w III Rzeszy wierzono w teorię o wyższości rasy aryjskiej. Oczywiście, w programach szkolnych coś „pozytywnego”, taki program ideologiczny, próbuje się wtłaczać do głów. Ale jeśli obejrzymy telewizję? To przede wszystkim obraz negatywny – wszechogarniającego spisku przeciwko Rosji. Ale kto jest jego autorem, to kwestia przygodna. Raz to geje z Brukseli, raz masoni, raz amerykańscy militaryści. Celem propagandy nie jest aktywizacja, lecz przeciwnie – utrzymanie społeczeństwa w bierności, wzbudzenie w nim lęku przed nieprecyzyjnie określonym wrogiem i generalnego cynizmu. Wspomniał pan, że 84 procent Rosjan popiera Putina – to prawda, ale nie da się tych ludzi wyciągnąć na ulicę w spontanicznym marszu poparcia. Chyba że się ich zapakuje w autobusy i zwiezie na aranżowany wiec. Lew Gudkow słusznie mówi w związku z tym o „ideologii negatywnej”.

Nie ma żadnej pozytywnej tożsamości?

Jest całkiem silny podział „nasi/nie-nasi”, ale też abstrakcyjny. Słyszałem to wielokrotnie w rozmowach o wojnie w Donbasie, prosiłem – zdefiniujcie to! Kto jest „nasz”, a kto „nie-nasz”, gdzie przebiega granica… Nie potrafili powiedzieć. W tym sensie granice wspólnoty i tożsamości nie mają podbudowy w jakiejś spójnej teorii, nie ma całego korpusu wiedzy i całościowej mitologii.

Czy taka cyniczna narracja nie jest skuteczniejsza? Jeśli nikt naprawdę nie wierzy w ideologię, nie można jej złapać za słowo, nie ma miejsca na żaden rewizjonizm. To pytanie o granice manipulacji – czy pana zdaniem Kreml może tymi zmiennymi narracjami kontrolować rzeczywistość?

To dość charakterystyczne dla świata poradzieckiego – władza jest jednocześnie kompletnie cyniczna i… bezradna, gdy chodzi o kontrolę wydarzeń poprzez ideologię. Weźmy przykład Ukrainy: opowieścią o russkim mirze próbowali uczynić z tego kraju drugie Bałkany. Większość ludzi w Charkowie, Doniecku, nie mówiąc o Odessie, zapytała: ale o co chodzi? Trzeba było wysłać własne oddziały wojskowe, bo sama opowieść nie zadziałała na „rodaków za granicą”. Dlatego uważam, że nie powinniśmy dawać się wciągać w te narracyjne gry Kremla – np. w opowieść o liberalnym Zachodzie i konserwatywnej Rosji. To taka sama fikcja, jak przekonanie o ideologicznych wpływach Aleksandra Dugina i znaczeniu eurazjatyzmu w geopolitycznych kalkulacjach państwa rosyjskiego.

Czasem porównuje się go do Rasputina…

Ten człowiek jest obecnie – proszę wybaczyć skrót myślowy –bezrobotnym wariatem. Już nawet nie jest profesorem MGU, bo się zachował nazbyt obcesowo wobec Surkowa, który kazał się go pozbyć. Jego rola polityczna ogranicza się co najwyżej do kontaktów z partiami europejskiej skrajnej prawicy, dzięki czemu na kabaretowe referenda przyjeżdżają kabaretowi „obserwatorzy” z Zachodu, zaświadczający o nienagannie demokratycznym przebiegu całej imprezy.

Fakt, że eurazjatysta Dugin poszedł w odstawkę, jest w Polsce dobrze znany; traktuje się go raczej jako ekstremum. Za to archimandryta Tichon Szewkunow, osobisty spowiednik Putina, wskazywany jest jako postać naprawdę wpływowa. I rzeczywiście, konserwatywnej ideologii prawosławnej w oficjalnym przekazie Kremla nie brakuje.

Tu rzeczywiście coś może być na rzeczy, bo Tichon jeździ z Putinem praktycznie wszędzie i prezydent może być pod jego wpływem. Pamiętajmy, że Putin jest od piętnastu lat u władzy, niemal bez żadnej opozycji, w swoim mniemaniu osiągnął w zasadzie wszystko.

To całkiem normalne, że przywódcy tej rangi, tak potężni przez tak długi czas, nabierają poczucia, że są jakoś namaszczeni, wybrani, wyjątkowi.

Taki „osobisty mesjanizm” mógłby być, w pewnym sensie, autentyczny; do tego ten osobisty wpływ prawosławnego duchownego zbiega się z bardzo długą w Rosji tradycją instrumentalizacji władzy kościelnej, tradycją „symfonii”. Podsumowując zatem, ten komponent etniczno-religijny w państwowej ideologii może potraktowany nieco poważniej od innych, choć powtórzę – nie podejrzewam ludzi Kremla o głęboką wiarę w jakąkolwiek „autentyczną” ideologię.

Mnie też nie chodzi o stan ich sumień, ale o to, czy głoszona ideologia nie zderza się z „zasadą rzeczywistości” na poziomie twardych interesów Rosji? Czy jeśli Putin głosi potrzebę integracji rosyjskiego, prawosławnego świata także poza granicami Federacji, czy nie antagonizuje tym samym państw niejako naturalnie należących do rosyjskiej strefy wpływów? Na słowa o ochronie rodaków za granicą – zwłaszcza w kontekście aneksji Krymu – w Kazachstanie z pewnością zapala się czerwona lampka. Czy ta konserwatywna, nacjonalistyczna ideologia, mówiąc krótko, nie kłóci się z rosyjską geopolityką?

Rosyjska geopolityka w rozumieniu Kremla niekoniecznie musi oznaczać bezwzględne trzymanie się jakichś „stref wpływu”. Elita władzy chce po prostu świata, w którym byłoby jej wygodnie. Co to znaczy? Na przykład rozbicie Unii Europejskiej i NATO, albo przynajmniej pokazanie światu, że te struktury są niefunkcjonalne. Rosjanie wiedzą doskonale, że dużo lepiej radzą sobie w kontaktach z poszczególnymi państwami narodowymi. Do tego szkolona jest ich dyplomacja i służby, to na państwa mogą wpływać poprzez korupcję, infiltrację, dźwignię energetyczną… Świat państw narodowych byłby im bliższy, bo te państwa byłyby bardziej do nich podobne niż obecne instytucje, zwłaszcza unijne, poruszałyby się w podobnej logice.

Sami Rosjanie twierdzą, że chodzi o to, by nie było hegemonii jednego ośrodka.

Tak, nie chcą unilateralizmu – ale to nie znaczy, że cenią multilateralizm. Bo prawdziwy multilateralizm oznacza, że przy stole negocjacyjnym muszą zasiadać z jakąś tam Belgią. A oni chcieliby zasiadać z partnerami, których szanują: z Niemcami, z British Petroleum… Dlatego mówią raczej o porządku wielobiegunowym niż multilateralnym, to nie to samo. Mają poczucie, że taki świat odpowiadałby też innym krajom, jak Chiny czy Turcja, w takim świecie czuliby się z pewnością wygodniej. Inna sprawa, czy to poczucie przekłada się na konsekwentną i spójną strategię.

Rozumiem, że świat „wielu biegunów”, tzn. tych kilku państw, które tworzyłyby koncert mocarstw, jest dla Rosji wygodniejszy niż obecny. Ale dlaczego antagonizują Zachód, kiedy największe zagrożenie – cicha ekspansja gospodarcza na ich tradycyjną strefę wpływu, czyli Azję Centralną, płynie z Chin?

Co rusz irytują Zachód, bo na użytek swojej ideologii potrzebują wroga – to odpowiedź ogólna. A co do szczegółów – oni też popełniają błędy. Osobiście widziałem na konferencji ds. bezpieczeństwa w Monachium, jak Siergiej Ławrow wygłosił tezę o tym, że Niemcy powinni zaakceptować zjednoczenie Krymu z Rosją, bo kiedy niemieckie państwa się jednoczyły, to ZSRR ich zjednoczenie poparł. Niemieccy dyplomaci głośno się roześmiali słuchając tej analogii – w niemieckiej kulturze politycznej otwarte kłamstwo w dyskusji to naprawdę rzecz niedopuszczalna. Dyplomatycznie zatem to była katastrofa.

Z drugiej jednak strony musimy pamiętać, że Niemcy poczuli się obrażeni, ale nie zamknęli drogi do porozumienia. Zawiesili partnerstwo z Rosją, ale nie uznali jej za wroga. Lobby prorosyjskie, od części SPD po tzw. Komisję Wschodnią, jest w Niemczech silne i będzie silne – a Niemcy gotowe są natychmiast zmienić podejście, jeśli i Rosja ustąpi z obecnego kursu. A Rosja w tym układzie chciałaby dalej „robić aferę”, bo bez tego – posłużmy się pewnym skrótem – Putin na swą wymarzoną okładkę „The Economist” nie trafi, ale jednocześnie chciałaby uzyskać zniesienie sankcji. To znaczy: kreować na poziomie retorycznym sytuację analogiczną do Zimnej Wojny, ale bez namacalnych skutków w postaci zamrożenia relacji gospodarczych.

Ale względnie bezpiecznie „robić aferę” można przy użyciu kurka z gazem. Co, jeśli ceny ropy i gazu wytrącają Putinowi z ręki najważniejszy instrument polityki zagranicznej? Może wówczas pozostają mu już tylko instrumenty militarne?

Prognozy wskazują, że ceny ropy i gazu długofalowo nie będą bardzo wysokie, ale jednak dojdą do poziomu np. 60 dolarów za baryłkę. To nie są kokosy, ale już wystarczy do zbilansowania budżetu. To jedna kwestia. Druga jest taka, że rosyjscy obywatele nie takie kryzysy byli w stanie przetrwać – trzeba pamiętać, że mimo sankcji, spadku cen surowców i kosztów aneksji Krymu, poziom życia i tak jest o niebo lepszy niż 15 lat temu, kiedy Putin obejmował władzę. A rosyjska gospodarka dziś nie spada w przepaść, tylko powoli ześlizguje się w dół zbocza. Jeśli chodzi o środki militarne, to musimy pamiętać, że Rosja nie ma potencjału do prowadzenia wojny totalnej na wielką skalę; ma „zielone ludziki” i świetne oddziały specjalne, ale działające punktowo. Również na poziomie teorii oni są przygotowani przede wszystkim do wojny psychologicznej, informacyjnej, bez udziału jednostek wojskowych, za to np. z zaangażowaniem hakerów. I na taką wojnę mają na pewno kilka scenariuszy: wspominałem Arktykę, może Kazachstan, Chiny raczej nie.

Wspominał pan też Kaliningrad.

No właśnie, to jest najbardziej niepokojący scenariusz. Jakiś nowy rakietowy „kryzys kubański”, tym razem u granic Polski. Nie znaczy to, że oni naprawdę chcą zrzucić bombę atomową na Warszawę, ale fakt, że o karcie atomowej w ogóle się wspomina sugeruje, że oni zaczynają budować jakąś dużą opowieść.

I do czego ona miałaby doprowadzić?

Jeśli Rosjanie wzbudzą na Zachodzie wątpliwości, czy aby Putin jest na pewno racjonalny, czy nie oszalał – groźba konfliktu atomowego będzie potraktowana serio. W tym sensie, że nikt normalny na Zachodzie nie zaryzykuje zlekceważenia sytuacji i będzie musiał zasiąść do negocjacji.

I wtedy Putin dostanie to, o czym marzy – swoją Jałtę. Będzie siedział obok prezydenta USA, przy wielkim stole, będą coś podpisywać – niczym Stalin, Roosevelt i Churchill w 1945 roku.

A taki obrazek – taka historia – uczyniłaby Putina, w jego mniemaniu, wielką postacią historyczną. To, co mnie w tym scenariuszu najbardziej przeraża, to niezamierzone konsekwencje. Przychodzi mi bowiem na myśl rok 1999. Ja normalnie nie wierzę w ani jedno słowo, które wypowiedział Borys Bierezowski, ale nad tą kwestią wypada mi się zastanowić. On twierdził mianowicie, że tzw. druga wojna czeczeńska, która wyniosła Putina do władzy, w oryginalnym zamyśle miała być wojną „udawaną”. To znaczy, że Rosjanie mieli dojść tylko do rzeki Terek – taki spektakl, demonstracja siły. No i ta ich „udawana” wojna przerodziła się w jak najbardziej prawdziwą…

To wszystko nie brzmi za dobrze, ale zapytam jeszcze: co z argumentem, że Putin u władzy to i tak najmniej zła opcja? Że każda alternatywa dla reszty świata będzie gorsza?

Głupoty – Kreml od zawsze sprzedawał światu tę bajkę. Skutecznie, bo nawet pod koniec życia Stalina Amerykanie bali się, że jak umrze, to następca będzie gorszy. Jeśli chodzi o nastroje społeczne, to nie wierzę w opowieść, że Putin jest i tak bardziej liberalny od większości społeczeństwa. W ostatnich wyborach Michaił Prochorow, tzn. koncesjonowany kandydat „liberalny”, dostał prawdopodobnie dużo więcej głosów niż podano, tzn. około 24 procent. Z kolei Aleksiej Nawalny, który startował na mera Moskwy w 2013 roku z prostą narracją antykorupcyjną, uzyskał ponad 27 procent głosów; co prawda słychać było u niego hasła nacjonalistyczne, ale większość wyborców nie dlatego go poparła. Chodziło im po prostu o kandydata, który byłby trochę przyzwoitszy i trochę mniej skorumpowany od obecnie rządzących. Rosjanie w większości mają aspiracje drobnomieszczańskie, chodzi o poprawę poziomu życia a nie żadne wielkie idee. Skrajna prawica, owszem, istnieje, krzyczy na demonstracjach, a nawet czasem jeździ walczyć do Donbasu, ale to nie jest żadna wiodąca siła społeczna. Rosja to całkiem nudny kraj, jakby ludzie mogli, to pewnie wybraliby Platformę Obywatelską…

A będą mogli wybrać? Czy reżim przetrwa jeszcze wiele lat?

Wszyscy mądrzy ludzie twierdzą, że przetrwa lata. Oczywiście, Putin może się ludziom znudzić. To pewien paradoks, bo choć nie angażują się politycznie, choć wciąż tylko mówią o stabilizacji, to na poziomie widowiska potrzebują silnych wrażeń. Jak przyjechałem do Rosji pracować w telewizji TNT, to robiłem programy w brytyjskim rytmie – raczej stonowane, subtelne. Szefowie szybko mi powiedzieli: Peter, to nie tak. Nasz widz przyzwyczaił się do ostrych cięć, do szybkiego montażu! Musisz robić telewizję po amerykańsku, tylko jeszcze szybciej! I Putin organizuje spektakl w takim właśnie rytmie: jak nie Donbas, to wojna w Syrii…

Ale oczywiście znudzenie Putinem nie oznacza, że wielkie masy wyjdą na ulicę i wejdą na Kreml. Zmiana władzy w Rosji następowała zazwyczaj przez przewroty pałacowe; tak było po śmierci Stalina, tak też odszedł Chruszczow.

Putin może się znudzić własnej biurokracji, temu szkieletowi władzy, który zapewnia faktyczne sprawowanie władzy: urzędnikom, ludziom służb. Ale żadnego wielkiego Majdanu w Rosji nie będzie. Ludzie są za leniwi, za dużo siedzą przed telewizorem.

**

Peter Pomerantsev – brytyjski pisarz, dokumentalista, reżyser i producent filmowy. Urodził się w ZSRR, we wczesnym dzieciństwie wraz z rodzicami wyemigrował do Wielkiej Brytanii. Po ukończeniu studiów przeprowadził się do Moskwy, gdzie mieszkał przez dziewięć lat; do Londynu wrócił w 2010 roku. Jest cenionym współpracownikiem „London Review of Books”. Publikował także w „Financial Times”, „Wall Street Journal”, „Foreign Policy”, „Daily Beast”, „Newsweek” i „Atlantic Monthly” oraz na stronie internetowej NewYorker.com. Pracował również dla instytucji Unii Europejskiej. Właśnie ukazała się w Polsce jego nowa książka, Jądro dziwności. Nowa Rosja

**Dziennik Opinii nr 275/2015 (1059)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij