Film

Majmurek: Berlin jako festiwal narodowy

Żaden polski festiwal nie ma możliwości, by połączyć celebrację rodzimej branży z tak szerokim otwarciem na świat, ale Berlin może być wzorem.

Co uderza, gdy patrzy się na program tegorocznego berlińskiego konkursu, to jego silnie niemiecki charakter. Nie tylko ze względu na obecność w nim aż 4 niemieckich filmów i jednego z Austrii (podobnie liczną reprezentację narodową mają tu w tym roku jeszcze tylko Chiny), ale także ze względu na fakt, że większość wyświetlanych w nim obrazów to niemieckie koprodukcje, w których niemiecki przemysł filmowy uczestniczył na różne sposoby. Często ma się wręcz wrażenie, że gdyby nie niemiecki koproducent, film na festiwalu na pewno by się znalazł.

Tak jest z brazylijsko-niemieckim dziełem Praia de futuro Karima Aïnouza. Film opowiada historię brazylijskiego geja ratownika, Donato (znany z Elitarnych Wagner Moura), który zakochuje się w poznanym na brazylijskiej plaży Niemcu i przyjeżdża z nim do Berlina. Doświadczenie życia w stolicy Niemiec jest dla niego jednocześnie wyzwalające i alienujące. Berlin, w porównaniu z tropikami Brazylii, jest szarym, zimnym miejscem, z niebem wiecznie przykrytym ołowianymi chmurami. Ale jednocześnie jego miejskie powietrze czyni wolnym, pozwala oderwać się od rodzinnych traum, pogodzić ze sobą i swoim pragnieniem – nie tylko seksualnym.

Choć zdjęcia Aliego Olaya Gözkaya zachwycają, to film jest porażką. Ciągnie się przeraźliwie długo, męczy, nie angażuje widza, w temacie, który porusza, nie mówi nic poza od dawna przetrawionymi przez kino i kulturę kliszami. Ale jednocześnie tak ciekawie ogrywa Berlin jako fajne miejsce, do którego warto wybrać się nawet z Brazylii, że można zrozumieć selekcjonerów konkursu odbywającego się w tym mieście.

Folder Babelsbergu

Duża część pokazywanych w Berlinie koprodukcji kręcona była w poczdamskim Babelsberg Studio, najstarszym (funkcjonującym od 1912 roku) i największym studio filmowym w Europie. W Babelsbergu Wes Anderson zbudował wykoncypowany, dopieszczony w najmniejszych szczegółach świat swojego znakomitego Grand Budapest Hotel. Ale studio to posiada potencjał także do mniej kameralnych, bardziej spektakularnych superprodukcji. W Berlinie, w konkursowym bloku (choć bez prawa do walki o nagrody) pokazano dwa takie filmy, mogące służyć za reklamowy folder możliwości Bebelsbergu: nowy film w reżyserii George’a Clooneya, Obrońcy skarbów, oraz francusko-niemiecką baśń, nową wersję Pięknej i bestii w reżyserii Christophe’a Ganse’a z Vincentem Casselem i Léą Seydoux w rolach tytułowych.

Film Clooneya niestety jest najsłabszym, najbardziej banalnym i konwencjonalnym ze wszystkich jego dotychczasowych reżyserskich przedsięwzięć. Oparta na faktach historia rozgrywa się w okresie II wojny światowej. A właściwie pod jej koniec, gdy alianci lądują w Normandii i posuwają się na zachód, wypierając niemieckie armie za Ren. Amerykański historyk sztuki Frank Stokes (Clooney) przekonuje prezydenta Roosevelta, by w teren walk wysłać specjalny oddział złożony z ekspertów, artystów i akademików, mający chronić przed zniszczeniem i rozgrabieniem zawłaszczone przez nazistów skarby europejskiej kultury.

Jak można łatwo zgadnąć, wysłani za linię frontu jajogłowi na co dzień zajmujący się na przykład rzymskimi malowidłami z okresu upadku republiki – kustosz z Metropolitan Museum (Matt Damon), architekt z Chicago (Bill Murray), rzeźbiarz (John Goodman) – okazują się oddziałowymi łamagami, swoim kolegom przysparzającym głównie problemów. Ale ostatecznie, jak znów można się domyślić, dowodzą swojej odwagi i kompetencji – ratują przed pogrzebaniem w niemieckiej kopalni albo kradzieżą przez Sowietów takie skarby europejskiej kultury, jak gandawski ołtarz Jana van Eycka.

Film Clooneya na swój sposób jest sympatyczny. Zawiera w sobie liberalną wizję amerykańskiej mocarstwowości, z jaką nieprawicowa opinia publiczna w Europie chętnie by się identyfikowała: Ameryka jako dobrotliwy hegemon, wykorzystujący swoją potęgę nie dla realizacji partykularnych interesów, ale ochrony pewnych uniwersalnych wartości. A jednak trudno uznać go za dobrą rozrywkę. Nie pomaga wyborowa obsada, której błyskotliwość wydaje się za każdym razie koturnowa i wysilona. Jak na dzisiejsze czasy film jest zbyt powolny, zbyt anachroniczny, zbyt grzeczny. Jeśli miała to być stylizacja na naiwne kino lat 50., to zabrakło w tej dziedzinie konsekwencji. Na tle poprzednich, odważnych, poszukujących formalnie reżyserskich prób Clooneya wypada to szczególnie rozczarowująco.

Stara baśń

Trudno zachwycić się także europejską superprodukcją, nową Piękną i bestią. Ganse i jego scenarzystka Sandra Vo-Anh nie proponują żadnego nowego tropu w odczytaniu słynnej baśni, nie podsuwają żadnych subwersywnych motywów. Baśń ekranizują „po bożemu”, w wielu miejscach w irytujący sposób nadając jej infantylny ton. Jedynym novum jest dołożony naiwny, sentymentalny, „ekologiczny” i antymyśliwski wątek.

Film broni się tylko w warstwie wizualnej, zwłaszcza projektant kostiumów Pierre-Yves Gayroud wykonał kawał dobrej roboty. „Realistyczna” część historii rozgrywa się w epoce napoleońskiej, z mieszczańskimi, burymi, pełnymi praktycznej godności kostiumami i ciężkimi, biedermeierowskimi wnętrzami emancypującego się mieszczaństwa. Część baśniowa, świat zamku bestii, odsyła z kolei do XVI wieku, francuskiego renesansu i fantazyjnych strojów z epoki ostatnich Walezjuszów, uwiecznionej na płótnach mistrzów Szkoły z Fontainbleau. Do palety, nastroju, rekwizytów tego malarstwa odsyłają całe sceny.

Niestety, tych ciekawych wizualnie elementów nie udaje się Gansowi podporządkować żadnej spójnej, porywającej koncepcji inscenizacyjnej. Na tle przypomnianej w Berlinie Pięknej i bestii Jeana Cocteau z 1946 roku (zrealizowanej za pomocą nieporównanie skromniejszych środków technicznych) film Ganse’a wypada blado – brakuje mu poetyckiej intensywności i imaginacyjnej inwencji poprzednika sprzed ponad pół wieku. Ale jako reklamówka produkcyjnych możliwości największego studia w Europie obraz Ganse’a sprawdza się świetnie.

Tak jak berliński festiwal w budowaniu marki miasta jako globalnej, europejskiej i niemieckiej jednocześnie stolicy.

Festiwal na ponad tydzień zmienia Berlin w centrum dyskusji o problemach dręczących współczesnego świata – od Kaukazu, przez Afrykę, po Wall Street – i wielkie święto europejskiego i niemieckiego przemysłu filmowego.

Żaden polski festiwal nie ma na razie takich możliwości, by połączyć celebrację rodzimej branży z tak szerokim otwarciem na świat, ale na pewno Berlin może tu być pewnym niedoścignionym wzorem.

Czytaj korespondencje Jakuba Majmurka z Berlinale:

Metafizyka z sąsiedztwa

Latynoski Wałęsa

Jak kręcić kino społeczne. A jak nie

Niepotrzebne laurki

Przez granice

Wes Anderson – radosne otwarcie Berlinale

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij