Unia Europejska

Krawczyk: Sekatory przeciw twierdzy Europa

Berlin: trwa świętowanie rocznicy upadku muru berlińskiego. Granica bułgarsko-turecka: setka aktywistów próbuje zniszczyć mur europejski.

Mijam Muzeum Pergamońskie, skręcam w Dorotheenstraße i rozglądam się za teatrem Maksima Gorkiego. – Wie pan może, gdzie tu w Berlinie jest teatr Gorkiego? – słyszę za plecami. Kobieta w średnim wieku w jednej ręce niesie plecak, a w drugiej nożyce do cięcia metalu. Wiem, że wolałaby po prostu zapytać, czy ja też jadę rozcinać płot na granicy Unii Europejskiej z Turcją, ale się wstydzi. Znajdujemy teatr.

Gdzie są krzyże?

Na schodach siedzi już spora grupa ludzi ze sprzętem podobnym do tego, który niesie ze sobą moja nowa znajoma. Akcja, do której zaraz dołączymy, rozpoczęła się już ponad tydzień temu, pod pomnikiem w pobliżu Reichstagu.

Artyści i artystki z niemieckiej grupy Ośrodek Politycznego Piękna (Zentrum für Politische Schönheit, ZPS) włożyli odblaskowe kamizelki i w biały dzień podjechali z wózkiem towarowym pod „Białe krzyże”, pomnik upamiętniający ofiary uciekające z NRD do RFN. Z metalowych form przytwierdzonych do brzegu Sprewy wyjęli siedem krzyży z nazwiskami ofiar. Zapakowali je na wózek i odjechali. Nikt nie zareagował. W tym czasie w całym mieście trwały przygotowania do obchodów 25. rocznicy upadku muru berlińskiego. Przechodnie myśleli, że ludzie w kamizelkach zabierają krzyże do konserwacji.

W poniedziałek, 5 listopada, krzyże się odnalazły. Niemieccy artyści zawieźli je uchodźcom koczującym w marokańskim lesie na górze Gourougou.

Niektórzy mieszkają tam już prawie dwa lata i co jakiś czas wyruszają kilkanaście kilometrów na północ, do granicy z Melillą, hiszpańską enklawą w Maroku. Ryzykując życiem, próbują przeprawić się przez wysoki na kilka pięter zbrojony płot, by przekroczyć granicę między Marokiem a Unią Europejską. Prawie nikomu się nie udaje. Jeżeli nie spadają na ziemię, to z płotu ściąga ich policja. Gdyby zdołali wedrzeć się do Hiszpanii, mogliby wystąpić o azyl. Pozostałe krzyże zostały powieszone na granicy między Bułgarią i Turcją, gdzie dochodzi do podobnych tragedii.

fot. Patryk Witt

– W Europie nie strzela się już do ludzi, którzy chcą uciec ze swoich krajów, ale za to na granicach UE jeszcze nigdy nie ginęło tyle osób, ile w ostatnich latach. Tam są dzisiejsze mury i tam są dzisiaj ofiary – ogłasza w mediach Philipp Ruch, lider Ośrodka Politycznego Piękna. Berliński minister spraw wewnętrznych Frank Henkel ostro krytykuje akcję i pomstuje, że to „szczyt nietaktu”. Oficerowie z wydziału ds. walki z terroryzmem i ekstremizmem Federalnej Policji Kryminalnej Niemiec rozpoczynają śledztwo w sprawie kradzieży krzyży, a aktywiści z ZPS – rozpoczynają internetową zbiórkę pieniędzy. Zapowiadają „Pierwszy Upadek Muru Europejskiego”: próbę fizycznego zniszczenia granicy Unii Europejskiej między Bułgarią a Turcją.

W poniedziałek artyści upubliczniają również film, w którym tłumaczą motywy swojej akcji.

– Żyjemy w przededniu militarnej izolacji Europy – zimny głos wybrzmiewa na tle zdjęć martwych ciał uchodźców wyrzuconych przez Morze Śródziemne na brzeg plaży. Martwi migranci ustępują miejsca archiwalnym zdjęciom sprzed 25 lat. Politycy NRD i RFN z uśmiechem na ustach rozcinają nożycami do metalu druty kolczaste na granicy między Wschodem a Zachodem. – Musimy podtrzymać to dziedzictwo. Wszystko, czego potrzebujemy, to sekatory i naprawdę dużo ludzi. Wpłać pieniądze, które pozwolą nam pojechać przeciąć granicę – kończy narratorka.

W pół dnia udaje się zebrać minimalną kwotę potrzebną na wynajęcie jednego autobusu. Ostatecznie w dniu wyjazdu na crowdfundingowym koncie znajduje się dość pieniędzy na sfinansowanie podróży, wyżywienia i noclegu dla stu osób, które gotowe są fizycznie zniszczyć granicę UE.

Po obejrzeniu filmu od razu dzwonię do Ośrodka Politycznego Piękna. Pytam, czy jeszcze mogę się z nimi zabrać. Odpowiadają, że tak. Następny dzień spędzam w Urzędzie Wojewódzkim, bo nie mam ani ważnego dowodu, ani paszportu. – Nie wydajemy paszportów tymczasowych wszystkim, tak od ręki. Jaki jest cel podróży? – słyszę w urzędzie. – Muszę być na obchodach 25. rocznicy upadku muru berlińskiego – odpowiadam i cztery godziny później wychodzę z ważnym paszportem.

Zaczyna się spektakl

– Jedziesz z nami do Bułgarii walczyć z Fronteksem? – pyta mnie dziewczyna, która zaraz przedstawi się jako Miriam i opowie, że przyjechała dzisiaj rano z Kolonii. – Szczerze mówiąc, nie byłam pewna, czy zdecyduję się pojechać. Wysłałam im maila i napisałam, że jadę, ale przyszłam dzisiaj trochę wcześniej i siadłam tam, na ławce przed teatrem. Patrzyłam, co za ludzie będą się zbierać. Jakby przyszła tu ekipa z bejsbolami i w kominiarkach, tobym nie weszła. Na razie nikogo takiego nie widziałam – opowiada Miriam, jednocześnie wyciągając z plecaka wielki przecinak do metalu.

Philipp podchodzi do mikrofonu i prosi wszystkich, żeby skończyli palić i weszli natychmiast do teatru. Na zewnątrz pojawili się funkcjonariusze niemieckiej policji federalnej, którzy prowadzą śledztwo w sprawie kradzieży krzyży. Mówią, że mają prawo przeszukać nasze bagaże. Zespół z teatru Gorkiego bierze ze sobą prawnika i idzie z nimi negocjować. Po pół godzinie wracają.

– Słuchajcie, o trzynastej zaczyna się spektakl, w którym wszyscy będziecie odgrywać ważne role. Skończy się pewnie jakoś we wtorek wieczorem. Właśnie uzgodniliśmy, że będziemy mogli wystawić naszą sztukę tak, jak planowaliśmy, we wszystkich krajach od Niemiec aż do granicy w Bułgarii. Nie możemy jednak spakować teraz naszych rekwizytów do autobusu. Zostawcie je tutaj. Za kilkadziesiąt kilometrów ktoś przekaże je nam na autostradzie – ogłasza zadowolony Philipp, a na ladzie w szatni momentalnie ląduje ciężki sprzęt do przecinania zbrojonych płotów.

fot. Patryk Witt

Przed teatrem stoi już kilkaset osób. Za pół godziny mamy wyjechać, a na niebie pojawia się policyjny helikopter, który będzie krążył nad nami, póki nie opuścimy Berlina.

– Jedźcie tam. Pokażcie, że nie uda im się tak łatwo skryminalizować zaangażowanej politycznie sztuki. Jedźcie i rozwalcie ten mur – mówi przez mikrofon Şermin Langhoff, wicedyrektorka teatru Gorkiego, która od kilku lat produkuje spektakle we współpracy z berlińskimi imigrantami. Po niej na zaimprowizowaną scenę wchodzi Hassan, uchodźca z Syrii, i opowiada, jak przejeżdżał bułgarsko-turecką granicę podwieszony pod ciężarówką.
Po przeszukaniu bagażu wsiadamy do autobusu.

fot. Patryk Witt

– Ej, ale przegięli z tym czerwonym dywanem, po którym szliśmy do autobusu. A jak po wypowiedzi Hassana Langhoff powiedziała, że jesteśmy bohaterami i pojedziemy tą samą trasą co on, to już myślałam, że wejdę i zabiorę jej ten mikrofon. Siedzimy na dupie w wygodnym autobusie, a on o mało nie zginął pod kołami ciężarówki. Sorry, to nie jest ta sama trasa. Rozumiem, że to jest teatr i nie wszystko musi się zgadzać, ale bez przesady – tak kilka rzędów przede mną ktoś wyraźnie poirytowany krytykuje oprawę całego wydarzenia.

Autokarowy mikrofon przejmuje Laura z ZPS i zanim przedstawi wszelkie techniczne sprawy, ogłasza najnowsze wieści z Berlina. W zeszłym roku uchodźcy koczujący na Oranienplatz zostali zmuszeni przez policję do opuszczenia tymczasowego obozu. Część z nich przeniosła się wtedy do opuszczonej szkoły Gerharta Hauptmanna na Kreuzbergu i zorganizowała tam Międzynarodowe Centrum Uchodźców. Pod koniec maja policja próbowała ich stamtąd brutalnie eksmitować. Kilkoro Afrykańczyków z Libii i Syrii weszło na ostatnie piętro i zagroziło, że jeżeli policja nie przestanie bić ludzi, rzucą się z dachu. Po ośmiu dniach negocjacji zostali w szkole.

– Ekipa ze szkoły wygrała dzisiaj sprawę w sądzie. Mogą zostać w budynku i dalej prowadzić swoje centrum! – ogłasza Laura i słychać wybuch radości. Wyjeżdżamy z miasta.

„Banda niebezpiecznych kiboli”

Do rana następnego dnia prawie nic się nie dzieje. Rozmawiamy o polityce i o żałosnym stanie debaty na temat migracji w Europie. Autobus przypomina raczej akademickie seminarium niż bojówki z kijami bejsbolowymi, których obawiała się Miriam. Podróżowanie po krajach Schengen, bez kontroli granicznych, jest wygodne, ale nudne.

– Wysiadać z autobusu. Trochę sobie poczekacie – wita nas serbski strażnik na przejściu granicznym w Horgoš. I czekamy. Dwie godziny. Na szczęście obok mamy jakiś skrawek zieleni. Po nocy przespanej na siedząco wszyscy wychodzą się rozprostować. Tim z Magdeburga wyciąga przenośny głośnik i puszcza muzykę.

fot. Zentrum für Politische Schönheit

Serbski strażnik wraca i jest tak samo lakoniczny jak wcześniej, tylko bardziej zirytowany. – Czyja to muzyka? Wyłączyć to! Natychmiast! – Tim przybiega z toalety i wycisza głośnik. Gdyby spóźnił się jeszcze trochę, serbski strażnik gotowy byłby rozdeptać mu ten sprzęt.

– Na wszystkich granicach w Europie mają numery waszych tablic. Niemiecka policja ostrzegła nas, że jesteście bandą niebezpiecznych kiboli i mamy na was uważać. Nie możemy sobie pozwolić na jakikolwiek problemy w naszym kraju, dlatego dostaniecie policyjną eskortę do bułgarskiej granicy – tłumaczy inny strażnik z Horgoš, mniej nerwowy niż ten, któremu przeszkadzała muzyka. – I nie zjeżdżacie z autostrady, a na stacjach zatrzymujecie się tylko po uzgodnieniu z radiowozem, który jedzie przed wami, jasne?

fot. Zentrum für Politische Schönheit

Wieczorem jesteśmy na granicy z Bułgarią. – Ta dyskoteka nieźle mi napieprzała przed oczami, ale w sumie się przyzwyczaiłem. Moglibyśmy tak do końca jechać za policją. Ograniczenie we wsi do czterdziestu, a gość z przodu cisnął stówą, to ja za nim – mówi kierowca z pierwszego autobusu, przeciągając się na parkingu.

50 euro albo dwa lata

Herzlich Willkommen in Bulgarien – wita nas uśmiechnięty od ucha do ucha pracownik bułgarskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, chodząc wokół autobusów. Za nim powoli, miarowym krokiem idzie dwójka krępych mężczyzn w znoszonych skórzanych kurtkach. Oni chyba nigdy się nie uśmiechają – są z bułgarskiej służby bezpieczeństwa.

Dostajemy przez krótkofalówkę informację, że facet z ministerstwa skończył swoją przemowę w pierwszym z autobusów i idzie w naszą stronę. Laura prosi, żebyśmy starali się zachować minimum powagi – przez postój w Horgoš jesteśmy już wystarczająco spóźnieni i jeżeli spędzimy teraz pół nocy na przejściu w Kałotinie, praktycznie stracimy szansę na dotarcie na czas do granicy z Turcją.

Wszyscy rozumieją powagę sytuacji, ale mimo to w obecności pracownika bułgarskiego MSW z trudem powstrzymują śmiech. Szef komitetu powitalnego ma na sobie lekko połyskujący, trzyczęściowy garnitur i śnieżnobiałą koszulę. Rozłożysty kołnierzyk i mankiety z dyskretnym haftem, rodem z lat 70., dodają mu weselnego wdzięku.

fot. Kaveh Rostamkhani

Jest uprzejmy – tego z pewnością nie można mu odmówić. Decyduje się mówić po niemiecku. Raz jeszcze zakłada swój profesjonalny uśmiech, którego nie zdejmie już do końca naszego postoju, i powtarza: – Herzlich Wilkommen in Bulgarien. W kilku kwiecistych zdaniach zapewnia o wspaniałych relacjach dyplomatycznych między Bułgarią a Niemcami i bardzo płynnie przechodzi do przedstawienia kar, które grożą nam za nielegalne działania w rejonie granicznym. Mówi, że oczywiście o nic takiego nas nie podejrzewa, bo wyglądamy mu na miłych młodych ludzi. Mimo to spogląda na kartkę, żeby się nie pomylić, i odczytuje: „Wszystkie demonstracje polityczne na terenie Bułgarii muszą być zgłoszone odpowiednim organom; w rejonie trzydziestu kilometrów od granicy zakazane są jakiekolwiek demonstracje polityczne; osoby cywilne nie mogą przebywać na obszarze trzystu metrów od granicy państwa”. Pyta, czy jest to zrozumiałe. Uśmiecha się i kontynuuje: „Za wszystkie powyższe przewinienia grozi kara grzywny od 50 euro do 2 lat pozbawienia wolności. Kara tej samej wysokości przewidziana jest za nielegalne przekroczenie granicy”.

– A jakby ktoś przypadkiem naruszył płot znajdujący się na granicy? – pyta ktoś z przodu autobusu. – Nie spodziewam się, żeby komukolwiek z was przyszło to do głowy, ale kara za coś takiego wynosi od 50 euro do 2 lat pozbawienia wolności – odpowiada uśmiechnięty mężczyzna w szarym garniturze.

Tak więc cokolwiek byśmy zrobili, zapłacimy 50 euro albo pójdziemy siedzieć na 2 lata. Przynajmniej łatwo zapamiętać. Jeżeli jednak dwukrotnie naruszymy ten sam zakaz, możemy być pewni, że spędzimy co najmniej rok w więzieniu. Po wszystkich tych formalnościach facet z MSW czuje się w obowiązku podkreślić, że nie jest politykiem, tylko urzędnikiem, i informuje nas o tym wszystkim, bo martwi się o nas, odkąd dowiedział się, że chcemy odwiedzić Bułgarię. – Ich bin kein Politiker – powtarza, tak samo rozradowany jak na początku. Zaprasza nas na kontrolę dokumentów i bagaży.

Wyciągamy wszystkie rzeczy z autobusu. Wokół jednej torby kręci się kilka osób – jest straż graniczna, policja, służba bezpieczeństwa i oczywiście wszystkiego dogląda przedstawiciel ministerstwa. Dogląda bardzo dokładnie, a do mężczyzn i kobiety przeszukujących nasze bagaże uśmiecha się już znacznie rzadziej niż do nas.

fot. Zentrum für Politische Schönheit

W naszą stronę zmierza kolejny policjant. Kiedy orientuje się, że jest tu delegacja ze stolicy, obraca się na pięcie i truchtem wraca do swojej budki. Za chwilę przychodzi w czapce, z zapiętą na ostatni guzik koszulą i zawiązanym krawatem. Każe mi rozpiąć plecak, powyciągać wszystko z kieszeni, ściągnąć buty, rozpiąć pasek. Otwiera pióro i wyciąga z niego nabój. Nie wiem, czy robi to wszystko, żebyśmy stali tutaj jak najdłużej, czy po prostu boi się gościa z ministerstwa. Tak czy inaczej spędzamy na tym przeszukaniu prawie cztery godziny.

– Nic pan nie powiedział o relacjach dyplomatycznych Bułgarii z Polską – zagaduję jeszcze na koniec oficjela z Sofii.

– Teraz mamy nowy rząd i jestem przekonany, że będziemy mieli świetne relacje ze wszystkimi krajami na świecie – rzuca zadowolony z siebie urzędnik. Nie polityk, tylko urzędnik. I wysyła za nami kilka nieoznakowanych samochodów. – Odprowadzimy was do hotelu. Tak będzie bezpieczniej. Dla nas wszystkich  – tłumaczy spokojnie i macha na pożegnanie.

„Brudasy, cyganie i przestępcy”

Trzecia w nocy. Budzę się, bo w autobusie zapalają się wszystkie światła. Wychodzimy na zewnątrz. Jesteśmy na stacji benzynowej, gdzieś w centralnej Bułgarii. Nikt poza kierowcami nie wie do końca gdzie, bo wszystko w odległości kilku metrów tonie w gęstej mgle. Ruben, jeden z fotografów z ZPS, stoi przy wyjściu z autobusu z czerwonym plastikowym koszem i prosi nas o wyciągnięcie baterii i wrzucenie tam telefonów komórkowych.

fot. Zentrum für Politische Schönheit

Przypomina mi się, jak kilkaset kilometrów wcześniej Daniel, trzydziestokilkuletni informatyk z Berlina, narzekał, że nikt nie zadbał o bezpieczeństwo naszej podróży – wszyscy mają włączone telefony, logują się ciągle do otwartych sieci i sprawdzają, gdzie jesteśmy, używając sygnału GPS. Planujemy jak najdłużej zachować miejsce docelowe w tajemnicy, dlatego słowa informatyka z Berlina wydają się mieć sporo sensu. Zwłaszcza że Daniel zna się na bezpieczeństwie całkiem nieźle. Cztery lata temu wspólnie z Julianem Assange’em – wtedy pod pseudonimem Daniel Schmitt – uruchomił Wikileaks. Dzisiaj nie ukrywa się w żadnej z ekwadorskich ambasad, tylko jedzie z legalnym paszportem na granicę Unii Europejskiej z Turcją.

Bez telefonów, ale za to w towarzystwie kilku samochodów załadowanych bułgarskimi policjantami, dowiadujemy się, że spróbujemy przeciąć płot wyznaczający granicę UE kilka kilometrów od wioski Golyam Dervent.

Nie możemy upubliczniać tej informacji, bo z bułgarskich mediów wiemy, że przeszkodzić nam zamierza nie tylko policja i straż graniczna: bułgarscy nacjonaliści zapowiedzieli, że nas znajdą i nie pozwolą, żebyśmy wpuścili do ich kraju „brudasów”, „cyganów” i „przestępców”. W końcu nas nie znaleźli, a ich mobilizacja skończyła się na założeniu strony na Facebooku.

Wsiadamy z powrotem do autobusu. Spod teatru Gorkiego wyruszyliśmy ponad 40 godzin temu. Cały czas jedziemy. Siadam na fotelu i pierwszy raz czuję, jak bardzo śmierdzi nasza zmęczona wycieczka. Zepsuty kibel, brak prysznica, przepocone ciuchy, przetrawione serbskie piwo Jelen i resztki gównianego żarcia ze stacji benzynowych mieszają się ze sobą w powietrzu. Śmierdzimy bezdomnością.

„Jak was zamkną, dzwońcie do prawników”

Wysiadamy z rana pod hotelem Diana Palace w mieście Jamboł. Jesteśmy pięćdziesiąt kilometrów od granicy z Turcją. Czekają na nas bułgarskie media i policja. Nie ma nacjonalistów. Wchodzimy na szybkie śniadanie i odprawę przed wyruszeniem na granicę. Hotel musiał być prawdziwą perełką w latach 90. Z zewnątrz przypomina trochę wrocławski Solpol, wnętrza mogłyby spokojnie służyć za scenerię mafijnych spotkań ze starych filmów Pasikowskiego.

fot. Patryk Witt

– Musicie wiedzieć, że w Bułgarii trwa właśnie histeria z waszego powodu – rozpoczyna prawnik, który jest z nami na wypadek aresztowań. – Dwa dni temu został zaprzysiężony nowy rząd. Minister spraw wewnętrznych Weselin Wuczkow całe te dwa dni lata po mediach i wykrzykuje, że nikt nie zniszczy unijnej granicy z Turcją. Jeżeli uda wam się dzisiaj jakoś tam przedostać, to będzie to chyba najkrótsza kadencja ministra spraw wewnętrznych na świecie.

Ale zaraz potem dodaje to samo, co słyszeliśmy już na przejściu w Kałotinie: w rejonie 30 kilometrów od granicy możemy być przeszukani, a za samo przebywanie w odległości mniejszej niż trzysta metrów do płotu mogą nas aresztować.

– To, co Wuczkow opowiada w gazetach, wygląda naprawdę bardzo źle. Teraz w Bułgarii panuje taka atmosfera, że na upartego mogą was nawet zamknąć za terroryzm, więc naprawdę uważajcie – kończy prawnik.

– Cokolwiek będziemy robić za kilka godzin, pamiętajcie o dwóch rzeczach: nie stosujemy żadnej przemocy wobec nikogo, a w szczególności wobec policji, i nie wyjeżdżamy stąd, dopóki wszyscy nie będą mogli wyjechać. Jeżeli kogoś zamkną, zostajemy tutaj z nim albo z nią, dopóki nie wyjdzie – wtrąca stanowczo Stefan Pelzer z ZPS. – A jak was zamkną, to nic nikomu nie mówcie, tylko dzwońcie do prawników. Posiedzicie kilka godzin i wyjdziecie – dodaje na koniec.

Stefan dyktuje nam dane kontaktowe prawników. Markerami zapisujemy numery telefonów na przedramionach. Komórkę lub notatnik można zgubić, trudniej zmazać numer wysmarowany na ręce. Wiemy, co mamy robić na wypadek aresztowania, ale nie ustalamy dokładnie, jak będzie wyglądała akcja przy granicy.

fot. Kaveh Rostamkhani

– Jesteśmy spóźnieni kilkanaście godzin. Od Serbii ciągnie się za nami policja. Od dwóch dni staram się zmylić bułgarskie media, żebyśmy nie mieli na karku jeszcze lokalnych faszystów. Prawie wszystko, co planowaliśmy na początku, poszło się walić. Nie ma sensu ustalać teraz, co zrobimy na granicy, bo nie wiemy, jak wygląda tam sytuacja. Jedźmy wreszcie i ustalimy resztę na miejscu – kończy Philipp.

Trzydzieści kilometrów przed naszym celem stajemy na chwilę przy znaku z napisem „Strefa graniczna”. W ciągu kilka sekund lądują na nim naklejki z hasłem „Kein Mensch ist Illegal”, a z samochodów jadących za nami wypadają dziennikarze i policja. Dopiero teraz widzę, jak długi ogon ciągniemy za sobą – dwadzieścia samochodów. A do tego każda droga dojazdowa jest obstawiona przez kamerzystów i radiowozy.

W rejonie przygranicznym nie ma prawie żadnych budynków. Tylko kilometry jałowych pól. To wręcz idealny krajobraz dla straży granicznej, która nawet z bardzo daleka jest w stanie wypatrzyć imigrantów i uchodźców starających się przedostać z Turcji do Europy – w tym miejscu to praktycznie niemożliwe.

fot. Kaveh Rostamkhani

Wysiadamy. Kilkadziesiąt osób wyciąga z luku bagażowego piły tarczowe i sekatory, które udało się ukryć przed strażnikami na granicach. Zostawiamy telefony. Dziennikarze malują sobie szybko napis PRESS na bluzach i kurtkach, a jeden z aktywistów wkłada strój krokodyla, który wiózł ze sobą przez całą podróż. Upycha dredy pod zielonym kapturem. – Krokodyla przecież chyba nie aresztują – żartuje. Dziewczyna siedząca obok na krawężniku orientuje się, że numer telefonu, który zapisała sobie godzinę temu na przedramieniu, jest już prawie niewidoczny. Zamyka oczy i powtarza go w myślach. Musi zapamiętać tylko dwanaście cyfr.

„Die Mauer muss weg!”

Dwa tysiące kilometrów stąd, w sali koncertowej Schiller-Theater w Berlinie, rozpoczynają się właśnie oficjalne obchody 25. rocznicy upadku muru berlińskiego. Kiedy Gorbaczow, Wałęsa, Schulz, Merkel i setki innych światowych notabli ustawiają się do pamiątkowego zdjęcia w teatralnym foyer, my dochodzimy do starej zardzewiałej bramy.

Ćwierć wieku temu ten zniszczony, połamany płot wyglądał dużo poważniej. Wtedy był żelazną kurtyną.

Nasz komitet powitalny jest pewnie trochę skromniejszy od tego, który ściska ręce przy wejściu do teatru Schillera. Skromniejszy i śmiertelnie poważny. Błazeńskie uśmiechy skończyły się na przejściu granicznym w Kałotinie. Teraz możemy liczyć już tylko na chłodne spojrzenia, a zamiast Herzlich Wilkommen słyszymy zdania żywcem wyciągnięte z policyjnego protokołu.

fot. Patryk Witt

Rozmowę ze strażnikami rozpoczyna Stefan. Na ostatni akt naszej podróży włożył niebieską bluzę z wyszytym godłem NRD na piersi. Twarz ma umazaną smołą i węglem, jak wszyscy artyści z Ośrodka. W rękach ściska ciężkie nożyce do metalu. Podchodzi do łysiejącego mężczyzny w mundurze straży granicznej i zaczyna: – Jesteśmy nastawiani całkowicie pokojowo. Obiecujemy, że nikomu nie stanie się żadna krzywda. Wszyscy ci ludzie, których pan widzi, jechali kilkadziesiąt godzin, bo chcą zobaczyć swój mur, swoją granicę. Chcemy przejść dalej do obecnej granicy z Turcją.

– Ani w tym miejscu, ani na obecnej granicy nie możecie organizować żadnych manifestacji – odpowiada spokojnie strażnik.

– Przed upadkiem żelaznej kurtyny właśnie w tym miejscu, w którym jesteśmy, wielu ludzi straciło życie. Dobrze pan o tym wie. Chcieli przejść z jednej strony na drugą. Dzisiaj to samo dzieje się kilkaset metrów dalej, tam, gdzie znajduje się nowa granica. O tym wie pan jeszcze lepiej. Chcemy tam podejść i mamy do tego prawo, bo to jest granica Unii Europejskiej. To jest nasza granica – kontynuuje Stefan.

Znowu słyszymy, że trzysta metrów od granicy nie mogą przebywać cywile. Ale w tej chwili jesteśmy jeszcze dobry kilometr od zadrutowanego płotu. Dlatego idziemy dalej. Strażnicy puszczają nas, ale mówią, że i tak zaraz spotkamy się ponownie.

Daniel spogląda na tłum, podnosi rękę do góry i zaczyna skandować „Die Mauer muss weg!”. Chwilę później krzyczą już wszyscy, bo to hasło znają bardzo dobrze, nawet jeżeli sami nie zdzierali sobie gardeł w 1989 roku na ulicach Berlina. Kilkaset metrów dalej widzimy już kolejny komitet powitalny, policyjny oddział prewencji. Ręce i sekatory zostają w górze, zmienia się hasło: „No border! No nation! Stop deportation!”.

fot. Patryk Witt

„Nie możecie tam podejść”

– Nie zobaczycie tego płotu. Nie mogę wpuścić was dalej. Pozostałości po żelaznej kurtynie są gdzie indziej, byliście tam przed chwilą. Granica z Turcją nie ma nic wspólnego z murem berlińskim – mówi Zachary Penow, szef bułgarskiej straży granicznej. Na jego twarzy nie ma żadnych emocji. Tylko głębokie zmarszczki, podkrążone oczy i znudzenie. Stoi za biało-czerwoną policyjną taśmą. Za nim z policyjnych busów wysiadają uzbrojeni policjanci, z długą bronią, tarczami i kaskami. Po naszej stronie taśmy stoi jedna karetka.

– Zostajemy tutaj, dopóki nie zobaczymy muru – tym razem negocjuje Philipp.
– Jak tam sobie chcecie. Wszyscy obywatele Unii Europejskiej mogą w tym miejscu, w którym teraz stoicie, robić wszystko, co im się żywnie podoba.
– Ale dlaczego nie możemy pójść dalej? Niech pan spojrzy w oczy tym ludziom i poda im choć jeden sensowny powód.
– Nie możecie, bo prowadzimy teraz na tym terenie operację policyjną.
– Operację policyjną? 9 listopada? W rocznicę upadku muru berlińskiego? Przecież to jak splunąć wszystkim Europejczykom w twarz!
– Daty nie zależą od nas.
– To od kogo zależą?
– My tylko wykonujemy rozkazy.
– Ale co to za rozkazy? Strzelacie tutaj do kogoś?
– Nie słyszę żadnych strzałów.
– Chcę panu to powiedzieć wprost: mam nadzieję, że kiedyś ludzie, którzy są odpowiedzialni za to, co tutaj robicie, staną przed sądem i zostaną skazani za łamanie praw człowieka. Bo tym się głównie zajmujecie, łamaniem praw człowieka – Philipp mówi emocjonalnie, ale nie jest roztrzęsiony. Spodziewał się takiego rozwoju spraw i wie dokładnie, co mówi.

fot. Patryk Witt

– Musi pan zrozumieć jedną rzecz. Działamy zgodnie z bułgarskim i europejskim prawem. Jeżeli wam się to nie podoba, to możecie nas pozwać. Tylko to robi się w sądzie, a nie tutaj.

Philipp woła Stefana, który ma teraz negocjować w naszym imieniu. Kostium Stefana pozostaje ten sam: bluza z naszywką NRD, smoła na twarzy i nożyce w ręku.

– Umówmy się tak: zostawię ten sekator na ziemi, podniosę ręce do góry i zupełnie pokojowo zacznę iść w stronę granicy. Pobijecie mnie wtedy? – pyta szefa bułgarskiej straży granicznej.
– To nie będzie pokojowe, bo jest niezgodne z prawem – odpowiada Penow
– Ale ja się pytam, czy jak będę szedł w waszą stronę zupełnie bezbronny i niegroźny, to twoi ludzie mnie pobiją.
– Mówiłem ci, że nie możesz przejść.
– A możemy spróbować?
– Jesteś rozumny gość. Wiesz dobrze, że nie powinieneś tego robić.
– To może zróbmy inaczej. Przetnę tę taśmę. Wie pan, tak symbolicznie, i będziemy dalej sobie rozmawiać.
– Nie.

Odchodzimy kilka metrów od policyjnego kordonu. Nie mamy wielu możliwości działania. Nad naszymi głowami przelatuje nisko policyjny helikopter, to dość zrozumiały komunikat – możecie iść w inne miejsce na granicy, ale my będziemy tam przed wami. Zapada decyzja: spróbujemy przejść przez taśmę i przez policję, tak jak proponował Stefan – bez sekatorów i pił, z pustymi rękami podniesionymi do góry.

fot. Zentrum für Politische Schönheit

„Say it loud! Say it clear! Refugees are welcome here!” – skanduje kilkudziesięcioosobowa grupa zbliżająca się do policjantów. W zasadzie to bardziej śpiewa, niż skanduje, bo wykrzykiwane słowa są zupełnie pozbawione agresji. Słychać wyraźnie głos Esther, która przez całą podróż śpiewała z tyłu autobusu piosenki Boba Dylana. Policja ustawia się teraz w dwóch szeregach i szykuje się na starcie. Tylko nie ma żadnego starcia. Chłopak w przebraniu krokodyla, śpiewająca dziewczyna i kilkadziesiąt innych osób po prostu spokojnie wchodzą w policyjne tarcze. Ciągle śpiewają. Stoją w tym anemicznym klinczu przez dobre kilka minut.

Jestem ściśnięty dokładnie między resztą protestujących a policją. Słyszę, że przez krótkofalówki przypięte do pagonów policyjnych kurtek idzie jakiś komunikat po bułgarsku. Pięć sekund później już rozumiem – kordon rusza gwałtownie naprzód i przepycha grupę kilkanaście metrów w stronę miejsca, w którym „wszyscy obywatele Unii Europejskiej mogą robić, co im się żywnie podoba”. Ktoś dostaje w głowę tarczą, komuś innemu odrywa się legitymacja prasowa, która znika pod butami policji.

fot. Zentrum für Politische Schönheit

Ale tak naprawdę nie dzieje się nic wielkiego, nikt nie zostaje ranny, nikt nie ma nawet siniaków. Nie aresztują krokodyla. Takich przepychanek z policją w Europie jest na pewno kilkaset w miesiącu. Wystarczy chwila, żeby sytuacja się uspokoiła.

– Czy to naprawdę jest rola, którą chcecie odegrać w tym spektaklu? Będziecie nas tak okładać tarczami? To chcecie przekazać ludziom w Europie? – rzuca po raz ostatni Stefan. Penow odchodzi w stronę granicy i odpowiada tylko, że powinniśmy mieć więcej szacunku do policji. Przyjeżdżają nowe radiowozy, wysiada z nich jeszcze więcej ludzi. Policyjne psy szczekają, a kaski lądują na głowach młodych mężczyzn w czarnych kombinezonach. Schodzimy w dół, do autobusów.

Dzisiaj nie uda się obalić europejskiego muru. Wiemy to już na pewno. Wracamy w milczeniu.

Pod Bramą Brandenburską w Berlinie trwa właśnie kulminacja obchodów rocznicy upadku muru berlińskiego. Orkiestra gra Odę do radości. Białe balony umieszczone na całej długości nieistniejącej już granicy, która niegdyś oddzielała Berlin wschodni od zachodniego, lecą ku górze. Niemcy świętują 25 lat wolności.

Terroryści czy banda hipisów?

Przy autobusach czeka na nas policja. Jedzie z nami od dwóch dni, od serbskiej granicy. Zmieniają się tylko oznakowania na samochodach i kierowcy. Będziemy eskortowani do granicy z Grecją. Autobusy znowu zapełniają się ludźmi, odzyskujemy telefony, a przecinaki i piły wracają do luku bagażowego.

Mija kilka godzin i znowu jesteśmy na przejściu granicznym, tym razem w bułgarskim Swilengradzie. Policyjne samochody zjeżdżają na pobocze. Straż graniczna sprawdza tylko nasze paszporty i przepuszcza na grecką stronę. Zaskakująco szybko.

Kilkaset metrów dalej nie idzie już tak gładko. Szlabany graniczne obstawione są policyjnymi autobusami, które migającymi światłami oświetlają na niebiesko całą okolicę. Kierują nas na parking, a tam z ciemności wybiega kilkuset policjantów. Część z długimi pałkami, inni z maskami gazowymi i kanistrami pełnymi gazu łzawiącego, wszyscy z bronią przymocowaną do pasów i kominiarkami naciągniętymi na głowę. Na jedną osobę z naszego zmęczonego i śmierdzącego autobusu przypada co najmniej dwóch uzbrojonych policjantów.

fot. Zentrum für Politische Schönheit

– Po co ściągnęliście tu tylu ludzi? – pytam mężczyznę przeszukującego mój bagaż. Uzgodniliśmy w autobusie, że nie będziemy z nimi rozmawiać, ale nie mogłem się powstrzymać.

– Były dwie wersje. Jedna, że przyjeżdżają artyści, druga, że terroryści. Przygotowaliśmy się na terrorystów. A wy jesteście po prostu bandą hipisów – odpowiada mi strażnik, rzucając w moją stronę na wpół otwartą torbę.

Siła naiwności?

Miałem kilkadziesiąt godzin, żeby zastanowić się nad tym, co powiedział ten zniecierpliwiony facet, który w gumowych rękawiczkach szukał w naszych bagażach dowodów na terroryzm. W sumie miał rację. Bo jak nazwać chłopaków, którzy przed wyjazdem na schodach teatru Gorkiego triumfalnie odpalają skręta? Albo kilkanaście osób tańczących boso i uprawiających jogę na każdej granicy? Albo ucieczkę przed tajną policją w greckim miasteczku, żeby móc nago wykąpać się w morzu? Rzeczywiście, jesteśmy bandą naiwnych hipisów.

fot. Patryk Witt

Wiele spośród osób, które jechały przez kilka dni tymi autobusami, miało w głowie jeden cel: zniszczyć granicę Unii Europejskiej. Oprócz niego mieli w głowach również setki lektur i wykładów na temat polityki migracyjnej, praw uchodźców i fortyfikacji granic. Ale pytani o powód swojego wyjazdu, niemal wszyscy odpowiadali bardzo krótko: „Ta granica po prostu nie powinna istnieć. To ona jest przyczyną i skutkiem tego, że tysiące ludzi umiera, próbując ją przekroczyć, a setki tysięcy jest wyzyskiwanych i też umiera, tylko że nie tak spektakularnie”.

Nikt nie miał ochoty wikłać się w argumenty o tym, że Europa powinna pomagać migrantom i uchodźcom, bo jest kolebką praw człowieka. Nikt nie podniecał się liberalną retoryką, która każe przedstawiać przybyszów spoza Unii jako wartościowe zasoby ludzkie. Chociaż wszystkie te ogólnoludzkie wezwania do współpracy i współczucia są słuszne – powinniśmy sobie wzajemnie pomagać, a imigranci mogą wzbogacić europejską kulturę – to politycznie są zupełnie jałowe.

Reżim graniczny, który bardziej liberalnie selekcjonowałby imigrantów i uchodźców, wciąż pozostawałby reżimem, w którym Europa występuje z pozycji władzy, a innych zmusza do błagania o łaskę.

Można domagać się bardziej humanitarnego traktowania ludzi w ośrodkach dla uchodźców, ale czy żądanie, żeby włoscy i hiszpańscy żołnierze bili trochę lżej i przestali wysyłać na śmierć Afrykańczyków próbujących przybić do Lampedusy albo przeskoczyć przez płot w Melilli jest naprawdę granicą współczesnej wyobraźni politycznej? Ponad sto osób przez kilka dni włożyło spory wysiłek w to, żeby uruchomić wszystkie swoje pokłady naiwności, zapomnieć o paradoksach, w które uwikłana jest debata o migracji, i wyobrazić sobie ambitniejszy cel: upadek europejskich murów.

fot. Kaveh Rostamkhani

Powrót

Do Berlina wjeżdżamy w nocy. Nie wywiązaliśmy się z naszej obietnicy. Nie mamy ze sobą nawet kawałka drutu kolczastego z płotu oddzielającego Unię od Turcji.

Gdzieniegdzie na ulicach widać jeszcze stojaki z balonami, które odfrunęły cztery dni temu. Pewnie jeszcze trochę postoją i będą bezczelnie przypominały, tak jak setka innych berlińskich instalacji, że nie ma już żadnego muru, że zostały już tylko resztki i wspomnienia.

– Daj spokój. Tego sentymentalnego gówna już nikt tak łatwo nie łyknie. Ktokolwiek w ostatnim tygodniu miał w rękach gazetę, dobrze wie o murach w Europie i uchodźcach. Zdetonowaliście bombę w niemieckiej prasie! Zbieram wszystkie teksty publikowane na temat waszej akcji. Jakbym chciała je wydrukować, byłoby tego ponad dwieście stron! – zapewnia mnie jedna z kilkudziesięciu osób, które czekają na nas pod teatrem.

– I pamiętajcie, że nasza akcja nazywa się „Pierwszy Upadek Muru Europejskiego”. Będą kolejne – mówi Stefan. Już bez bluzy z NRD, smaru na twarzy i sekatora.

Zdjęcia dzięki uprzejmości Patryka Witta, Kaveha Rostamkhani, Paula Lovisa Wagnera, Rubena Neugebauera oraz Zentrum für Politische Schönheit.

 

Czytaj także:

Marcin Mrowicki, Mury rosną

Ruben Andersson, Topiąc imigrantów, ratujesz imigrantów

Stefano Liberti: Współczucie dla uchodźców to za mało 

Agnieszka Zakrzewicz, Ofiary numer 288 i 289

Bleri Lleshi, Na polityce imigracyjnej UE zyskują tylko przemytnicy ludzi

Dawid Krawczyk, Dziennikarz w (anty)imigracyjnym systemie

Jan Opielka, Nowi gastarbaiterzy

Katarzyna Szymielewicz, Uszczelnianie granic

Maciej Gdula: Ile wart jest nasz spokój?

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Dawid Krawczyk
Dawid Krawczyk
Dziennikarz
Dziennikarz, absolwent filozofii i filologii angielskiej na Uniwersytecie Wrocławskim, autor książki „Cyrk polski” (Wydawnictwo Czarne, 2021). Od 2011 roku stale współpracuje z Krytyką Polityczną. Obecnie publikuje w KP reportaże i redaguje dział Narkopolityka, poświęcony krajowej i międzynarodowej polityce narkotykowej. Jest dziennikarzem „Gazety Stołecznej”, warszawskiego dodatku do „Gazety Wyborczej”. Pracuje jako tłumacz i producent dla zagranicznych stacji telewizyjnych. Współtworzył reportaże telewizyjne m.in. dla stacji BBC, Al Jazeera English, Euronews, Channel 4.
Zamknij