Unia Europejska

Latosek: Bieńkowska hi-tech

O sobie mówi, że jest ministrem, nie ministrą, urzędnikiem, a nie politykiem. Kim jest Elżbieta Bieńkowska?

Nowe rozdanie stanowisk w Unii Europejskiej zakończyło się dla Polski nagłym eksportem do Brukseli premiera i pierwszego wicepremiera. Dla polityki wewnętrznej bardziej dalekosiężne skutki będzie miał awans na unijne salony Donalda Tuska, którego zniknięcie oznacza trudny sprawdzian dla Platformy Obywatelskiej. Od tego, jak w sytuacji względnej anarchii zachowa się partia władzy, pozbawiona silnego przywódcy, zależeć będzie kształt polskiej polityki w najbliższej latach. Z kolei to Elżbieta Bieńkowska może mieć realny wpływ na kształt polityki unijnej w bliskiej przyszłości. Czego możemy się spodziewać po nowej komisarz odpowiedzialnej za rynek wewnętrzny, przemysł i przedsiębiorczość?

Superurzędniczka

W czasie siedmioletnich rządów PO tylko dwóch ministrów pełniło swoją misję nieprzerwanie – szef MSZ Radek Sikorski i właśnie Elżbieta Bieńkowska, najpierw na czele ministerstwa rozwoju regionalnego, potem tzw. „superresortu”, jaki powstał z połączenia ministerstw infrastruktury i rozwoju. Choć Sikorskiemu nigdy nie groziło zdjęcie z urzędu, to od czasu do czasu sprawiał Tuskowi drobne kłopoty, a z jego szlacheckich aspiracji chętnie natrząsali się internauci. Za to Bieńkowska nigdy nie zaliczyła poważnej wizerunkowej wpadki. Nawet kiedy pytana o zimowe opóźnienia na kolei, za co odpowiadał jej resort, wypaliła słynne „Sorry, taki mamy klimat”, publiczne oburzenie z czasem ustąpiło przed czymś na kształt podziwu dla wyszczekanej pani wicepremier, która nie da sobie w kaszę dmuchać. Nieprzypadkowo więc właśnie o tej dwójce mówiło się w kontekście objęcia ważnych europejskich posad. Nieprzypadkowo też to właśnie Bieńkowska, a nie Sikorski ma w kieszeni bilet do Brukseli. A zaczęło się niewinnie.

W 2007 roku nie była pierwszym kandydatem na stanowisko ministra rozwoju regionalnego. Gdyby Jan Olbrycht, zarówno wówczas, jak i obecnie eurodeputowany PO, nie odmówił przyjęcia tej teki, być może nie byłoby dziś komisarz Bieńkowskiej. Jak sama wspomina, do Warszawy została wezwana nagle i bez podania celu – jadąc taksówką na spotkanie z Donaldem Tuskiem, usłyszała w radio swoje nazwisko w kontekście powoływanej rady ministrów. Podobno była wówczas nie mniej zaskoczona niż wiozący ją kierowca.

Wcześniej nie interesowała się wielką polityką. Później w zasadzie też interesowała się nią tylko z konieczności. Od zawsze bezpartyjna, za to z solidnym fachowym wykształceniem w dziedzinie funduszy unijnych. Na swoim rodzinnym Śląsku funkcjonowała jako eksperta od zarządzania europejskimi dotacjami i wykonywała swoją robotę na tyle skutecznie, że w urzędzie wojewódzkim przetrwała kilka politycznych ekip. Jako dyrektor wydziału rozwoju regionalnego zachowała miejsce w kierownictwie urzędu wojewódzkiego pod przewodnictwem marszałków i z PO, i z SLD. Na krótko przed nominacją na ministra została Dyrektorem Śląskiego Centrum Przedsiębiorczości, ale nie zdążyła się tam zadomowić.

Po pierwszej kadencji jako jedna z niewielu osób z ekipy Tuska mogła pochwalić się wymiernymi osiągnięciami w postaci słupków i wyliczeń, a te mogły robić wrażenie na tle mizernych osiągnięć pozostałych członków rządu.

Kto dziś pamięta takie nazwiska, jak Kraszewski, Fedak czy Grad, szefów odpowiednio ministerstw środowiska, pracy i skarbu? Choć pierwszą czterolatkę rządowi Tuska udało się dokończyć bez większych skandali, to powodów do specjalnej chluby trzeba było jednak chwilę poszukać. Znaleziono je właśnie w resorcie kierowanym przez Bieńkowską, choć sama pani minister dotąd raczej pozostawała w cieniu.

Chwalona przez komentatorów i ekspertów za skuteczne wykorzystanie funduszy unijnych, u boku Donalda Tuska po raz pierwszy stanęła w pełnym świetle reflektorów. Szybko stała się ulubienicą mediów, choć bywała w nich stosunkowo rzadko. Nie przeszkodziło to tabloidom rozpisywać się o mocnym charakterze pani minister i śledzić, czy ma więcej tatuaży niż tylko ten, który przypadkowo odsłoniła podczas wizyty w jednej z telewizji śniadaniowych. Sama sporadycznie dawała się wyciągać na osobiste zwierzenia – poza kilkoma publicznymi wyznaniami o swoim niełatwym usposobieniu i skłonności do przekleństw, co tylko zjednało jej sympatię opinii publicznej.

Antypolityczka

Dla Donalda Tuska stała się odpowiednią partnerką nie tylko z powodu rosnącej popularności i konkretnych wyników, którymi można było się chwalić. Elżbieta Bieńkowska przy każdej możliwej okazji mocno podkreślała, że owszem, jest ministrem, ma bogate doświadczenie urzędnicze, ale ambicji politycznych się u niej nie uświadczy. Krótko przed nominacją na wicepremiera i szefa połączonych resortów infrastruktury i rozwoju mówiła w TOK FM: „Może wyjdę na blondynkę, ale cały czas nie uważam się za polityka”.

Deklaracje potwierdziły czyny – Bieńkowska nie wdawała się w bieżące spory i nie komentowała publicznie spraw niezwiązanych bezpośrednio z jej kompetencjami. Tusk mógł być pewien, że nie rośnie mu polityczna konkurencja, lecz sprawny, myślący technokratycznie urzędnik. Tego samego nie można było powiedzieć o pozostałych członkach rządu, z Radkiem Sikorskim na czele.

Kiedy więc w listopadzie zeszłego roku prokuratura postawiła zarzuty ministrowi infrastruktury Sławomirowi Nowakowi (podejrzanemu o podanie fałszywych informacji w oświadczeniach majątkowych) i pojawiła się konieczność ratowania reputacji całego gabinetu, Tusk bez wahania postawił na Bieńkowską. Nowak podał się do dymisji, a jego resort połączono z ministerstwem rozwoju regionalnego. Pani minister awansowała też na wicepremiera. Wizerunkowo był to strzał w dziesiątkę. Nową tekę szybko obwołano   „superresortem”, a postawienie na jego czele kobiety zapunktowało u lewicowych wyborców, o istnieniu których PO właśnie sobie przypomniała. Co więcej, nie dało się zarzucić Bieńkowskiej, że jej awans ma wymiar PR-owy, bo stały za nią dobre wyniki. Tusk miał więc u boku zastępcę skutecznego, dobrze ocenianego przez opinię publiczną i całkowicie niegroźnego politycznie.

Kto do Europy?

Mniej więcej w tym samym czasie – pod koniec 2013 roku – pojawiły się pierwsze spekulacje o możliwości objęcia przez Tuska przewodnictwa w Radzie Europejskiej. Choć sam premier wielokrotnie publicznie zaprzeczał, że ma zamiar wymienić gabinet w Warszawie na taki z widokiem na Brukselę, to z dzisiejszej perspektywy wiemy już, że do przeprowadzki przygotowywał się od miesięcy. W tym czasie miał okazję sprawdzić, kto z dotychczasowych kompanów może mu się przydać w nowej pracy. Znów okazało się, że ambitny Sikorski nie umie uniknąć wpadek. Niewybredne żarty szefa MSZ i płacenie służbową kartą za prywatne wizyty w restauracji, co wypłynęło wraz z opublikowaniem przez tygodnik „Wprost” potajemnych nagrań z rozmów polityków, komentuje się do tej pory. A Bieńkowska nie dość, że sumiennie wykonywała w tym czasie swoją pracę, to potrafiła samodzielnie z własnych tarapatów wybrnąć. Jak wtedy, kiedy kierowcy utknęli w kilometrowych korkach przed bramkami na autostradach, a pani minister nie dała zbić się z tropu i cierpliwie tłumaczyła, że podobne zatory zdarzają się także w innych krajach europejskich.

Wybór wydawał się więc oczywisty, a proponowanie kandydatury Bieńkowskiej na unijne stanowiska wiązało się z podobnymi korzyściami jak awansowanie jej na wicepremiera – było gwarancją lojalnej współpracy i urzędniczej skrupulatności połączonej z całkowitym brakiem zainteresowania wymiarem politycznym. Na giełdzie nazwisk znaleźli się co prawda bardziej doświadczeni konkurenci – byli komisarze Danuta Hübner i Janusz Lewandowski, były premier Jan Krzysztof Bielecki i do niedawna minister finansów Jacek Rostowski, ale żadna z tych osób nie gwarantowała Tuskowi pewności co do swoich zamierzeń.

W rozgrywce o tekę w Komisji Europejskiej na korzyść Bieńkowskiej zadziałało też bardzo stanowcze traktowanie przez jej nowego przewodniczącego Jean-Claude’a Junckera kwestii parytetu płci.

Dla niej samej to dość naturalny krok w karierze zawodowej. Na krajowej arenie osiągnęła wszystko, choć wielu rzeczy nie zdąży już dokończyć. Osiągnięcia „superresortu” pod jej kierownictwem trudno oceniać, gdyż jak przyznała – proces łączenia dwóch ministerstw zakończył się dopiero w czerwcu tego roku, a ona sama odejdzie z niego równo dziesięć miesięcy po jego utworzeniu. Nie ma jednak wątpliwości, że część pracy pójdzie na marne. Spekuluje się, że w nowej radzie ministrów teki infrastruktury i rozwoju znów zostaną rozdzielone. Po Bieńkowskiej ma pozostać uregulowanie kwestii poboru opłat na autostradach i zmiana obecnego systemu na bardziej efektywny. Problematyczne bramki zostaną prawdopodobnie zastąpione przez wprowadzenie opłat elektronicznych, ale szczegółów ministerstwo nie ujawnia. Sama minister o sprawie mówi, jako o swoim „testamencie” i zapewnia, że konkrety poznamy jeszcze przed jej wyjazdem do Brukseli. To jednak mało w stosunku do zapowiedzi, jakie padały jeszcze kilka miesięcy temu.

Komisarz pod nadzorem

Być może więcej uda jej się doprowadzić do końca na stanowisku unijnego komisarza. Osobie o wyrazistym instynkcie politycznym objęcie takiego stanowiska otwierałoby spore pole manewru. Bo jeśli o Donaldzie Tusku mówi się jako o „prezydencie Europy”, to komisarzy można porównać do ministrów, a przewodniczącego KE do premiera. To główne centrum dowodzenia polityką UE we wszystkich wspólnych obszarach. Komisja decyduje o wydatkowaniu pieniędzy, pilnuje przestrzegania wspólnotowego prawa, jest stroną w negocjacjach międzynarodowych i co najważniejsze – ma wyłączność na przedstawianie inicjatyw legislacyjnych. W całej Unii nie ma lepszego miejsca na kreślenie politycznej wizji, wskazywania kierunku reform i rozwoju wspólnoty. Po urzędniczo usposobionej Bieńkowskiej trudno spodziewać się jednak rozmachu. Bardziej prawdopodobne, że skupi się na wprowadzaniu rozwiązań w duchu proponowanym przez całość Komisji Europejskiej, niż że będzie forsować własne projekty i kierunki.

Trudno też oczekiwać, że jej obecność w KE przyniesie wymierne korzyści na polskim podwórku. Komisarze, choć proponują ich państwa członkowskie, zachowują całkowitą niezależność od władz krajowych, a ich obowiązkiem jest kierowanie się dobrem wspólnoty jako całości. Z tego punktu widzenia korzystne dla Polski rozwiązania zostaną wprowadzone tylko wtedy, jeśli będzie to w interesie większości państw członkowskich. A tu znów kłania się urzędnicza natura przyszłej polskiej komisarz, której nie sposób podejrzewać o próby wychodzenia poza jasno wyznaczone ramy. 

Szczególnie, że nowa konstrukcja wewnętrzna tego gremium zakłada istnienie siedmiu „superkomisarzy” – zastępców przewodniczącego, którzy będą koordynować pracę swoich kolegów. Bieńkowska, jako odpowiedzialna za rynek wewnętrzny, przemysł, przedsiębiorczość i sektor małych oraz średnich przedsiębiorstw, znajdzie się pod skrzydłami  Fina Jyrki Katainena, który objął tekę rynku pracy, wzrostu, inwestycji i konkurencyjności i jest jednym ze wspomnianych „nadkomisarzy”. Dodatkowo, choć polskiej minister nie sposób odmówić kompetencji w dziedzinie wydatkowania funduszy unijnych, znajomości procedur i talentu zarządczego, to wymiar ekonomiczny funkcji komisarza ds. rynku wewnętrznego, jest dla niej doświadczeniem nowym. Wiadomo, że chodzi o ujednolicanie rynku, likwidację barier i rozwój przedsiębiorczości, ale są to hasła pozbawione znaczenia, jeśli nie znamy intencji autora. Biorąc pod uwagę, że na tym polu polska komisarz nie ma wielkiego dorobku, tym bardziej prawdopodobne jest, że będzie kierowała się sugestiami Komisji jako całości. 

A ta w swojej większości reprezentować będzie w rozpoczynającej się kadencji nurt liberalny. Ponad połowa 28-osobowego składu Komisji to przedstawiciele Europejskiej Partii Ludowej – skupiającej proeuropejskie ugrupowania chadeckie, ludowe i konserwatywno-liberalne. Jeśli doliczyć do tej większości czterech przedstawicieli Porozumienia Liberałów i Demokratów na rzecz Europy, to liberalny światopogląd reprezentowany będzie przez aż dziewiętnastu nowych komisarzy i to tej grupie przypadły najważniejsze teki.

Czy Unię uratują urzędnicy?

Sądząc po rozstrzygnięciach w składzie Komisji Europejskiej, unijna polityczna większość nie oczekuje od nowo wybranych władz zbyt ostrego kursu na zmianę, a raczej prób stabilizacji i uspokojenia. Widać to szczególnie po polskich nominacjach na unijne stanowiska.

Poza wieloma różnicami w osobistym dorobku i doświadczeniu komisarz Bieńkowskiej i przewodniczącego Tuska, rzuca się w oczy jeden wspólny mianownik. To technokratyczny kręgosłup.

Bieńkowskiej pozwolił on być sprawnym urzędnikiem, z kolei Tuskowi premierem, który w imię interesu swojej ekipy sięgał po rozwiązania raz z prawa, raz z lewa i dzięki tej umiejętności lawirowania jako jedyny polski szef rządu sprawował swój urząd przez dwie kadencje z rzędu.

I to chyba najbardziej wyrazisty symptom kierunku, w jakim w najbliższych latach będzie podążać cała Unia Europejska. Zarówno Bieńkowska, jak i Tusk to postacie świetnie odnajdujące się w ustalonym konsensusie, pozbawione skłonności do radykalnych rozwiązań czy narzucania wielkich politycznych wizji. Choć z ekonomicznej zapaści europejska gospodarka powoli zaczyna się podnosić, to prawdziwie niespokojne czasy prawdopodobnie dopiero przed nami. Oprócz problemów wewnętrznych, rosnących w siłę regionalizmów, groźby opuszczenia wspólnoty przez Wielką Brytanię i szerzącego się eurosceptycyzmu, Unia Europejska musi stawić czoła coraz bardziej skomplikowanej sytuacji międzynarodowej. Mowa nie tylko o kryzysie ukraińskim i relacjach z Rosją, ale też o ryzyku utraty pozycji jednego z ważnych światowych graczy gospodarczych, sytuacji na Bliskim Wschodzie, dalekich od unormowania stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi. Wyzwań i problematycznych kwestii jest wiele. Czy najbardziej odpowiednimi ludźmi do ich rozwiązania będą technokratyczni urzędnicy? Z punktu widzenia wewnętrznej spójności – być może. Ale jeśli Unia Europejska ma być konsekwentnym projektem geopolitycznym, nie uratują go urzędnicy. A to właśnie ich dominacja zapowiada się w Unii na najbliższe lata. 

Czytaj także:

Bartłomiej Kozek, „Drużyna Junckera” – stare twarze, nowe problemy

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij