Kraj

Broniarz: Los reformy edukacji będzie przesądzony dopiero 1 września 2017

W nocy Sejm przegłosował zmiany w prawie oświatowym. Czy likwidacja gimnazjów jest jeszcze odwracalna?

Michał Sutowski: Związek Nauczycielstwa Polskiego twardo oponuje przeciw PiS-owskiej reformie oświaty, przede wszystkim przeciwko likwidacji gimnazjów. A może jednak ten projekt ma jakieś plusy? Może odpowiada na jakieś realne wyzwania i problemy polskiej szkoły?

Sławomir Broniarz, prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego: Niewątpliwym plusem – choć nie tyle samej reformy minister Zalewskiej, ile jej otoczki medialnej – jest to, że o polskiej szkole, o jakości i efektach nauczania, wreszcie mówimy poza kręgami nauczycieli, administracji oświatowej i ekspertów. Debaty rozgorzały wśród rodziców i samorządowców – tak intensywną dyskusję mamy po raz pierwszy od czasów reformy Handkego. I choć jakość, a zwłaszcza warunki dialogu narzucone przez Ministerstwo Edukacji Narodowej niekoniecznie spełniają nasze oczekiwania, to fakt, że ogólnonarodowa debata się toczy, jest już jakąś wartością. Inna sprawa, że ujawniła ona bardzo silną polaryzację naszej opinii publicznej: przecież znikną te nielubiane gimnazja. Tylko że likwidacja gimnazjów nie zlikwiduje problemów gimnazjalistów, naturalnie pojawiających się w okresie dojrzewania.

Rozumiem pana odpowiedź w ten sposób, że wprawdzie „warto rozmawiać”, ale sama reforma budzi wasz sprzeciw w całości. Ale przecież w 1999 roku ZNP protestowało przeciwko utworzeniu gimnazjów. Dlaczego teraz bronicie systemu, którego wprowadzeniu byliście przeciwni?

To prawda, ZNP było przeciwko reformie wprowadzonej przez rząd AWS, podobnie jak przytłaczająca większość ówczesnej opinii publicznej. Często słyszę te zarzuty: że ktoś wtedy był przeciwko gimnazjom, a teraz jest za. Tylko proszę mi pokazać kogokolwiek, kto realnie zajmował się tamtą reformą, jej wdrażaniem, i nie miałby do niej zastrzeżeń. W ostatnich miesiącach odbyłem kilkadziesiąt spotkań z nauczycielami i samorządowcami i nie spotkałem nikogo, kto 17 lat temu był entuzjastą tamtych zmian.

Czyli wówczas rację mieli wasi przeciwnicy – skoro zmieniliście zdanie…

Tamten opór miał swoje uzasadnienie – ZNP zgłaszał wtedy różne propozycje zmian, z których część niestety do dziś się nie zdezaktualizowała. Bo nie zostały załatwione ani problemy związane ze szkoleniem i doskonaleniem zawodowym nauczycieli, ani tym bardziej kwestie podstawy programowej – tzn. czego właściwie będziemy uczyli i czy podstawa musi być aż tak rozbudowana. Pokazywaliśmy też, że ani szkoła, ani samorząd nie są gotowe do tak wielkiej zmiany – że brakuje budynków, nie ma właściwego wyposażenia, a nawet słynnych gimbusów, które w pierwszych latach reformy bywały nieraz przyczepami ciągniętymi przez traktor. I właśnie dlatego skierowaliśmy do prezydenta Kwaśniewskiego list z wnioskiem o zawetowanie reformy, podpisany przez 250 tysięcy osób.

Ale prezydent jej nie zawetował. Reforma przeszła, a wy jej teraz bronicie.

Dziś mogę powiedzieć, że ZNP nie do końca miał rację, sprzeciwiając się reformie z 1999 roku, dotyczące jej złego przygotowania były słuszne i bardzo realne! Nie było przecież pieniędzy, budynków, kadry, pracowni, a nawet podręczników! I ta reforma udała się tylko dzięki zaangażowaniu ludzi! Tym bardziej należy stawiać opór dziś: badania pokazują wyraźnie, że cofanie naszego szkolnictwa do modelu rodem z PRL przyniesie szkodę dużo większą niż problemy związane z wdrażaniem reformy rządu Buzka.

Reforma z 1999 roku miała zmniejszyć nierówności i zwiększyć szanse edukacyjne dzieci z małych ośrodków. Czemu ma służyć współczesna reforma autorstwa PiS?

To jest pytanie. Gdzie jest ten szczyt do zdobycia? Nikt go jasno nie określił, wiemy tylko, że po drodze się solidnie umordujemy.

Minister Zalewska mówi, że celem jest „najwyższa jakość edukacji i bezpieczna szkoła”.

Specjalnością pani minister są manipulacje na niespotykaną skalę i bezprecedensowe impregnacja na fakty – dlatego dyskusja na argumenty z Ministerstwem Edukacji jest tak trudna. Tym bardziej, że poza ogólnikowymi stwierdzeniami główny cel reformy nie został zdefiniowany. Możemy się go jedynie domyślać na podstawie różnych przesłanek, jakie towarzyszą opowieści o reformie.

Badania pokazują wyraźnie, że cofanie naszego szkolnictwa do modelu rodem z PRL przyniesie szkodę dużo większą niż problemy związane z wdrażaniem reformy rządu Buzka.

I jakiego celu reformy się pan domyśla?

Celem długofalowym jest wychowanie nowego człowieka – przede wszystkim w sensie ideologicznym, a nie edukacyjno-dydaktycznym. I to wydaje mi się bardzo groźne. A że jest to cel kluczowy, widać choćby po dyskusji na temat podstaw programowych. Andrzej Waśko, szef zespołu tworzącego nowy kanon lektur, jasno wytłumaczył w niedawnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, dlaczego Harry Potter nie powinien być szkolną lekturą – bo „propaguje szkodliwą wizję społeczeństwa podzielonego na kasty” i „może być czytany jako bajka polityczna przez pryzmat tego, co dzisiaj dzieje się w Polsce”. Uważam te argumenty za aberrację, ale one wskazują kierunek myślenia MEN. Na przykład uczeń klasy czwartej na lekcjach historii będzie uczył się m.in. o „żołnierzu niezłomnym” Witoldzie Pileckim, papieżu Janie Pawle II oraz bohaterach „Solidarności”. Do tej pory w klasie czwartej uczeń rozpoczynał naukę historii od starożytności. Inna sprawa, że ministerstwo nie ma odwagi wprost się przyznać do tego dalekosiężnego celu ideologicznego.

Kształtowanie nowej tożsamości to zadanie na lata. Dlaczego więc reformę przygotowuje się w tak szybkim tempie?

Doraźnym celem reformy jest wymiana kadry kierowniczej – zarówno na poziomie struktury szkolnej, jak i w administracji oświatowej w samorządach. Natomiast cel czysto dydaktyczny jest zupełnie niezrozumiały. Nie potrafię określić, jaka miałaby być wartość dodana z faktu, że w taki sposób przemodelujemy podstawę programową, stworzymy nową strukturę dwustopniową i jeszcze powołamy nowy byt w postaci szkoły branżowej. Nic tu nie wynika z merytorycznych przesłanek, nie znamy żadnego logicznego uzasadnienia ani odwołania się do żadnych badań, które mówiłyby coś o poziomie polskiej szkoły i obecnych wyzwaniach.

Celem długofalowym jest wychowanie nowego człowieka – przede wszystkim w sensie ideologicznym, a nie edukacyjno-dydaktycznym.

A czy z tych badań, które są, na pewno wynika, że niczego nie należy zmieniać?

Mamy badania TIMSS, porównujące wyniki uczniów z przedmiotów matematycznych i przyrodniczych, i badania PISA, które dają nam wiedzę na temat jakości rozumowania w naukach przyrodniczych, czytania i interpretacji oraz poziomu umiejętności matematycznych. Zajmujemy dziś czwarte miejsce w Unii Europejskiej w interpretacji i czytaniu, szóste w matematyce i dziesiąte w rozumowaniu w naukach przyrodniczych. Tak wyglądają osiągnięcia polskich piętnastolatków w międzynarodowym badaniu PISA 2015. Na przykład w rozumowaniu w naukach przyrodniczych polscy uczniowie osiągnęli 501 pkt. To wynik zbliżony do wyniku piętnastolatków z Irlandii, Belgii, Danii, Portugalii, Norwegii, USA, Austrii i Szwecji.

Mamy też sukcesy uczniów na konkursach i olimpiadach, mamy wreszcie szereg programów wymiany międzynarodowej, które pozwalają spojrzeć na naszą szkołę oczami nauczycieli z różnych krajów – od Szwecji po Portugalię czy Hiszpanię. Niedawno w USA ukazały się artykuły krytykujące spodziewany za nowej amerykańskiej administracji model edukacji – wskazują one, że prywatyzacja systemu to droga do zwiększenia segregacji uczniów, pogorszenia wyników globalnych systemu oświaty i mniejsze możliwości wyrównywania szans. A jako przykład pozytywny podają rozwiązania modelu szwedzkiego i polskiego.

Czarna legenda gimnazjów

 

Rankingi i olimpiady to nie wszystko, można wykształcić elitę, a resztę zostawić z tyłu.

Tak, ale badania dla Polski wskazują na wyrównywanie poziomu w górę – obok wyników najlepszych obserwujemy też podciąganie się uczniów najsłabszych. Regularnie spada powiązanie wyników edukacyjnych z odziedziczonym kapitałem kulturowym, tzn. że rosną szanse dzieci z rodzin o słabszym wykształceniu. W tym sensie podstawowe cele reformy z 1999 roku, tzn. zmniejszenie nierówności edukacyjnych, zostały zrealizowane. Ministerstwo Edukacji Narodowej kwestionuje to wszystko, ale opiera się wyłącznie na swojej subiektywnej opinii.

Pamiętajmy też, że dziś kształcenie ogólne trwa 9 lat (sześć w podstawówce i trzy w gimnazjum), tymczasem reforma skraca ten czas – o rok – do ośmioletniej podstawówki.

Szkoła ośmiolatka nie będzie wyrównywać szans?

Gimnazja wyrównują szanse edukacyjne. I pokazują to właśnie badania PISA: między 2006 a 2015 rokiem w Polsce nastąpiła zmiana procentu tzw. uczniów resilient o 3.2%. To uczniowie, którzy mimo tego, że pochodzą z rodzin uboższych i słabiej wykształconych, wciąż osiągają najlepsze wyniki. W 2006 roku takich uczniów było 31,4%, teraz aż 34,6%. Ten wynik jest lepszy od większości krajów europejskich! Pokazuje, że gimnazja pomagają uczniom z biedniejszych rodzin znacznie lepiej niż szkoły w innych krajach.

Dziś kształcenie ogólne trwa 9 lat (sześć w podstawówce i trzy w gimnazjum), tymczasem reforma skraca ten czas – o rok – do ośmioletniej podstawówki.

Wróćmy do tego, czego nowa szkoła ma uczyć. Czy za rozdzieleniem przyrody na tradycyjne: biologię, fizykę, chemię i geografię stoi jakiś racjonalny zamysł?

Gdyby towarzyszył temu wzrost liczby godzin nauczania, to widziałbym tu jakąś logikę. Problem w tym, że zakładany wymiar godzinowy nie daje szans na to, żeby poziom przyswajanej wiedzy i umiejętności był rzeczywiście taki, jakiego wymaga od nas współczesny świat. W dodatku w sprawie nowej podstawy programowej z biologii dla klas V-VIII, która marginalizuje nauczanie o ewolucji, protestuje m.in. Komitet Biologii Środowiskowej i Ewolucyjnej Polskiej Akademii Nauk . Z wymagań ogólnych zniknęło kluczowe zdanie: „uczeń wskazuje ewolucyjne źródła różnorodności biologicznej”, które wymuszało „myślenie ewolucyjne”. Pomijam już, że takie zmiany rodzą perturbacje kadrowe, bo wielu nauczycieli przyrody po prostu nie ma uprawnień, żeby uczyć nowych przedmiotów. To wszystko sprawia wrażenie, jakby ramowe plany nauczania klecono naprędce po to tylko, żeby zmieścić się w limitach czasu nauczania dla poszczególnych etapów.

Zarazem cała podstawa programowa jest, w moim przekonaniu, silnie przeładowana, nazbyt obszerna i nieprzystająca do potrzeb cywilizacyjnych. Każdy współautor podstawy programowej uważa, że jego przedmiot jest najważniejszy, a zarazem niespecjalnie zważa się na korelacje międzyprzedmiotowe.

To znaczy?

To znaczy, że jacyś dyletanci zapomnieli, że po pierwsze: musi być zachowana elementarna spójność między treściami i pojęciami z różnych przedmiotów, a po drugie, że uczyć trzeba w określonej sekwencji. Na przykład trudno uczyć o pewnych procesach fizycznych, jeśli wcześniej uczniowie na lekcji matematyki nie dowiedzieli się, co to są funkcje.

A teraz matematyki będzie mniej

I to niestety wynika z wyraźnej zmiany preferencji. Język ojczysty i historia to ważne sprawy, ale problem polega na tym, że zostają dowartościowane kosztem przedmiotów kluczowych zarówno dla szans ucznia, któremu trudniej będzie radzić sobie we współczesnej cywilizacji, jak i dla rozwoju całego kraju, którego podstawą są umiejętności ludzkie. Tak silny akcent postawiony na przedmioty traktowane ideologicznie potwierdza, że autorom reformy chodzi o dalekosiężne cele kształtowania świadomości pod kątem celów politycznych. To wyziera wprost z każdego wywiadu i każdego zapisu nowej podstawy programowej. Do tego nowa podstawa programowa jest napisana szybko, na kolanie w oderwaniu od rzeczywistości. Widać to gołym okiem. Dokument jest niespójny, nielogiczny, z błędami. Rada Języka Polskiego przy Prezydium PAN wylicza błędy w klasach IV-VIII, podsumowując: „oceniany dokument nie spełnia wymagań podstawy programowej”, bo wracamy do wiedzy odtwórczej.

A co należałoby zmienić w podstawie programowej zdaniem ZNP? Skoro dziś nie jest idealna…

Kluczem do poprawy sytuacji nie są zmiany w strukturze szkół czy zmiany struktury przedmiotów, ale przede wszystkim danie nauczycielowi więcej autonomii i więcej czasu na realizację treści programowych. Pamiętajmy, że poza podręcznikiem nieocenionym źródłem jest internet, który na nowo definiuje rolę nauczyciela. Większa swoboda nauczania na pewno przyniosłaby lepszy efekt niż rewolucja cofająca nas de facto do PRL. I nawet czteroletnie liceum niewiele tu pomoże, skoro dominować będzie dawny encyklopedyzm, tylko wtłaczany do głów o 1,5 roku dłużej.

Listopadowe protesty pokazały, że planowana reforma nie podoba się wielu środowiskom – na placu Piłsudskiego w Warszawie manifestowali wspólnie związkowcy, samorządowcy i rodzice. Jednocześnie rząd wydaje się mocno zdeterminowany, żeby reformę przepchnąć. Co z tych protestów może wyniknąć?

Gdyby protesty miały na celu wyłącznie zwalczanie pomysłu minister Zalewskiej, to i tak miałyby pewną wartość, bo ta reforma jest zwyczajnie szkodliwa. Nadrzędne w całej tej mobilizacji jest jednak przekonanie rodziców, że edukacja to najważniejszy wymiar życia społecznego.

Większa swoboda nauczania na pewno przyniosłaby lepszy efekt niż rewolucja cofająca nas de facto do PRL.

A to znaczy, że nie może być ona wyłącznie problemem szkoły i nauczycieli, że konieczne jest większe zaangażowanie rodziców w kształcenie dzieci, które nie może ograniczać się do wywiadówki i robienia kanapek na maturze. Chodzi o wspólną odpowiedzialność za to, co z dziecka da się wykrzesać – u nas wciąż zbyt często uważamy, że rola rodziny wypełnia się w prokreacji, a resztą ma się zająć nauczyciel.

Ale przecież wielu rodziców w Polsce jest zaangażowanych w edukację dzieci – w korepetycje i dodatkowe lekcje inwestują ogromne pieniądze.

Nie chodzi o finansowanie, tylko o zaangażowanie w życie szkoły i realny udział w tym, co w szkołach się dzieje. Rada Rodziców ma bardzo szerokie kompetencje.

W tym całym układzie niezadowolonych z reformy jest jeszcze jeden aktor, który zazwyczaj sytuował się po przeciwnej stronie barykady niż ZNP. I od niego chyba też mnóstwo zależy.

Oczywiście, obok szkoły i rodziców jest jeszcze samorząd. Władze lokalne zaczęły się poważnie zastanawiać nad celowością reformy. Widzą w niej już nie tylko aspekt ekonomiczny, czyli koszty, które będą zmuszone ponieść, ale też problem wymiany kadry kierowniczej w administracji oświaty.

Starczewska: Powrót do PRL-owskiego systemu oświaty uważam za szkodliwy

 

Czyli mamy trzy duże grupy, którym reforma się nie podoba?

Musimy pamiętać, że związki zawodowe nie są w tej sprawie monolitem. Nawet ZNP ma w swych szeregach zróżnicowane opinie, choć większość nauczycieli jest za jednolitym stanowiskiem związku. Coraz większe siły wśród związkowców Solidarności, zwłaszcza w szkołach podstawowych i gimnazjach, też przechodzą na pozycje ZNP, choć góra ich związku popiera reformę.

Nauczyciele w liceach też ją popierają.

Wielu z nich faktycznie się za nią opowiada. Przyznam, że jest to dla nas zaskoczenie. Świadczy to niestety o pewnej niedojrzałości socjologicznej. Nie chodzi tylko o niezrozumienie potrzeby solidarności środowiskowej, ale też o prosty fakt, że nauczyciele licealni bynajmniej nie mają gwarancji spokojnego bytu. Przekonanie, że nauczyciele w czteroletnich odtąd liceach na pewno zachowają swe miejsca pracy, jest irracjonalne. Pamiętajmy bowiem, że gimnazjum to najbardziej dynamiczna część oświatowego „portfela”. To znaczy, że dyrektorzy i liceów, i podstawówek łakomym okiem patrzą na kadrę gimnazjalną. W wielu przypadkach chętnie przyjęliby nauczycieli z likwidowanych gimnazjów i zastąpili nimi swych pracowników. Także te szkoły, w których gimnazjum jest dziś łączone z podstawówką albo liceum, z części kadry zrezygnują, ale niekoniecznie z tej gimnazjalnej.

Manifestacja w Warszawie okazała się sukcesem, ale co dalej? Jak już mówiliśmy, rząd wydaje się zdeterminowany, by przeprowadzić reformę, przeciwko której protestujecie.

Formalnie ZNP podejmie decyzję o dalszych działaniach 20 grudnia, ale już można powiedzieć, że przygotowywania do protestów trwają trójtorowo. Pierwsza kwestia to działalność wewnątrz związku, której celem byłby strajk pracowników oświaty. Prace w tym kierunku toczą się na poziomie zakładowych organizacji związkowych. Scenariusz jest już zarysowany, a momentem kulminacyjnym byłby marzec 2017 roku, co wiąże się między innymi z kalendarzem procedur z ustawy o rozwiązywaniu sporów zbiorowych. Druga rzecz to działania motywacyjne zorientowane na rodziców oraz – także poprzez rodziców – na środowiska samorządowe.

To znaczy?

Chodzi o to, by w środowisku rodzicielskim stworzyć klimat sprzyjający strajkowi w szkole. Tutaj również kluczowy jest luty i marzec przyszłego roku, bo właśnie wtedy rodzice i samorządowcy doświadczą na sobie skutków zmiany obwodów szkolnych. Likwidacja gimnazjów w wielu miejscach oznaczać będzie zmianę obwodów szkolnych, czyli w praktyce dzieci mogą zostać przypisane do innych niż obecnie podstawówek. Można się spodziewać, że nie w każdym mieście i rejonie nowy obwód określający miejsce dziecka w szkole będzie sprzyjał oczekiwaniom rodziców.

Trzecia sprawa to umocnienie całego „trójkąta” – chodzi o przygotowanie masowego protestu z udziałem wszystkich trzech podmiotów, a więc związków zawodowych, rodziców i samorządowców.

Ale czy nie mówimy przypadkiem o sprawie przesądzonej? Protest protestem, ale czy reforma tak czy inaczej nie dojdzie do skutku?

Przesądzone to będzie 1 września 2017 roku. Nawet jeśli prezydent Duda podpisze ustawę jeszcze w grudniu, to nie ma aż tak wielkiej presji, bo reforma będzie narastała cyklicznie. To znaczy – będzie stopniowo angażować kolejnych interesariuszy. Najpierw dotknie samorządy poprzez sprawę obwodów szkolnych i będzie nabierała tempa aż do września. Z czasem odczuwalne będą problemy związane z zagrożeniami kadrowymi, dotyczącymi nauczycieli i administracji szkolnej. I wraz z tym klimat protestu będzie narastał – liczymy na to, że jego skala wywoła jakąś refleksję po stronie rządzących.

Ale do którego momentu zmiany będą rzeczywiście odwracalne?

Pamiętajmy, że nawet kiedy będą już nowe obwody szkolne, to pieniądze na przystosowanie szkół będą wydawane dopiero w lipcu i sierpniu. Nikt przecież nie zamknie szkoły w trakcie roku szkolnego po to, żeby tworzyć nowe pracownie.

Czy to naprawdę możliwe, że reforma będzie do odwołania w ostatniej chwili? Że jeszcze w sierpniu rodzice nie będą wiedzieli, czy poślą dziecko do klasy siódmej czy pierwszej gimnazjalnej? Pytam o celowość protestu „do samego końca”.

Powiem: Yes, we can. Mamy jeszcze demokratyczne narzędzia: referendum, inicjatywy obywatelskie. Działamy razem z rodzicami!

Czy nie obawia się pan, że rząd może kupić niektórych interesariuszy jakimiś ustępstwami?

Cały czas tłumaczymy w środowisku, że ta reforma jest groźna także dla związku zawodowego i dla Karty Nauczyciela – choć rząd, inaczej niż poprzednicy, otwarcie jej nie atakuje. Po prostu gros szkół publicznych w rozumieniu ustawy może być w przyszłości prowadzonych przez podmioty inne niż jednostki samorządowe, co pozwoliłoby zatrudniać na zasadach innych niż zagwarantowane w Karcie. Co byłoby oczywiście obliczone na radykalną redukcję wydatków na oświatę – oczywiście kosztem nauczyciela i jego miejsca pracy. A w dłuższej perspektywie także kosztem jakości nauczania, bo dzięki ominięciu Karty Nauczyciela pieniądz gorszy będzie wypierał lepszy – a więc nauczyciel tańszy, ale słabszy, lepszego, ale droższego.

19 grudnia o godz. 17.00 ZNP organizuje demonstrację przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie, żeby wyrazić sprzeciw wobec zmian w systemie edukacji i apelować do Prezydenta RP o zawetowanie ustawy.

 

**Dziennik Opinii nr 349/2016 (1549)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij