Czytaj dalej

Szybowicz: Biegnij, Wiola, biegnij

„Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej – wydane po angielsku pod tytułem „Swallowing Mercury” nominowane do prestiżowej nagrody The Man Booker International Prize.

Co to są guguły? Do pewnego stopnia to analogia sepulek. Słowo, rzecz, metafora z innej planety. Intrygujący znak obcej cywilizacji. Oczywisty i czytelny dla tych, którzy się w niej urodzili, ale trudny do przełożenia. Tym bardziej, że związany z silnym tabu. Guguły tym się jednak różnią od sepulek, że są i nie są egzotyczne. Usiłujący zgłębić zagadkę Ijon Tichy i wtajemniczony Ardryta to w tym przypadku ta sama osoba.

Brzmi zawile? Wioletta Grzegorzewska osiąga efekt w prosty sposób, pisząc poetyzowaną prozą, która wciąga czytelnika w nieznany-znany świat. Inna-swojska planeta, na którą nas zabiera, to dziewczęce dzieciństwo przypadające na lata 70. i 80., upływające na częstochowskiej wsi. Guguły (regionalne określenie niedojrzałych owoców) stają się również nazwą wypracowanego przez Grzegorzewską gatunku – krótkiego opowiadania skupionego na wrażeniach i nastrojach, z luźną fabułą naśladującą przypadkowość ruchu swobodnie wałęsającego się dziecka, pozbawioną konkluzji czy choćby domknięcia.

Świat małej Wiolki jest wyraźnie peerelowski. Dziewczynka rodzi się, kiedy ojciec siedzi w więzieniu za ucieczkę z wojska, a matka pracuje w brygadzie produkującej płyty chodnikowe. Wody płodowe odchodzą do wiadra z wapnem.

W pewnym momencie jest nawet werbowana na małoletnią współpracowniczkę służby bezpieczeństwa – ma donieść, kto podsunął jej pomysł zalania atramentem pracy na konkurs „Moskwa moimi oczami”. Ale Grzegorzewska nie demonizuje PRL-u i nie robi z bohaterki (a więc siebie) urodzonej opozycjonistki. Wiolka co prawda wyrzyguje czekoladę przyjętą z rąk śledczych, ale później, zasypiając na śniegu, ma wizję, że ci sami „panowie z województwa” ratują ją przed zamarznięciem.

Dziesiąty stopień zasilania często pogrąża dom w ciemności. Telefon jest u sołtysa, służy do wzywania pogotowia. O przednowoczesnym stylu konsumpcji świadczą śmieci – wrzucane do węglarki skorupki jajek i opakowania po cukrze waniliowym. Towarowej obfitości i luksusu można zasmakować, jeśli zaryzykuje się wizytę u Natki, „panienki” z nocnego klubu, która ma wideo, peweksowskie kosmetyki, alkohole i słodycze. Dostęp do popkultury sprowadza się głównie do tego, że na ekranie kapryśnego rubina czasem miga niewolnica Isaura. A jednak PRL nie jest w Gugułach, jak często gdzie indziej, krainą zacofania. Grzegorzewska nie wyśmiewa ani nie sentymentalizuje. Niektóre fragmenty, na przykład barejowską anegdotę o złotym interesie zrobionym na dziełach Lenina, mogłaby sobie darować, ale na ogół unika estetycznych pułapek, w jakie dziś, pisząc o PRL-u, ochoczo się wpada.

Brak prądu sprawia, że Wiolka i jej ojciec spędzają wieczór w świetle pieca „jak przedpotopowe owady zatopione w bursztynie”. Ona jest odurzona popijanym w tajemnicy milocardinem, a on, chory, gra na liściu przejmującą balladę, która wywołuje wizję cygańskiego taboru, naiwne i stereotypowe wyobrażenie wolności.

Liczy się efekt literacki i autonomia małej dziewczynki, która jest czymś więcej niż sumą ówczesnych i dzisiejszych wpływów.

Magiczna religijność ludowa, kult papieża, oficjalna propaganda, organizacje i czyny społeczne, klasowe upokorzenie, przygotowanie do spełniania tradycyjnych kobiecych posług porządkowych i seksualnych – to wszystko epizody, które nie układają się w sensowny ciąg prowadzący do jakiegoś celu, na przykład opresyjnej socjalizacji. Książka obfituje w niepowiązane szczegóły. Pierwsza menstruacja, którą Izabela Filipiak nauczyła nas uważać za moment totalitarnego uwięzienia w kobiecości, a inne autorki każą widzieć jako uroczystą inicjację, u Grzegorzewskiej jest skurczem w podbrzuszu, krwią na rajtuzach, babcią, która człapie w gumiakach od przebierania kartofli i podaje płócienne gałgany, radząc prać je w zimnej wodzie, a na koniec snem o bordowych dmuchawcach śnionym na sianie w klatce królików.

Więcej miejsca w tym świecie zajmuje ojciec niż matka. Trochę to dziwne, bo jest banalnym marzycielem, przez wypychanie ptaków nieco schulzowskim, sztampowo skontrastowanym z praktyczną, gderającą matką. Kiedy ta kradnie z marynarki męża klubowe i gdzieś znika, a potem wraca z koszem węgierek, nie chce się wierzyć, że wyprawiła się tylko po śliwki. Sama niezależna, skłania córkę do uległości, każe znosić niepożądane, lepkie zaloty przygodnego adoratora. Nie boi się śmierci, a boi się burzy. Kiedy idzie za dom zapalić i zasypia pod jabłonką, wiemy, że to manifestacja całkowitej obojętności wobec zazwyczaj skrupulatnie odgrywanej roli. To postać znacznie bardziej intrygująca niż bezradny, odklejony od rzeczywistości ojciec. Szkoda, że schodzi na dalszy plan.

Wiolka przeżywa poszczególne epizody, czasem bardzo dramatycznie, ale bez trwalszych skutków i na własnych warunkach. Do wygranej w kościelnej loterii figury Jezusa modli się o zmartwychwstanie ukochanego kota. Na nagabywanie: „Dasz buzi? Nie bądź taka, no daj”, odpowiada: „Daj to chiński sprzedawca jaj”. Zagrożenia mijają, nie powodując traum, rozkosze nie są szczególnie poszukiwane. Wiolka – ani lękliwa, ani specjalnie odważna, ni to bezwolna, ni zdecydowana – jest niewiadomą, podmiotem jednocześnie zamkniętym i przepuszczalnym, silnym i pustym, z którego może wyrosnąć wszystko albo nic. Choć przybywa jej lat, właściwie nie dojrzewa. Ale też niczego nie traci. Jej przygody i poczynania niczemu nie służą, poza zachowaniem swobody. Sprawia to wrażenie, jakby dziewczynka nie miała przyszłości, bo prospekcyjność mogłaby jej odebrać autonomię.

Nie ma przyszłości, nie ma dorosłej Wioletty, nie ma nas, czytelników jej książki. Oczywiście to iluzja, chwilami psuta zdaniami zdradzającymi zewnętrzny punkt widzenia, takimi jak: „Dziesiątego grudnia Lech Wałęsa dostał Pokojową Nagrodę Nobla, a ja zostałam po lekcjach na próbę przedstawienia gwiazdkowego”. Jednak na ogół złudzenie jest całkiem udane. I całkiem satysfakcjonujące. Dzięki niemu można odpocząć od wszędobylskich retorycznych parawanów, skrywających czarną dziurę peerelowskiej historii. Od egzotyzacji, sentymentalizacji, demonizacji i innych sposobów dowartościowywania teraźniejszości i własnego statusu kosztem wymazywania ważnego zbiorowego doświadczenia powojennej modernizacji.

Guguły przekonały mnie, że możliwa jest literatura, w którą wcześniej bym nie uwierzyła – eskapistyczna i uchylająca się od choćby sugestii ogólniejszego sądu, kreująca to, co potocznie nazywa się własnym światem bohaterki, traktująca, jak straszni mieszczanie, wszystko osobno, a zarazem retorycznie celna, bo unikająca dominujących strategii retorycznych i pozwalająca zaznać ulgi, jaką sprawia ich uchylenie.

Pozostaje niedosyt, że Grzegorzewska, proponując wyprawę do PRL-u, jest ostrożna i niekonsekwentna (skecz o dziełach Lenina to fragment zupełnie innej, dużo gorszej, książki). Dobrze, że po chwilowym zawstydzeniu plebejskim pochodzeniem Wiolka ostatecznie demonstruje lojalność.

W końcowej, niepozornej, ale trafiającej do serca scenie dziewczyna na przystanku autobusowym nieufnie wysłuchuje namów kolegi, krótko rozważa wyjazd z rodzinnej wioski i decyduje się zostać: „spięłam rozczochrane włosy gumką z dętki, którą zawsze nosiłam w kieszeni kurtki, zdjęłam przemoczone tenisówki i pobiegłam boso na Hektary”. Zawieszenie w przestrzeni pośredniej, wahanie, nagła pewność i dynamizm rozegrane zostały po mistrzowsku. Błaha sytuacja nabiera mocnego znaczenia. Bieg Wiolki jest dziwną ucieczką do tego, czego jeszcze nie zdążyła zostawić, odrzuceniem niewiadomej przyszłości i zbędnych aspiracji. Jego bezceremonialność i energia częściowo są zasługą zamaskowanej dorosłej Wioletty. To ona biegnie tam, gdzie wielu za żadną cenę nie chce dać się wepchnąć. A my biegniemy z nią. Tylko nam się trzęsą spięte gumkami z dętki kity i ziemia pryska spod bosych stóp.

Wioletta Grzegorzewska, Guguły, Czarne 2014

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Eliza Szybowicz
Eliza Szybowicz
Krytyczka literacka
Polonistka, współautorka (z Przemysławem Czaplińskim, Maciejem Lecińskim i Błażejem Warkockim) Kalendarium życia literackiego 1976-2000. Publikuje teksty o książkach i filmach na łamach internetowych i papierowych, m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Dwutygodniku” i „Czasie Kultury”. Prowadzi blog poświęcony peerelowskiej powieści dla dziewcząt: nietylkomusierowicz.wordpress.com. Interesuje się współczesnymi przedstawieniami i zastosowaniami PRL-u.
Zamknij