Czytaj dalej

Czernow: Nie zmuszajmy dzieci do czytania

Dzieci często nie wiedzą, że czytać można dla przyjemności. Z nieczytającego przedszkola trafiają do szkoły, gdzie napotykają przymus w postaci lektur szkolnych.

Magda Majewska: Czym jest dobra książka dla dzieci?

Anna Czernow: Na to pytanie inaczej odpowie pedagog, inaczej literaturoznawca, inaczej rodzic, a jeszcze inaczej samo dziecko. Dla mnie dobra książka dla dzieci to taka, która jest artystyczna, jest dobrą literaturą i podoba się dzieciom.

Najważniejsza jest dla mnie wartość literacka książki, a jej ocenę buduję sobie na podstawie tego, co do tej pory przeczytałam. Gdy czytam najnowsze książki, odnoszę je do arcydzieł literatury dla dzieci. Może się to wydawać niesprawiedliwe, bo nie jest łatwo konkurować z Muminkami albo książkami Astrid Lindgren, ale trzeba do czegoś porównywać, a te książki są znakomite i przemawiają do czytelników mimo upływu lat. Poza tym dla mnie dobra książka dla dzieci to taka, która porusza mnie jako czytelniczkę, która mnie wzrusza, bawi, stanowi podnietę dla umysłu albo zachwyca artystycznie. Jako pojedyncza osoba nie jestem w stanie wcielić się w mnóstwo czytelników, co dorośli odbiorcy literatury dla dzieci często próbują robić. Próbują sobie wyobrazić, czy przeciętny dwunastolatek – jakby coś takiego w ogóle mogło istnieć – uzna książkę za dobrą. Ja staram się nigdy tego nie robić – ponieważ nie jestem dwunastolatkiem ani dwunastolatką.

Czy w tej definicji dobrej książki mieściłoby się to, jakie wzorce ona propaguje, jej przekaz?

Nie jestem zwolenniczką teorii, że literatura dla dzieci powinna zawierać sformułowaną wprost informację wychowawczą. Uważam, że niezależnie od tego, o czym jest dobry utwór dla dziecka, wzorzec etyczny zawsze będzie tam zawarty.

Kiedy w latach 40. w Szwecji ukazała się powieść Pippi Pończoszanka, wywołała gigantyczną debatę, w której była bardzo mocno atakowana z pozycji wychowawczych: że tworzy antybohaterkę, która nie szanuje dorosłych, poucza ich, zachowuje się zupełnie nie tak, jak w tamtych czasach wyobrażano sobie, że powinno się zachowywać dziecko, jest stworzeniem brzydkim i odpychającym, jest żarłoczna itd. Od razu uznano, że to zły wzorzec dla dziecka, które będzie ją naśladować i zacznie się fatalnie zachowywać. A przecież jeśli wczytamy się w Pippi, zobaczymy, że Astrid Lindgren podważa konstrukt grzecznego dziecka, które jest wytworem kultury ludzi dorosłych, ale wszystkie działania głównej bohaterki są obliczone na to, by bronić słabszych. Najczęściej tymi słabszymi są dzieci, ale kiedy dzieci biją dzieci, ona staje w obronie słabszych dzieci; kiedy dorosły bije konia, ona staje w obronie konia itd. Czy to jest etycznie naganna postawa: bronić słabszych, kiedy się ma ku temu narzędzia (a Pippi je ma)? Oczywiście nie. Więc cóż z tego, że Pippi dłubie w nosie i pożera nadmierne ilości jedzenia?

Mam wrażenie, że pytanie o wartości w literaturze dziecięcej zatrzymuje się zbyt często na tej powierzchownej warstwie: jak dziecięcy bohater się zachowuje i czy aby nie będzie zachęcać młodego czytelnika do robienia rzeczy, które my, dorośli, uważamy za niepotrzebne czy wręcz złe w zachowaniu dziecka. Tymczasem wydaje mi się, że głębszy przekaz etyczny w większości utworów dla dzieci, jak i – zaryzykuję tę tezę – w większości utworów literackich w ogóle, jest korzystny dla odbiorcy. Nawet jeśli bohater jest źle wychowany i postępuje tak, jak nie chcielibyśmy, żeby postępowało dziecko.

Bardzo często uważa się, że dziecko jest na tyle niedoświadczonym odbiorcą, że jak mu się wprost nie powie: „Dzieci nie powinny robić tego i tego”, to będzie naśladować bohatera, który je za dużo, puszcza bąki albo dłubie w nosie.

Nie chcemy, żeby dziecko się tak zachowywało, więc nie przeczytamy mu tej książki. Taka postawa wydaje mi się przejawem braku szacunku dla inteligencji dziecka.

Z Pippi skojarzyła mi się książka Grzeczna Gro Dahle i Sveina Nyhusa. Opowiada ona o dziewczynce, która znika i musi się zdobyć na krzyk, żeby wydobyć się ze ściany, która ją wchłonęła. Do mnie tak książka bardzo mocno przemówiła, ale kiedy dałam ją koleżance, która ma córkę, ta uznała, że Grzeczna mówi dziecku, że to niedobrze, gdy jest spokojne.

To świetna ilustracja tego, o czym mówiłam. Mamy tu ten powierzchowny przekaz, który można odczytać: „Dziecko, nie bądź grzeczne, nie bądź spokojne, bo to się źle dla ciebie skończy”. I jest ten prawdziwy przekaz, czyli: „Walcz o swoją tożsamość! Bądź!”. Grzeczna dziewczynka z książki nie była sobą, tylko idealnym wcieleniem oczekiwań dorosłych. A oczekiwania dorosłych wobec dziecka są specyficzne. Bohaterka jest ich idealnym wcieleniem, ale nie odnajduje w tym siebie – mówi nam ta narracja. Dlatego dziewczynka znika. Jest tak idealna, tak doskonale wpisuje się w świat ludzi dorosłych, że nie zaznacza niczym swojego istnienia, nigdy nie robi nic, co byłoby sprzeczne z oczekiwaniami. Dopiero akt brutalny wobec tej rzeczywistości, czyli wrzask, pozwala jej na zaistnienie.

Bardzo podobna w wymowie jest polska książka Joanny Olech i Grażki Lange: Czerwony kapturek z serii Niebaśnie. Opowiada ona na nowo historię o Czerwonym Kapturku, bardzo posłusznej dziewczynce, która zawsze robi dokładnie to, co mamusia jej każe. Mamusia kazała jej trzymać się ścieżki, więc gdy spotyka wilka, nie schodzi ze ścieżki – wbrew temu, co sama czuje – i w efekcie zostaje pożarta. Wprawdzie przeżywa rozterki typu: „Chyba nie powinnam z nim rozmawiać, nie podoba mi się ten wilk”, ale ponieważ rodzice zawsze ją uczyli, żeby była uprzejma dla dorosłych, grzecznie z nim rozmawia i posłusznie opowiada, gdzie mieszka babcia. Zostaje po niej tylko czerwony kapturek, który nosiła niechętnie, ale nie chciała robić przykrości dorosłym. Przekaz tej antybaśni jest taki: „Nie bądź zbyt posłuszna, bo trafisz do paszczy wilka”. Ciekawie zostało tam pokazane, jak sprzeczne są nakazy i zakazy rodziców, jak tworzą wzorzec zachowania absurdalnego, który akurat u tej dziewczynki przyćmił instynkt samozachowawczy.

Te książki bardzo mocno podważają kategorię „grzeczności”.

To jest współczesne postrzeganie grzeczności jako sztucznego konstruktu świata dorosłych, który jest bardzo pętający.

Dziecko jest chyba najbardziej spętanym stworzeniem w naszej kulturze, bo nie ma szans zyskania własnego języka.

O ile kolejne grupy, które były wykluczane czy traktowane jako kulturowo podrzędne, emancypują się, zyskują głos, w przypadku dzieci raczej tak się nie stanie. Nawet literaturę tzw. dziecięcą piszą przecież dorośli.

W każdym razie ja bym zachęcała koleżankę do prób z Grzeczną. Ta książka pokazuje też, że warto się samemu wyzwolić z tej ściany. Dla mnie to metafora tego, jak dziecko odkrywa siebie, orientuje się nagle, że jest kimś. Jest taka znakomita książka, stara już zresztą, Marii Kann Koniec i początek świata…

…moja ukochana książka…

…moja też, wracam do niej bez przerwy. Tam jest taka scena, kiedy mała, chyba czteroletnia wówczas dziewczynka, patrzy na swoją rękę i doznaje olśnienia: „To jest moja ręka, to jestem ja”. Grzeczna to inny sposób na opowiedzenie tego samego. Jest też w Muminkach opowiadanie o dziecku, które stało się niewidzialne pod wpływem zimnej, ironicznej ciotki i odzyskuje twarz – swoją tożsamość – kiedy gryzie Tatusia Muminka w ogon, czyli też w akcie agresji, akcie brutalnym wobec rzeczywistości. W jakiś sposób autorzy zgadzają się, że ten akt wyrwania się na wolność musi być brutalny.

Książki dla dzieci powinny poruszać tzw. trudne tematy?

U nas bardzo silne jest przeświadczenie, że dzieci powinno się chronić, dlatego należy im dawać tak zwane miłe książeczki, najlepiej ze ślicznymi rysunkami, takie opowiastki o niczym, w których dziecko idzie na spacer z mamusią, a potem wraca.

Oczywiście one również są potrzebne, przecież my jako dorośli też czytamy różne rzeczy, więc jeśli dziecko lubi taką literaturę, to czemu nie. Ale to książki, które poruszają tematy trudniejsze i są wyzwaniem intelektualnym, czy nawet emocjonalnym, rozwijają dziecko.

Norwescy autorzy Grzecznej, Gro Dahle i Svein Nyhus, specjalizują się w książkach kontrowersyjnych, które na rynku skandynawskim są do przełknięcia, a na rynku polskim różnie z tym bywa. Stworzyli na przykład Włosy mamy, opowieść, którą poznałam, zanim przeczytałam dyskusje na jej temat. Gdybym najpierw przeczytała teksty o książce, miałabym wrażenie, że to nachalnie ideologiczna, bardzo ostra książka, która wywoła u dziecka traumę. A jest ona niezwykle subtelna, porusza mnóstwo ważnych tematów, m.in. przełamuje obraz idealnej rodziny, która wchodzi w skład kulturowego konstruktu dzieciństwa, zatem ma być idealna w rozumieniu normatywnym: jest mama, tata, tata chodzi do pracy, mama gotuje pyszne obiady, dziecko jest superszczęśliwe. A przecież bardzo często jest zupełnie inaczej. We Włosach mamy jest tylko mama i pewnego dnia ta mama nie wstaje z łóżka. Siedzi z twarzą ukrytą w dłoniach i nie wiadomo, co się dzieje. I metafora wciąż rosnących włosów, zarastających całe życie mamy i córki, znakomicie oddaje zagubienie małej dziewczynki w tej sytuacji.

Rys. Svein Nyhus, ilustracja z książki Włosy mamy

Z kolei książka Zły Pan tych samych autorów opowiada o ojcu, który stosuje przemoc. Niezwykle wyrazista jest tam strona wizualna: ojciec jest gigantyczny, mama mała i skurczona, a dziecko majaczy gdzieś w tle. Wszystko wokół jest szare, kwiatek zwiądł, widać, jak agresywna aura tytułowego bohatera tłumi wszystko wokół. Moim zdaniem to bardzo potrzebna książka, bo nawet jeśli dziecko wychowuje się w szczęśliwej rodzinie, w której nie ma ani trochę przemocy, to niestety taki też jest świat i nie należy tego przed dzieckiem ukrywać.

Rys. Svein Nyhus, ilustracja z książki Zły pan.

Czytając książkę Pii Lindenbaum Igor i lalki, złapałam się na oczekiwaniu, że wszystko zostanie tam wyłożone: Igor chce się bawić lalkami, ale się tego wstydzi, więc dostaniemy komunikat: Zobacz, nie trzeba się wstydzić, chłopiec może bawić się lalkami.

To jest oczekiwanie nie tylko osoby dorosłej, ale oczekiwanie osoby dorosłej o pewnych poglądach. Ty masz poglądy, które mówią: chłopiec może się bawić lalkami. Nawet więcej: ja bym chciała, żeby chłopcy bawili się lalkami. Pia Lindenbaum i inni tego typu autorzy w swojej twórczości jakby cofają się o krok. To jest świetne, bo pytanie brzmi: Czy to rzeczywiście jest akceptowane, że chłopiec bawi się lalkami? Otóż nie, jeszcze tak nie jest, jeszcze jest to uważane za dziwne. Natomiast często się zdarza, że chłopiec ma ochotę bawić się lalkami. Ta książka w pewnym sensie wpuszcza chłopca do świata lalek, ale nie mówi mu: „Tak, bardzo dobrze, baw się lalkami”, bo to by było kłamstwo.

Bardzo często ideologicznie zaangażowane książki dla dzieci konstruują świat, którego nie ma, świat idealny. Według mnie nie tak powinno się to robić.

Jest jeszcze Lalka Williama Charlotte Zolotow, w której chłopiec bardzo chce mieć lalkę, a ojciec nie chce mu jej kupić. I lalkę kupuje babcia, a tacie wyjaśnia, że chciałaby, żeby Will kiedyś tak czule opiekował się swoim dzieckiem, jak teraz lalką. Ta książka pokazuje pęknięty świat, świat, który oczekuje od dziecka, i w ogóle od człowieka, pewnych zachowań zgodnych z normą. Przywołane opowieści w jakiś sposób naruszają tę normę, ale nie robią tego w propagandowo radosny, beztroski sposób, tylko pokazując problem. Nie mówią: „Tak, chcesz się bawić lalkami, wolno ci”, tylko: „Chcesz się bawić lalkami, a świat, w tym twoja rodzina, tego nie akceptuje. I co teraz”? Moim zdaniem to jest stanowisko znacznie bardziej fair w stosunku do dziecka.

Jak w tym kontekście oceniasz książkę Król i król Lindy de Haan i Sterna Nijlandal, w której królewicz zakochuje się w innym królewiczu i biorą ślub? To bajka, w której wszystko jest oczywiste i bezproblemowe.

Nie uważam, żeby była znakomita literacko. Jest to książka zaangażowana w konkretną debatę społeczną i wykorzystuje strukturę baśniową, żeby w tej debacie wziąć udział. Moim zdaniem takich książek powinno się pisać więcej. Ta jest wartościowa przede wszystkim dlatego, że była jedną z pierwszych. Została zauważona głównie ze względu na silne naruszenie normy. Struktura baśniowa ma w tym wypadku szczególną wymowę, bo jest powszechnie znana i silnie osadzona w normie kulturowej: królewicz zdobywa królewnę, a potem żyją długo i szczęśliwie. Polemiczne wykorzystanie tej struktury daje mocny efekt: tutaj zamiast królewicza i królewny mamy dwóch królewiczów, co natychmiast skłania do dyskusji.

Ciekawy zresztą bywa los książek, poruszających tego typu nowe w naszej kulturze wątki, jak na przykład Z Tango jest nas troje opowiadająca o dwóch pingwinach w nowojorskim zoo, samcach, którzy wspólnie zaczynają opiekować się osieroconym pingwiniątkiem. Jest to książka absolutnie nieszokująca, opisująca prawdziwą historię, a znalazła się na cenzurowanym, bo śmiała poruszyć normatywnie nieakceptowany wątek.

Czy można powiedzieć, co jest skuteczniejsze, lepiej odbierane przez dzieci: książki wprost edukacyjne, dydaktyczne czy te również zaangażowane, ale w sposób mniej oczywisty?

Ten podział nie wyczerpuje tematu. Istnieją książki edukacyjne, takie jak książeczka o biedzie wydana przez Krytykę Polityczną. Ich celem jest wyedukowanie czytelnika w danym temacie i skłonienie go do wyrobienia sobie określonego zdania. Drugi rodzaj to książki z tezą. Autor postanawia: „Napiszę książkę o nietolerancji” i ubiera ten temat w jakąś fabułę i bohaterów. Wreszcie są książki, które powstają z potrzeby artystycznej, bez żadnego dodatkowego zamiaru, pisane „dla nikogo”, jak książki Tove Janson o Muminkach. Często pisarze twierdzą, że tworzą dla dziecka, którym kiedyś byli, tak na przykład mawiała Astrid Lindgren. To, że ich książki nie mają celu edukacyjnego ani dydaktycznego, ani nawet sprecyzowanego odbiorcy, nie znaczy, że nie ma w nich żadnego przekazu etycznego.

Książki edukacyjne należą zazwyczaj do kategorii non-fiction. Parafabularne wydarzenia są w nich tylko pretekstem, a główny wsad stanowi informacja. Sposób jej podania zależy od koncepcji autora, od jego talentu. Na przykład Anna Laszuk, pisząc o homofobii, znalazła fajny sposób na podejście do tematu – dialog między nastolatkami to znacznie lepsza koncepcja niż pomysł Magdaleny Środy w książce o tolerancji, czyli dialog między mamą i córeczką, gdzie mama ex cathedra objaśnia córce świat i przedstawia własna wykładnię tytułowego zagadnienia. Z kolei Anna Czerwińska-Rydel, autorka wielu biografii dla dzieci, między innymi Heweliusza, Fahrenheita i Korczaka, zmaga się z formą życiorysu, szuka sposobu, jak ująć temat interesująco, ale też tak, żeby przekazać konkretną wiedzę.

Drugi typ książek, czyli książki z dydaktyczną tezą, również mogą być lepsze lub gorsze, w zależności od talentu autora, ale nader często założona z góry teza działa ograniczająco. Kiedy czytam książkę dla młodzieży i od pierwszego rozdziału widzę, że występuje w niej nieakceptowana dziewczyna w okularach i z nadwagą, nad którą w internecie znęcają się rówieśnicy, to wszystko jest już jasne i nie wiem, czy warto czytać dalej. Bardzo często fabuła nie dźwiga tezy. Dlatego ja jestem zwolenniczką wysokoartystycznych książek bez tezy, w których zestaw elementów paradydaktycznych czy etycznych jest raczej uniwersalną wykładnią obrazu świata niż zamierzonym dodatkiem wychowawczym.

Wiele mówi się o nagradzanych książkach, znakomitych wizualnie. Ale to chyba wciąż nie jest większość wśród książek dla dzieci wydawanych w Polsce?

Moje słuchaczki ze studiów podyplomowych zrobiły na użytek zajęć przegląd artystycznie smacznych publikacji dla dzieci wydanych ostatnio, a jedna z pań sprawdziła w internecie, na aukcjach, w przedszkolach, jakie książki się najlepiej sprzedają. Różnica między książkami znakomitymi wizualnie i literacko a dostępną najczęściej w supermarketach resztą jest ogromna. Wydaje się w Polsce mnóstwo pięknie ilustrowanych książek, które zdobywają nagrody na całym świecie. Z drugiej strony wychodzi cała masa publikacji, których specjaliści nawet nie rejestrują, bo są wydawane przez anonimowe wydawnictwa, produkujące głównie zeszyty, a przy okazji wypuszczające serie tanich książeczek dla dzieci, wykorzystujących teksty z domeny publicznej, do których ilustracje wykonał krewny lub znajomy. Broszurowe wydania za dwa złote sztuka.

Dokładnie tak jak w obiegu czytelników dorosłych jest jakościowy rozziew między tym, co się według specjalistów powinno czytać, co się poleca do czytania, a tym, co jest czytane rzeczywiście.

Dla rodziców bardzo ważnym kryterium bywa cena, a publikacje dobre i piękne są często bardzo drogie, cienka książeczka potrafi kosztować ponad trzydzieści złotych.

A czy chociaż w przedszkolach są głównie te dobre książki?

Z tego, co wiem, to nie. Zdarzają się panie pasjonatki, zainteresowane dobrą literaturą, owładnięte misją zapoznawania podopiecznych z dobrą książką. Najczęściej jest to jednak bardziej kwestia przypadku. Na przykład czasem bywa tak, że do przedszkola zgłasza się autor X, proponując zrobienie pogadanki o własnym dziele, przedszkole chętnie się zgadza, a przy okazji pogadanki X sprzedaje przywiezione egzemplarze po dziesięć złotych sztuka. Właśnie z przedszkola dzieci często przynoszą kiepskie książki, na przykład córka moich znajomych w katolickim przedszkolu dostała opowiastkę o życiu dzieci fatimskich, w której była mowa m.in. o umartwianiu się za pomocą powrozów czy biczowaniu się pokrzywami po łydkach. Rodzice małej nie byli zachwyceni.

Moim zdaniem źródłem wartościowych książek dla dzieci powinny być przede wszystkim biblioteki. Pracujące tam osoby z definicji powinny znać się na książce, czytać prasę branżową, śledzić trendy, w praktyce jednak różnie z tym bywa.

W dyskusji o czytelnictwie bardzo słabo obecny jest temat szkoły, a tym bardziej przedszkoli. Gdyby te nagradzane międzynarodowo książki ufundować przedszkolom? Nawet nie przyjdzie nam do głowy, żeby się tego domagać.

A to bardzo źle, bo oczywiście nie możemy wymagać od ludzi dorosłych, żeby czytali książki, jeśli nie czytali ich w dzieciństwie. Czytanie to umiejętność i pewien rodzaj przyjemności, do której się trzeba przyzwyczaić. Owszem, zdarzają się dzieci, które będą czytały niezależnie od warunków, w których się wychowują, bo z różnych przyczyn ciągnie je do tego, ale to jest mała procentowo grupa. Druga mała grupa to ci, którzy nigdy nie będą czytać, choćby się z nimi czytało co wieczór od najmłodszych lat. Ale jest cała masa potencjalnych odbiorców literatury, którzy czytaliby, gdyby ktoś ich do tego zachęcił i wdrożył. Dlatego tak ważny jest wiek najmłodszy, nawet ten przedpiśmienny, kiedy można oglądać książki obrazkowe, słuchać głośnego czytania rodziców, kiedy poprzez książkę można uczyć się świata.

Wydawało się, że dobrym krokiem w tym kierunku może być akcja „Pierwsza Książka Mojego Dziecka” Fundacji ABCXXI, w ramach której rodzice nowo narodzonych dzieci otrzymywali książkę z wierszykami. Jednak dotowana przez Ministerstwo Kultury publikacja została jednogłośnie skrytykowana przez znawców i znawczynie tematu z powodu kiczowatej strony wizualnej.

Sytuacja z Pierwszą Książką Mojego Dziecka znakomicie pokazuje specyfikę kultury dziecięcej jako zjawiska marginalnego w kulturze dorosłego mainstreamu. Przeciętny dorosły jest z jednej strony niechętny zgłębianiu wiedzy o literaturze i sztuce kierowanej do dziecięcego odbiorcy, z drugiej zaś przekonany, że świetnie się na tej literaturze i sztuce zna. Ofiarą tej prawidłowości padła również fundacja ABCXXI. Projekt akcji promującej czytanie od urodzenia jako niezbędnego elementu wspierającego harmonijny rozwój niemowlęcia, a potem dziecka, sam w sobie szczytny i gody najwyższej aprobaty, zaowocował dziełem bardzo nieudanym, nie tylko pod względem ilustracyjnym, ale także edytorskim oraz literackim. Można odnieść wrażenie, że autorzy projektu, stawiając nacisk na samo czytanie, zlekceważyli medium, czyli książkę, uznając, że nie tak ważne już jest, co konkretnie się czyta i jak to coś wygląda. W efekcie powstało gorzkie wrażenie zmarnowanej szansy, które skłoniło środowisko specjalistów, artystów i ludzi związanych z książką dziecięcą do gwałtownej reakcji.

Pierwsza Książka Mojego Dziecka jest według mnie nie tylko nieudaną publikacją, to symbol charakterystycznego lekceważenia, z jakim u nas traktowana jest kultura dziecięca.

Charakterystyczne są również reakcje niezaangażowanej większości w stylu: „O co tyle krzyku, przecież to tylko książeczka dla dzieci”. A książka dla dzieci potrafi wspaniale stymulować małego odbiorcę przekazem wartościowym artystycznie, osiągając formy niespotykane w sztuce kierowanej do dorosłego odbiorcy.

Wśród rodzimych przykładów wymienić można serię Mamoko Aleksandry i Daniela Mizielińskich – znakomitą dla trzy-, cztero- i pięciolatków. Uczy ona obserwacji, fascynuje wielością równoległych fabuł, mimo że nie ma w niej ani jednego słowa. Poszczególne plansze zdumiewają ilością szczegółów – a dzieci uwielbiają szczegóły. Wszystko to sprawia, że obcowanie z nimi staje się fajną zabawą. Zresztą dorośli też w nią wsiąkają.

Wróćmy do tematu kształtowania nawyków czytelniczych.

Dzieci naśladują rodziców. Jeśli zatem w domu są książki, rodzice czytają, dziecko prawdopodobnie również będzie czytać. Istnieje jednak cała masa dzieci, które takiego naturalnego kontaktu z literaturą nie mają (stąd prawdopodobnie narodził się pomysł wręczanej każdej rodzącej matce darmowej Pierwszej Książki Mojego Dziecka) i tu pomocą powinna służyć przedszkolna, a potem szkolna edukacja. Przy czym moim zdaniem należy wystrzegać się tak często stosowanego przymusu lektury na rzecz pokazywania, że czytanie to po prostu fajna, przyjemna czynność.

Dzieci często nie wiedzą, że czytać można dla przyjemności. Z nieczytającego przedszkola trafiają do szkoły, w której natychmiast zapoznają się z kwintesencją przymusu – lekturą szkolną.

Uczeń przez cały czas spędzony w murach szkolnych dostaje sprzeczny komunikat: niby czytanie jest fajne, ale muszę przeczytać tę oto nudną książkę, której nie rozumiem, która napisana jest trudnym językiem, której sam bym nigdy nie wybrał.

Często jest tak, że człowiek dojrzewa do czytania później – nie czyta jako dziecko i w pewnym momencie odkrywa czytanie jako człowiek dorosły. Może być czytanie czegokolwiek, na przykład reportaży, istnieją przecież czytelnicy nienawidzący fabuły, a rozczytujący się w non-fiction. Wolność wynikająca z bycia dorosłym pozwala nam czytać, co chcemy. Dziecko nie ma tego komfortu, dla niego czytanie wiąże się z obowiązkiem, jest też traktowane inaczej niż czytanie dorosłego, poddawane ciągłej ocenie, przepuszczane przez cenzurę rodziców i nauczycieli pod hasłem: „Co ty za głupoty czytasz?”. Dziecku trzeba dać prawo własnego wyboru, zamiast narzucać, zaproponować: „Spróbuj, może obcowanie z literaturą i dla ciebie okaże się przyjemnością”.

Rzeczywiście, bardzo brakuje tego aspektu – że to przyjemność, radość. Mówimy o tym w kategoriach „Trzeba czytać”.

„Trzeba czytać”, „czytelnictwo w Polsce spada i to jest straszna tragedia”. Może nie zabrzmi to dobrze, ale nie uważam, żeby działa się tragedia. Zgadzam się, że nasze państwo skandalicznie mało środków i pomysłów przeznacza na rozbudowywanie czytelnictwa oraz wspieranie książki jako takiej, i to się oczywiście mści. Ale nie uważam, żeby sam fakt, że mało osób czyta książki, był jakąś globalną katastrofą.

Może należy pogodzić się z faktem, że forma dostępności informacji się bardzo zmieniła, czytanie literatury stało się jedną z wielu możliwości uczestnictwa w kulturze, pewnie już nawet nie jest tą główną.

Zastrzegam, że jest to moje zdanie, rozumiem też motywacje i argumenty tych środowisk, które marzyłyby, żeby Polacy więcej czytali. Z tym że tutaj należy zwrócić uwagę na proste przełożenie: dorosły czytelnik wyrasta z małego czytelnika, zatem jeśli nie zadbamy o czytelnictwo wśród dzieci, nie spodziewajmy się nagłego rozmiłowania w literaturze wśród dorosłych. A dbanie to zdecydowanie nie powinno odbywać się drogą przymusu, tylko właśnie drogą przyjemności. Rozbudzajmy więc w dzieciach radość czytania.

Anna Maria Czernow – literaturoznawczyni, badaczka literatury dla dzieci i młodzieży, członkini Polskiej Sekcji IBBY.

Czytaj także:

Anna Bohaczewska-Petryna: „Pierwsza książka mojego dziecka” nie zachwyca

Katarzyna Tubylewicz, Biblioteki zamiast „zastaw się, a postaw się”

Monika Rowińska: Biblioteki szkolne traktowane są jak balast!

Anna Dziewit-Meller, Remigiusz Grzela, Joanna Laprus-Mikulska, Grażyna Plebanek, Katarzyna Tubylewicz, Na czytelniczym dnie

Tomasz Makowski: Nie wygrasz wyborów, fotografując się z ksiażką

Monika Cieślak: Walczymy o bezpłatną kulturę i miejsca pracy

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Magda Majewska
Magda Majewska
Redaktorka, animatorka kultury
Redaktorka, animatorka kultury, popularyzatorka literatury i kultury dla dzieci aktywna w internecie pod szyldem Mosty z książek. Z Krytyką Polityczną związana od 2010 roku, w latach 2013–2023 redaktorka strony KrytykaPolityczna.pl, odpowiedzialna głównie za tematykę kulturalną i społeczną. Absolwentka politologii UW, Podyplomowych Studiów Polityki Wydawniczej i Księgarstwa UW oraz Studiów Podyplomowych „Literatura i książka dla młodzieży wobec wyzwań nowoczesności” na UW. Zajmowała się promocją i PR-em w dziedzinie kultury (m.in. promocją TR Warszawa w latach 2006–2010) oraz animacją projektów społeczno-kulturalnych. Redaktorka książek, głównie dla dzieci i młodzieży (m.in. „Złodziejki książek”). Inicjatorka akcji społecznej „Warszawa Czyta”, współprowadzi Mokotowski Dyskusyjny Klub Dyskusyjny. Feministka, weganka, rowerzystka. Mama Mirona.
Zamknij