Czytaj dalej

Internet zmienił świat? Nic podobnego

Bardziej rewolucyjne było wynalezienie pralki. Fragment książki „23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie”.

Co ci mówią

Niedawna rewolucja w technologiach komunikacji, czyli rozwój Internetu, fundamentalnie zmieniła to, jak funkcjonuje świat. Doprowadziła do „śmierci odległości”. W tak stworzonym „świecie bez granic” stare zasady dotyczące narodowych interesów gospodarczych oraz krajowe rządy straciły na znaczeniu. Ta rewolucja technologiczna definiuje erę, w której żyjemy. Jeśli kraje (albo firmy czy nawet jednostki) nie będą zmieniać się w podobnym tempie, zostaną zmiecione z powierzchni ziemi. My – jako jednostki, firmy czy państwa – będziemy musieli stać się jeszcze bardziej elastyczni, co wymaga większej liberalizacji rynków.

Czego ci nie powiedzą

Postrzegając zmiany, mamy tendencję do oceniania tych najbliższych w czasie jako najbardziej rewolucyjnych. A to często mija się po prostu z prawdą. Niedawny postęp w technologiach komunikacji nie jest tak rewolucyjny jak to, co nastało pod koniec XIX wieku – jak telegrafia. Co więcej, w kategoriach następstw ekonomicznych i społecznych rewolucja internetowa nie jest (przynajmniej dotychczas) tak ważna, jak wynalezienie pralki i innych sprzętów domowych, które –  znacząco redukując wysiłek potrzebny do utrzymania domu – pozwoliły kobietom wejść na rynek pracy i praktycznie zniosły takie zawody jak służba domowa. Nie powinniśmy „odwracać teleskopu”, kiedy patrzymy w przeszłość, nie doceniając starego, a przeceniając nowe. Prowadzi nas to do podejmowania rozmaitych błędnych decyzji dotyczących krajowej polityki gospodarczej, polityki firm i naszych własnych karier.

W Ameryce Południowej każdy ma służącą

Jedna z moich amerykańskich znajomych twierdzi, że podręcznik do nauki hiszpańskiego, z którego korzystała w latach 70., zawierał zdanie (oczywiście po hiszpańsku) mówiące, że „w Ameryce Południowej każdy ma służącą”.

Kiedy o tym pomyśleć, jest to logicznie niemożliwe. Bo czy służące w Ameryce Południowej też mają służące? Może istnieje jakiś schemat wymiany służących, o którym nie słyszałem, i pracują one na zmiany jako swoje wzajemne służące, tak że wszystkie mogą mieć kogoś do posługi. Nie sądzę.

Można się oczywiście domyślić, dlaczego amerykański autor mógł wpaść na takie zdanie. W biednych krajach bowiem znacznie większy niż w krajach bogatych odsetek ludzi ma służących. Nauczyciel czy młody menadżer w małej firmie – mieszkaniec bogatego kraju – nie mógłby nawet marzyć o mieszkającej z nim służbie, ale ich odpowiednicy z biednych krajów zazwyczaj mają jednego lub dwóch służących. Trudno jest zdobyć dokładne dane, ale według statystyk MOP (Międzynarodowa Organizacja Pracy) szacuje się, że około 7–8 procent siły roboczej w Brazylii i 9 procent w Egipcie to ludzie zatrudnieni jako służba domowa. Dla Niemiec to odpowiednio 0,7 procent, dla USA – 0,6 procent, dla Anglii i Walii – 0,3 procent, 0,05 procent dla Norwegii i ledwie 0,005 procent dla Szwecji (wszystkie dane odnoszą się do lat 90., z wyjątkiem Niemiec i Norwegii, które dotyczą pierwszej dekady XXI wieku). Zatem Brazylia ma proporcjonalnie 12–13 razy więcej służby domowej niż USA, a Egipt 1800 razy więcej niż Szwecja. Nic dziwnego, że wielu Amerykanów myśli, że w Ameryce Południowej „każdy” ma służącą, a Szwed w Egipcie sądzi, że kraj ten jest szczególnie opanowany przez służbę domową.

Co ciekawe, udział służby domowej w rynku pracy w krajach, które dzisiaj są bogate, kiedyś był podobny do tego, jaki mają obecnie kraje rozwijające się. W 1870 roku w USA około 8 procent tych, którzy wykonywali „pracę zarobkową”, stanowili domowi służący. Wskaźnik ten wynosił około 8 procent w Niemczech aż do 1890 roku, choć zaraz potem dość szybko zaczął spadać. W Anglii i Walii, gdzie kultura „służby” przetrwała dłużej niż w innych krajach z powodu silnej pozycji klasy lordów posiadających ziemię, wskaźnik ten był nawet wyższy – w latach 1850–1920 od 10 do 14 procent siły roboczej (z pewnymi wahaniami) stanowili ludzie zatrudnieni jako służba domowa. Rzeczywiście, kiedy czyta się powieści Agathy Christie pisane jeszcze w latach 30. XX wieku, można zauważyć, że nie tylko prasowy baron, który zostaje zamordowany w swojej zamkniętej bibliotece, ma służbę, ale również biedna wdowa z klasy średniej. […].

Główną przyczyną, dla której w bogatych krajach jest znacznie mniej służby domowej – choć oczywiście, zważywszy na kulturowe różnice między krajami o podobnym poziomie dochodu, nie jest to jedyna przyczyna – jest wyższa względna cena pracy.

Wraz z rozwojem gospodarczym ludzie (a raczej usługi, które oferują) stają się względnie drożsi niż „rzeczy”.

Na skutek tego w bogatych krajach służba domowa stała się dobrem luksusowym, na które mogą sobie pozwolić jedynie bogaci. A w krajach rozwijających się jest ona wciąż na tyle tania, że mogą korzystać z niej nawet ludzie z niższej klasy średniej.

Nadejście pralki

Niezależnie od zmian we względnych cenach „ludzi” i „rzeczy”, spadek udziału ludzi pracujących jako służba domowa w całkowitej liczbie zatrudnionych nie byłby w bogatych krajach tak gwałtowny w ostatnim wieku, gdyby nie podaż całego zestawu domowych technologii, takich jak pralka. Bez względu na to, jak (względnie) drogie byłoby wynajęcie ludzi do prania ubrań, sprzątania, ogrzewania, gotowania i zmywania naczyń, wciąż by ich do tego zatrudniano, gdyby nie mogły tego robić maszyny. Albo trzeba byłoby spędzać wiele godzin, robiąc to samemu.

Pralki zaoszczędziły nam mnóstwo czasu. Nie jest łatwo zdobyć dokładne dane, ale raport z badania przeprowadzonego w połowie lat 40. przez US Rural Electrification Authority podaje, że czas potrzebny na wypranie ponad 17 kg ubrań skrócił się sześciokrotnie (z 4 godzin do 41 minut), a czas ich prasowania dwa i pół raza (z 4,5 godzin do 1,75 godziny)2. Dostęp do bieżącej wody spowodował, że kobiety nie musiały spędzać wielu godzin na jej gromadzeniu (na co, według UNDP, w niektórych rozwijających się krajach przeznacza się aż do dwóch godzin dziennie). Odkurzacze umożliwiły nam dokładniejsze sprzątanie naszych domów w ułamek czasu, który potrzebny był na to dawniej, kiedy trzeba było to robić miotłą i ścierką. Kuchenki gazowe/elektryczne i centralne ogrzewanie znacząco zredukowały czas poświęcany na ogrzewanie domów i gotowanie posiłków (zbieranie drewna na opał, rozpalanie kominka, podtrzymywanie jego płomienia i sprzątanie tego wszystkiego).

Dziś wielu ludzi w bogatych krajach ma zmywarkę, o której jej (przyszły) wynalazca, niejaki pan I. M. Rubinow, pracownik amerykańskiego departamentu rolnictwa, napisał w artykule opublikowanym w 1906 roku przez „Journal of Political Economy”, że będzie „prawdziwym dobrodziejstwem ludzkości”.

Pojawienie się artykułów gospodarstwa domowego, jak i elektryczności, wody w kranach i gazu w rurach całkowicie zmieniło sposób życia kobiet i w konsekwencji także mężczyzn. Umożliwiło o wiele większej liczbie kobiet wejście na rynek pracy. Na przykład w USA odsetek zamężnych białych kobiet w wieku najwyższej aktywności zawodowej (35–44 lata), które pracowały poza domem, wzrósł z kilku procent pod koniec lat 90. XIX wieku do prawie 80 procent obecnie. Zmieniło to również gwałtownie strukturę zatrudnienia kobiet, sprawiając – co wcześniej wyjaśniłem – że społeczeństwo mogło sobie poradzić, zatrudniając o wiele mniej służby domowej. Na przykład w latach 70. prawie 50 procent kobiet pracujących w USA zatrudnionych było jako „służące i kelnerki” (większość z nich możemy uznać raczej za służące niż kelnerki, bo jadanie w restauracjach nie było wówczas bardzo popularne).

Większy udział w rynku pracy zdecydowanie podniósł status kobiety w rodzinie i społeczeństwie, ograniczając również faworyzowanie męskich potomków – i przyniósł większe inwestycje w edukację kobiet, co jeszcze zwiększyło uczestnictwo kobiet w rynku pracy. Nawet te wykształcone kobiety, które w końcu zdecydują się zostać w domu z dziećmi, cieszą się w swoich rodzinach wyższym statusem, ponieważ – będąc w stanie samodzielnie się utrzymać – mogą w sposób wiarygodny zagrozić swoim partnerom rozstaniem. Wraz z pojawieniem się możliwości zatrudnienia poza domem wzrósł koszt utraconych korzyści związany z wychowywaniem dzieci, co sprawiło, że zaczęło ich się rodzić mniej. Wszystko to zmieniło tradycyjną dynamikę rodziny. Łącznie zmiany te są naprawdę potężne.

Nie twierdzę, rzecz jasna, że doszło do nich jedynie – a nawet przede wszystkim – w wyniku zmian technologicznych związnych ze sprzętem gospodarstwa domowego. „Pigułka” i inne środki antykoncepcyjne, umożliwiając kobietom kontrolę liczby i momentu narodzin, wywarły silny wpływ na ich edukację i udział w rynku pracy. Istnieją także przyczyny niezwiązane z technologią. Nawet dysponując takimi samymi technologiami, różne kraje mogą mieć różną stopę udziału kobiet w rynku pracy i strukturę zatrudnienia, w zależności od społecznych zwyczajów i akceptacji dla pracy kobiet z klasy średniej (biedne kobiety zawsze pracowały), zachęt podatkowych do pracy zawodowej, sposobów wychowywania dzieci czy dostępności usług opiekuńczych.

Wziąwszy to wszystko pod uwagę, nadal jednak prawdą pozostaje to, że bez pralki (oraz innych domowych technologii oszczędzających ludzką pracę) zmiana roli kobiety w społeczeństwie i dynamiki życia rodzinnego nie byłaby aż tak gwałtowna.

Pralka bije internet

W porównaniu do zmian, jakie przyniosła ze sobą pralka (i reszta artykułów gospodarstwa domowego), wpływ internetu – choć wielu twierdzi, że całkowicie zmienił on świat – nie był aż tak fundamentalny, przynajmniej do tej pory. Internet oczywiście zmienił sposób, w jaki człowiek spędza czas po pracy – surfuje w sieci, czatuje z przyjaciółmi na Facebooku, rozmawia z nimi przez Skype’a, gra w gry komputerowe z osobami siedzącymi 8 tysięcy kilometrów dalej i licho wie, co jeszcze. Znacząco poprawił również skuteczność wyszukiwania informacji o ubezpieczeniach, wakacjach, restauracjach, a coraz częściej nawet o cenie brokułów czy szamponu.

Jednak jeśli chodzi o procesy produkcyjne, to nie jest jasne, czy wpływ internetu był tak rewolucyjny. Z pewnością w niektórych przypadkach internet głęboko zmienił sposób pracy. Wiem to z własnego doświadczenia. Dzięki internetowi mogłem napisać całą książkę razem z moją przyjaciółką, profesor Ilene Grabel, która wykłada w Denver, spotykając się z nią twarzą w twarz tylko raz i wykonując jedną lub dwie rozmowy przez telefon. Jednak w przypadku wielu innych ludzi internet nie miał zbyt dużego wpływu na ich wydajność. W badaniach starano się wykazać pozytywny wpływ internetu na całkowitą produktywność.

Jak ujął to Robert Solow, laureat Nagrody Nobla z ekonomii, „dowody można znaleźć wszędzie, tylko nie w liczbach”.

Możecie pomyśleć, że moje porównanie jest niesprawiedliwe. Sprzęt gospodarstwa domowego, o którym wspomniałem, miał przynajmniej kilkadziesiąt lat, niekiedy cały wiek, na to, by jego magia zadziałała, podczas gdy internet – zaledwie dwadzieścia. Po części to prawda. Wybitny historyk nauki, David Edgerton, zauważył w swojej fascynującej książce, The Shock of the Old – Technology and Global History Since 1900, że maksymalne wykorzystanie technologii, a zatem i maksymalny jej wpływ, następuje niekiedy dziesięciolecia po jej wynalezieniu. Ale nawet w kategoriach bezpośredniego wpływu wątpię, czy internet jest tak rewolucyjną technologią, jak uważa wielu z nas.

Telegraf wygrywa z internetem

Tuż przed inauguracją działania transatlantyckiego telegrafu w 1866 roku przesłanie wiadomości na drugą stronę „stawu” zajmowało około trzech tygodni – tyle czasu potrzebowały okręty, żeby przepłynąć Atlantyk. Nawet nadanie jej „ekspresem”, czyli okrętem parowym (które nie były powszechne aż do lat 90. XIX wieku), wymagało dwóch tygodni (rekordowo szybkie pokonanie oceanu zajmowało w tamtych czasach około ośmiu do dziewięciu dni).

Dzięki telegrafowi czas przesłania wiadomości, powiedzmy składającej się z 300 słów, został skrócony do siedmiu czy ośmiu minut. Niekiedy odbywało się to jeszcze szybciej. 4 grudnia 1861 roku „New York Times” doniósł, że wystąpienie Abrahama Lincolna na temat stanu państwa, o długości 7578 słów, przesłano z Waszyngtonu do reszty kraju w ciągu 92 minut, czyli ze średnią 82 słów na minutę, co pozwoliłoby na wysłanie wiadomości składającej się z 300 słów w czasie krótszym niż cztery minuty. Ale to był rekord, przeciętne tempo bardziej zbliżało się do poziomu około 40 słów na minutę, czyli 7,5 minuty na 300 słów. To redukcja z dwóch tygodni do 7,5 minuty, czyli około 2500 razy.

Internet skrócił czas przesłania wiadomości złożonej z 300 słów z 10 sekund (za pośrednictwem faksu) do, powiedzmy, dwóch sekund – ale to ledwie 5 razy mniej. Skrócenie czasu dzięki wykorzystaniu internetu jest większe dla dłuższych wiadomości – dokument składający się, powiedzmy, z 30 000 słów można przesłać w 10 sekund (uwzględniając to, że musi on zostać załadowany), natomiast wysłanie go faksem trwałoby ponad 16 minut (czyli 1000 sekund). To oznacza stukrotne przyspieszenie transmisji – bez porównania z redukcją rzędu 2500 razy, którą osiągnięto dzięki telegrafowi.

Internet ma oczywiście inne rewolucyjne cechy. Pozwala nam szybko przesyłać zdjęcia (czego nie potrafił telegraf ani telefon, w związku z czym trzeba było polegać na transporcie fizycznym). Można mieć do niego dostęp w wielu miejscach, nie tylko na poczcie. Co najważniejsze, używając go, możemy szukać potrzebnych nam informacji w ogromnej liczbie źródeł. Niemniej w kategoriach samego przyspieszenia internet nie jest nawet w przybliżeniu tak rewolucyjnym wynalazkiem jak skromna kablowa (nawet nie bezprzewodowa) telegrafia.

Znacznie przeceniamy wpływ internetu tylko dlatego, że akurat teraz mamy z nim do czynienia. Nie tylko my tak mamy. Ludzie fascynują się najnowszymi i najłatwiej zauważalnymi technologiami. Już w 1944 roku George Orwell krytykował osoby, które nadmiernie ekscytowały się „zniesieniem dystansu” i „zniknięciem granic” dzięki aeroplanowi i radiu.

Nabierając dystansu do zmian

Kogo to obchodzi, że ludzie niesłusznie myślą, że internet ma większe znaczenie niż telegraf czy pralka? Dlaczego to takie ważne, że największe wrażenie robią na ludziach najświeższe zmiany?

Nie miałoby to większego znaczenia, gdyby to zakłócenie perspektywy było tylko kwestią ludzkich opinii. Ma ono jednak realny wpływ na życie, bo przynosi skutek w postaci błędnego wykorzystywania ograniczonych zasobów. Fascynacja rewolucją teleinformatyczną, której uosobieniem jest internet, sprawiła, że niektóre bogate kraje – zwłaszcza USA i Wielka Brytania – doszły do błędnego wniosku, że wytwarzanie dóbr jest do tego stopnia „przestarzałe”, iż powinny spróbować żyć jedynie z idei. Taka wiara w „społeczeństwo postindustrialne” skłoniła te kraje do przesadnego lekceważenia sektora wytwórczego, co miało negatywne konsekwencje dla ich gospodarek.

Co jeszcze bardziej niepokojące, fascynacja internetem u ludzi w bogatych krajach sprawiła, że społeczność międzynarodową nabawiła się troski o „cyfrowy podział” między bogatymi i biednymi krajami. Skłoniło to firmy, fundacje charytatywne i poszczególne osoby do przeznaczania pieniędzy na wyposażenie krajów rozwijających się w sprzęt komputerowy i infrastrukturę internetową. Można jednak zadać pytanie, czy kraje rozwijające się właśnie tego potrzebują najbardziej. Być może darowizny pieniężne na mniej modne sprawy, jak kopanie studni, rozwój sieci elektrycznej i produkcja tańszych pralek, w większym stopniu poprawiłyby jakość ludzkiego życia niż obdarowanie każdego dziecka laptopem czy organizowanie w wiosce centrum internetowego.

Nie chcę przez to powiedzieć, że te rzeczy na pewno nie są ważniejsze, lecz że wielu darczyńców pośpieszne przystąpiło do modnych programów, choć nie sprawdziło dokładnie, jakie byłyby długookresowe koszty i korzyści alternatywnego wykorzystania ich pieniędzy.

Ponadto ludzie doszli do przekonania, że niedawne zmiany w technologiach komunikacji i transporcie są tak rewolucyjne, że teraz żyjemy w „świecie bez granic”, jak brzmi tytuł słynnej książki Kenichiego Ohmae, japońskiego guru biznesu. W konsekwencji wielu z nich uwierzyło, że cokolwiek dzisiaj się zmienia, dokonuje się to na skutek monumentalnego postępu technologicznego, któremu sprzeciwianie się byłoby czymś w rodzaju próby zawrócenia wskazówek zegara. Wierząc w taki świat, wiele rządów usunęło, z kiepskim rezultatem, niektóre z bardzo potrzebnych regulacji dotyczących międzynarodowego przepływu kapitału, pracy i dóbr.

A jednak, jak wykazałem, ostatnie zmiany w tych technologiach nawet nie zbliżają się w swej rewolucyjności do podobnych zmian, które dokonały się sto lat temu. Tak naprawdę sto lat temu świat był o wiele bardziej zglobalizowany niż od lat 60. do 80. XX wieku, mimo że dysponował znacznie gorszymi technologiami komunikacji i transportu. Było tak dlatego, że w tym drugim okresie rządy, zwłaszcza te najsilniejsze, wierzyły po prostu w surowsze regulacje przepływów międzynarodowych. O stopniu globalizacji (innymi słowy, o otwartości krajów) zdecydowała bardziej polityka niż technologia. Jeśli jednak pozwolimy na to, by fascynacja najnowszą rewolucją technologiczną zaburzyła naszą perspektywę, nie będziemy w stanie dostrzec tego wszystkiego i skończymy, forsując błędną politykę.

Zrozumienie trendów technologicznych jest bardzo istotne dla właściwego planowania polityki gospodarczej zarówno na poziomie krajowym, jak i międzynarodowym (również w kontekście decyzji dotyczących kariery zawodowej na poziomie jednostek). Jednak nasza fascynacja tym, co najnowsze i niedocenienie tego, co już stało się powszechne, może prowadzić i prowadzi nas w wielu złych kierunkach. Przyznaję, że celowo prowokacyjnie wysuwam tę tezę, stawiając skromną pralkę automatyczną przeciw internetowi, ale moje przykłady miały pokazać, że siły technologiczne kształtowały wydarzenia gospodarcze i społeczne w kapitalizmie w dużo bardziej skomplikowany sposób, niż zazwyczaj się uważa.

Jest to fragment książki Ha-Joon Changa „23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie”, która wkrótce ukaże się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

Tłum. Barbara Szelewa

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij