Czytaj dalej

Nędza optymizmu, czyli o (śmiertelnych) niebezpieczeństwach pozytywnego myślenia

Jest wam źle? Zdradzę wam sekret. Sami sobie zgotowaliście ten los.

Chorujecie na nowotwór złośliwy? Wasze czteroletnie dziecko zginęło potrącone przez pijanego kierowcę? Wasi rodzice zostali okrutnie zamordowani?

Zdradzę wam sekret: to wasza wina. 

Nie miejcie więc żalu do losu, do bezmyślnego i ślepego okrucieństwa ludzi, przyrody albo świata. To tylko mrzonki, którymi próbujecie zakłamać własną odpowiedzialność. 

Miejcie żal do siebie. 

Bo sami tego chcieliście. Sami sobie (i swoim bliskim) zgotowaliście ten los. 

Na szczęście jeszcze nie wszystko stracone. Nowotwór może zniknąć, dziecka nic wprawdzie nie przywróci do życia, ale możecie przecież mieć inne, równie rozkoszne jak tamto, które zginęło (najlepiej z jakąś nową, piękniejszą żoną albo nowym, przystojniejszym mężem). A srebrne porsche, sto milionów euro na koncie, prywatny jacht zacumowany przy jakimś urokliwym wybrzeżu Pacyfiku oraz ogromna posiadłość w południowych Włoszech skutecznie złagodzą smutek po stracie rodziców i wspomnienia o ojcu gwałcicielu. 

Jeśli jednak nowotwór dalej rozprzestrzenia się po waszym ciele, jeżeli wasze konta nadal świecą pustką, jeżeli wciąż gnieździcie się w trzydziestu metrach kwadratowych, jachty zaś znacie wyłącznie z filmów oglądanych na ekranie starego telewizora marki Grundig – cóż, wasz wybór. 

Dlaczego wasz? Bo we wszechświecie działa uniwersalne prawo – prawo przyciągania. Cokolwiek pomyślicie, staje się rzeczywistością. Przyciągacie do siebie zarówno dobre, jak i złe zdarzenia. Krótko mówiąc, wszystko, co się w waszym życiu dzieje, jest wyłącznie projekcją waszego umysłu, waszych pragnień i lęków. Wszechświat funkcjonuje na podstawie zasady „Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem”. Jeśli więc życzycie sobie nędzy, chorób i poniewierki – wszechświat usłużnie zaspokoi wasze chęci. Jeśli natomiast zażyczycie sobie bogactwa, zdrowia i prosperity – równie usłużnie zapewni wam te luksusy. 

Prawda, że proste? 

I zarazem straszne? 

* * * 

Ta wizja jest produktem wyobraźni Rhondy Byrne, australijskiej producentki telewizyjnej, oraz grupy doradców życiowych specjalizujących się w prowadzeniu kursów dla biznesmenów i pisaniu poradników w rodzaju Jak zarobić pieniądze i zyskać przyjaciół. Jest produktem, który pod postacią książki wdzięcznie zatytułowanej Sekret osiągnął niebotyczny wprost nakład w Stanach Zjednoczonych (ostrożne szacunki mówią o kilku milionach egzemplarzy), przez wiele miesięcy utrzymując się tam na szczytach wszystkich możliwych list bestsellerów i strącając z pierwszych miejsc nawet takie hity wydawnicze, jak ostatni tom przygód Harry’ego Pottera. Prawa do dystrybucji filmu, który powstał na podstawie książki, zakupiono w trzydziestu krajach. W 2010 roku Sekret wydano także w Polsce. Przez dwa lata sprzedało się u nas grubo ponad dwieście tysięcy egzemplarzy książkowej wersji tego dzieła. A to tylko niewielka kropla w nieprzebranym oceanie podobnej literatury, od której wprost uginają się księgarskie półki. Co ciekawe, najczęściej z napisem „psychologia”, choć wydaje się, że właściwsze byłoby określenie „psychologiczna papka”. 

Sekret to klasyczny przykład literatury, która z pozoru jest pisana „ku pokrzepieniu serc”. Literatury, która z pozoru ma dostarczać uniwersalnych recept na wszelkie trudy i bolączki trapiące współczesnych mieszkańców Zachodu, w rodzaju: „Jeśli cierpisz na jakąś chorobę i skupiasz się na tym, rozmawiasz o tym z ludźmi, to tym samym tworzysz więcej komórek chorobowych. Musisz widzieć siebie żyjącego w doskonale zdrowym ciele”[1]. Recept stanowiących zazwyczaj mniej lub bardziej spłycone i wypaczone interpretacje rozmaitych wyjętych z kontekstu fragmentów nauczania rodem z religii wschodnich („Wszystko jest Umysłem”), zwulgaryzowanej psychoanalizy albo tradycji ezoterycznej („Wszystko jest energią, także myśli”). Literatury przekonującej, że „cały twój los jest wyłącznie w twoich rękach” i że nie ma żadnej bariery, która zdołałaby zatrzymać twój triumfalny pochód przez życie. 

Tyle że jak każdy medal także i ten ma swoją drugą, w tym przypadku ciemną stronę. Pod warstwą lukru, którym ociekają książki Rhondy Byrne, wiją się roje wyjątkowo złośliwego i jadowitego robactwa. Pod plastrami, którymi ci specjaliści od poprawiania jakości życia oklejają nasze rany, tworzy się stan zapalny. A gangrena bywa – jak wiadomo – śmiertelnie niebezpieczna.

Czyż nie jest bowiem śmiertelną trucizną wmawianie ludziom, że wszystkie najbardziej nawet niewyobrażalne nieszczęścia, które ich spotkały, są efektem ich niewystarczająco optymistycznego nastawienia?

Czyż nie jest śmiertelną trucizną uwodzenie naiwnych i pokiereszowanych przez los czytelników iluzją, że jeśli tylko zaczną sobie wyobrażać miliony na swoich kontach, to one w krótkim czasie po prostu się na nich pojawią? 

* * * 

„[Ludzie] często przypominają sobie wydarzenia z historii, które pochłonęły tysiące ludzkich istnień, i nie mogą zrozumieć, w jaki sposób aż tyle ofiar zostało przyciągniętych do tego właśnie wydarzenia – pisze Rhonda Byrne w Sekrecie. – Zgodnie z prawem przyciągania musieli emitować tę samą częstotliwość, co wydarzenie. Nie musi to oznaczać, że myśleli o tym konkretnym wydarzeniu, ale częstotliwość ich myśli odpowiadała częstotliwości wydarzenia. Jeśli ludzie wierzą, że mogą znaleźć się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie i nie mają kontroli nad zewnętrznymi okolicznościami, to ich myśli o strachu, wyobcowaniu i bezradności – jeśli są uporczywe – mogą na zasadzie przyciągania sprawić, że ludzie ci znajdą się akurat w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie”[2].

Wiadomo już zatem, dlaczego sześć milionów Żydów zginęło w Holokauście. Byli po prostu zbytnimi malkontentami, nie dość radośnie wyobrażali sobie przyszłość, uporczywie nasycali wszechświat swoimi wątpliwościami. Dostali więc, co sami chcieli. Komory gazowe, obozy koncentracyjne i masową eksterminację. Jak pisze Rhonda Byrne: „Prawo [przyciągania] po prostu odzwierciedla i oddaje ci dokładnie to, na czym skupiasz myśli”[3]. W odpowiedzi na zbyt pesymistyczne myśli owych sześciu milionów Żydów spełniający życzenia wszechświat sprezentował im więc Adolfa Hitlera, który – wyczuwając emitowane przez nich zapotrzebowanie – opracował swoją słynną koncepcję „ostatecznego rozwiązania”. Hitler – zgodnie z omawianą w rozdziale szóstym definicją faszyzmu – kierował się skądinąd dokładnie tą samą filozofią, co twórcy Sekretu (choć w którymś momencie musiał jednak cokolwiek osłabić swój optymizm, bo wojnę sromotnie przegrał).

Dzięki Sekretowi każdy może dzisiaj stworzyć dla siebie raj. Składa się on – jak podkreślają rozmaici twórcy albo wizjonerzy wypowiadający się w tej książce – głównie z jachtów, pieniędzy, luksusowych samochodów oraz pięknych żon i przystojnych mężów. A także z miejsc parkingowych, które nigdy nie są zajęte. „Odkąd zacząłem sobie wyobrażać, że na parkingu jest dla mnie zawsze wolne miejsce – mówi w filmie Sekret pewien doradca inwestycyjny – to za każdym razem, kiedy chcę zaparkować wóz w centrum miasta, miejsce już na mnie czeka. Wcześniej wszystkie zawsze były zajęte”. „Pewien mój klient – tłumaczy z kolei specjalistka od feng shui – marzył o wielkiej miłości, ale w domu miał pełno obrazów, na których kobiety były odwrócone plecami. Kazałam mu więc namalować siebie z wymarzoną kobietą – i po roku był już szczęśliwym mężem, spotkał bowiem kobietę swojego życia”.

Od kiedy prawo przyciągania zostało – dzięki Rhondzie Byrne – przedstawione światu, nic już nie stoi na przeszkodzie, żeby cała kula ziemska zamieniła się w jeden wielki ekskluzywny kurort. No, może przesadziłem – jeśli bowiem tyle milionów ludzi zapoznało się już z Sekretem i rozpoczęło regularną praktykę modelowania rzeczywistości podług swoich marzeń o bogactwie i szczęśliwości, a światem nieustannie wstrząsają wojny, kryzysy, trzęsienia ziemi, epidemie, głód i wciąż panuje na nim skrajne ubóstwo, znaczy to niechybnie, że istnieje spora grupa wichrzycieli zakłócających moc tych pozytywnych wibracji.

W którymś momencie – o czym Rhonda Byrne oczywiście wprost nie pisze, ale co jest żelazną konsekwencją jej tez – trzeba się więc będzie zastanowić, co z nimi począć. Bo przecież „prawo przyciągania” działa, a raj jest na wyciągnięcie ręki. Ci, którzy ośmielą się je zakwestionować, będą zatem w prostej linii odpowiedzialni za całe zło, jakie wciąż na świecie pozostanie.

Jeśli sądzicie, że moja wyobraźnia sięga zbyt daleko – obejrzyjcie Sekret i przeczytajcie książkę. A potem zapoznajcie się z uzasadnieniami, które Hitler i Stalin skrupulatnie tworzyli, aby wyjaśnić, dlaczego ich wspaniałe i górnolotne wizje doskonałego świata wciąż pozostają nieziszczone. 

* * * 

Na czym polega tajemnica nieustającej popularności, jaką cieszy się tego rodzaju literatura? Dlaczego Sekret i cała seria jego klonów (jak Magnetyzm serca, Jak przyciągnąć miłość albo amerykański bestseller Chata, którego autor – całkiem serio – opisuje swoje spotkanie z Bogiem) mają takie wzięcie mimo ewidentnej intelektualnej pustki, jaką prezentują, mimo naiwnego światopoglądu, który nachalnie lansują, mimo prymitywnej i (jak najwymowniej widać na przykładzie Sekretu) okrutnej wizji świata, którą przedstawiają?

Otóż jest to pewien szczególny gatunek piśmiennictwa, który profesor Bohdan Chwedeńczuk, wybitny polski filozof, nazwa literaturą „biomądrościową”, czyli traktującą o „życiowej mądrości”. Ma ona długą tradycję, sięgającą jeszcze czasów starożytnych. Od Rozmyślań Marka Aureliusza poczynając, przez podobne dzieła Montaigne’a czy Schopenhauera, na Podręczniku mądrości tego świata ojca Bocheńskiego oraz Rozważaniach o życiu godziwym Tadeusza Kotarbińskiego kończąc. Tyle że w przypadku tych dzieł mamy do czynienia ze szczytowymi osiągnięciami myśli ludzkiej, zawierającymi wiele trzeźwych spostrzeżeń dotyczących świata i ludzkiego życia. Tymczasem Sekret to karykatura tej mądrości. 

Wizja rzeczywistości, która wyłania się z takich Sekretów, jest wizją pozbawioną ciemnej strony – wszystko, co powoduje cierpienie, można łatwo wyeliminować. To jedna wielka iluzja, jedna wielka manipulacja. Tym większa, że – jak pisał Carl Gustav Jung, który już ponad pół wieku temu w książce Modern Man in Search of a Soul przewidywał, że postępujący upadek zinstytucjonalizowanych religii zaowocuje ogromnym zalewem pseudoduchowej papki – jeśli próbujemy uciec od świadomości, że rzeczywistość jest pełna cierpienia i zła, to cierpienie i zło prędzej czy później uderzą w nas ze zdwojoną mocą. Uderzą poczuciem rozczarowania i rozpaczy, kiedy okaże się, że mimo usilnych prób przyciągnięcia szczęścia i bogactwa one nie nadeszły. 

* * *

W jednym z felietonów składających się na wydany także w Polsce zbiór Śmiertelnicy i inni[4] angielski filozof i logik Bertrand Russell przytacza następującą anegdotę.

Pośród marynarzy dryfujących po morzu na zagubionym i uszkodzonym statku był także pewien optymista. W miarę upływu czasu i topnienia zapasów żywności epatował swoich towarzyszy długimi przemowami, w których dowodził, że człowiek bez jedzenia przetrwa nawet miesiąc (byleby miał co pić), więc można spokojnie zajadać wszystkie specjały z pokładowej spiżarni, bo na pewno za chwilę na horyzoncie pojawi się jakiś okręt z ratownikami. Nie ma też sensu pogrążać się w nadmiernej panice i godzinami ślęczeć z kompasem nad morskimi mapami i planami statku – podkreślał. Po co zadręczać się myślą o dryfie, mieliznach czy rafach? Dlaczego akurat nas miałoby to spotkać? Lepiej założyć, że jakoś przecież do tego brzegu wreszcie dopłyniemy cali i zdrowi, bo do tej pory zawsze dopływaliśmy, prawda?

A że był człowiekiem w swoim optymizmie wyjątkowo konsekwentnym, nie przejmował się zanadto protestami innych i – jedząc przy tym i pijąc, ile tylko dusza zapragnie – radośnie patrzył w przyszłość.

– Nie przejmujcie się – powtarzał. – Nie popadajcie w nadmierny defetyzm. Będzie dobrze. Trzeba myśleć pozytywnie, nie ma sensu zamartwiać się na zapas.

Po kilku dniach, kiedy już zdążył dość poważnie nadwątlić zapasy, współtowarzysze wyrzucili go (sytego wprawdzie i zapewne do ostatniej chwili zadowolonego) za burtę i kierując się mapami oraz racjonalnie dzieląc między siebie zapasy żywności, jakoś w końcu dopłynęli do stałego lądu. Wcześniej za burtę wyrzucili także marynarza pesymistę, który twierdził, że nie ma sensu nic robić, bo i tak wszyscy zginą.

Russell przytomnie zwraca tutaj uwagę na podstawowy mankament sztywnej optymistycznej postawy (pesymistycznej zresztą też – chodzi mu w ogóle o wszelkie sztywne „izmy”): prowadzi ona do fundamentalnego zerwania kontaktu z tym, co się realnie dzieje. Gdyby marynarze posłuchali optymisty, z pewnością poszliby na dno albo umarli z głodu. 

Wyrzucając optymistę za burtę (spokojnie, to tylko fikcja literacka), wiedzieli doskonale, że jeśli dadzą się złapać na ten haczyk, rzeczywistość może ich solidnie pokiereszować. Te radosne pokrzykiwania stoją w radykalnej sprzeczności z tym, co się dookoła dzieje – z tym, jak naprawdę przebiegają ludzkie losy, niekiedy tak dramatyczne, że opowiadanie o magicznej mocy optymizmu jest jak splunięcie w twarz komuś, kto wskutek bezwzględnej i ślepej gry sił przyrody stracił wszystkich swoich bliskich albo dobytek całego życia. Optymizm po prostu jest nędzną filozofią, jest zwyczajnie fałszywy. I dopiero uświadomienie sobie tego w pełni może zadziałać naprawdę wyzwalająco, pozwala nam bowiem podejmować skuteczne, odpowiednie do sytuacji działanie, nie zaś bujać w optymistycznych obłokach.

Choć oczywiście bardzo wielu z nas wybiera opiumiczne „oświecenie” à la Rhonda Byrne. 

Nic w tym jednak dziwnego. Droga przez świat – pisał amerykański poeta Wallace Stevens – jest przecież znacznie trudniejsza niż droga ponad światem.

[1] Rhonda Byrne, Sekret, przeł. J. Kabat, Nowa Proza, Warszawa 2010, s. 131. Ta wcale nienowa teza (głosiło i wciąż głosi ją wielu psychologów, a nawet lekarzy) o związku przyczynowo-skutkowym między pozytywnym nastawieniem pacjenta a przebiegiem choroby jest jednym z mitów opisywanych w książce 50 wielkich mitów psychologii popularnej. Autorzy przytaczają wyniki prowadzonych przez wiele lat badań, które jednoznacznie wykazują brak takiej zależności. Zwracają jednocześnie uwagę, że jest to w istocie przekonanie wzbudzające w pacjencie poczucie winy. Przekonanie, że skoro choroba postępuje, to właśnie on – niezdolny do wykrzesania w sobie odpowiedniego poziomu optymizmu – ponosi odpowiedzialność za pogarszający się stan swojego zdrowia.

[2] Tamże, s. 28.

[3] Tamże, s. 17.

[4] Bertrand Russell, Śmiertelnicy i inni, przeł. D. Gostyńska, Książka i Wiedza, Warszawa 2000, s. 75.

Fragment książki Tomasza Stawiszyńskiego, Potyczki z Freudem. Mity, pułapki i pokusy psychoterapii, Carta Blanca 2013.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Stawiszyński
Tomasz Stawiszyński
Eseista, publicysta
Absolwent Instytutu Filozofii UW, eseista, publicysta. W latach 2006–2010 prowadził w TVP Kultura „Studio Alternatywne” i współprowadził „Czytelnię”. Był m.in. redaktorem działu kultura w „Dzienniku”, szefem działu krajowego i działu publicystyki w „Newsweeku" oraz członkiem redakcji Kwartalnika „Przekrój”. W latach 2013-2015 członek redakcji KrytykaPolityczna.pl. Autor książek „Potyczki z Freudem. Mity, pokusy i pułapki psychoterapii” (2013) oraz oraz „Co robić przed końcem świata” (2021). Obecnie na antenie Radia TOK FM prowadzi audycje „Godzina Filozofów”, „Kwadrans Filozofa” i – razem z Cvetą Dimitrovą – „Nasze wewnętrzne konflikty”. Twórca podcastu „Skądinąd”. Z jego tekstami i audycjami można zapoznać się na stronie internetowej stawiszynski.org
Zamknij