Czytaj dalej

Ulica cioci Oli

Jak wiele razy w swoim nielegalnym często życiu, tak i teraz – nie żyjąc od lat czterdziestu – moja babka znów zmyliła tropy.

I otworzysz księgę pamięci.

I z niej będzie czytane,

a w niej jest pieczęć ręki każdego człowieka.

I zatrąbi wielki szofar

i słyszalny będzie cichy szept.

(Z modlitwy na święto Rosz ha-Szana)

To było 5 maja 2007, gdy w prasie ukazała się informacja, że prezes Instytutu Pamięci Narodowej skierował do Rady Warszawy pismo w sprawie „dekomunizacji” kilkunastu warszawskich ulic. Zaapelował w nim do władz miasta o „podjęcie niezwłocznych działań ukierunkowanych na jak najszybsze dokonanie zmian nazw, które nie licują z szacunkiem dla pamięci o ofiarach komunizmu”. Z doniesień prasowych wynikało też, że jest przygotowywana ustawa, przewidująca między innymi. „unieważnienie orderów, odznaczeń i tytułów honorowych przyznanych przez władze komunistyczne za zasługi na rzecz komunizmu”.

Na liście ulic wskazanych do dekomunizacji znalazła się też ulica imienia Heleny Kozłowskiej – mojej babki.

Mijała wtedy czterdziesta rocznica jej śmierci.

Wkrótce potem pojawiły się też wnioski o konieczności przeprowadzenia ekshumacji zwłok działaczy komunistycznych, których groby znajdują się w Alei Zasłużonych na warszawskich Powązkach. Tam spoczywa też i moja babka, „dekomunizacja grobów” musiałaby więc i jej dotyczyć. Wszystkie te działania miały służyć – jak mówił projektodawca tej ustawy sejmowej, senator Piotr Andrzejewski – „uzdrowieniu historycznej pamięci Polaków”. Wydało mi się wówczas, że najlepszym sposobem na „uzdrawianie historycznej pamięci”, jest podjęcie próby odpowiedzi na pytanie, czy moja babka zasłużyła najpierw na ulicę swego imienia i grób w Alei Zasłużonych, a potem na dekomunizację tej ulicy i ekshumację.

Pierwszą czynnością było zwrócenie się do IPN-u z prośbą o umożliwienie dostępu do dokumentów, na mocy których powstał ów projekt. Po pięciu miesiącach (i po dwóch ponagleniach) prośbę „rozpoznano w trybie określonym w art. 30 ust. 1 w zw. z art. 35 a ust. 4 ustawy o IPN”, nadając jej numer 479. I to wszystko. Na to, aby dostarczono dokumentację sprawy, trzeba było poczekać jeszcze czas jakiś.

Po kolejnych czterech miesiącach „w związku ze sprawą opatrzoną kryptonimem SP-074-6(2)08” Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN udostępniła mnie i mojej matce „biogram Heleny Kozłowskiej opracowany na podstawie opublikowanych, ogólnodostępnych wydawnictw”. Tu wyliczono trzy źródła, z których korzystano. Ironią losu jest, że najwięcej informacji zawierało encyklopedyczne hasło stworzone przez… jej partyjną koleżankę, Celinę Budzyńską, która z tych samych powodów co Helena Kozłowska mogłaby być zlustrowana, gdyby wcześniej trafił się jej ten zaszczyt i została patronem ulicy. Z informacji tu zawartych wynika jasno – co nie było dla nikogo tajemnicą – że moja babka była po wojnie wysokiej rangi dygnitarzem komunistycznym. Ale czy była zbrodniarzem, którego imię i cześć należy zbrukać, zerwać odznaczenia i sponiewierać szczątki? Takiego uzasadnienia w biogramie nie ma.

Natomiast retoryka w dokumentacji IPN-u jest jednoznaczna: „Wnioski o likwidację ul. Heleny Kozłowskiej, jako przejawu gloryfikacji stalinizmu i działalności wymierzonej w suwerenność Polski, są niewątpliwie zasadne”. Warto tu dodać, że mowa o ulicy, na której znajduje się jeden dom: Kozłowskiej 1. A że ten malutki punkt na mapie Warszawy, obarczony aż tak gromkim zarzutem, to fragment mojego intymnego pejzażu, więc postanowiłam powiedzieć: „sprawdzam”.

Imię

Jak wiele razy w swoim nielegalnym często życiu, tak i teraz – nie żyjąc od lat czterdziestu – moja babka, tym razem w relacji z IPN-em, znów zmyliła tropy. Oto występując z publicznymi oskarżeniami o zbrodniczą działalność, lustratorzy posłużyli się jej fałszywymi danymi osobowymi. Na stronie internetowej IPN można przeczytać:

Imię: Helena – a to nieprawda;

Nazwisko: Kozłowska – a to nieprawda;

Nazwisko rodowe: Lewecka – a to nieprawda;

Data urodzenia: 24.09.1910 – a to nieprawda częściowa, bo dzień i miesiąc narodzin się zgadza;

Imiona rodziców: Szymon, Tekla – to też nieprawda, nieco do prawdy zbliżona;

Miejsce urodzenia: Grabów – zupełna nieprawda.

Jak na tych, którzy gotowi są publicznie ferować wyroki, odbierając ludziom dobre imię, za dużo nierzetelności. Jeszcze raz zatriumfował konspirator…

Na koniec jest jeszcze rubryka występująca także w kartotekach policyjnych: „znany też jako”. I tu pojawia się miano: Bela Frisz. Mnie ono nie było wcześniej znane. A to jest właśnie prawdziwe żydowsko-galicyjskie imię i nazwisko mojej babki.

Można by kpić, że dekomunizując patronkę ulicy „Heleny Kozłowskiej”, ekshumując szczątki „Heleny Kozłowskiej” na Powązkach, ukarano by niesławą nie tego, kogo trzeba. Zamiast „imienia” karę poniósłby „kryptonim”. Jeszcze raz komunista wywinąłby się od odpowiedzialności. Oskarżona „Helena Kozłowska” ochroniłaby przed publicznym pręgierzem Belę Frisz.

Przyczyną tego zamieszania jest oczywiście fakt, że babka – wzorem wielu, niekoniecznie komunistycznych, bojowników – od pewnego momentu zaczęła żyć na fałszywych papierach. Należy rozumieć, że przejęła imię i nazwisko niepotrzebne już z jakichś nieznanych względów jakiejś „Helenie Kozłowskiej, z domu Leweckiej, urodzonej w Grabowie”.

A swoją drogą, kto to był, kto dał nową tożsamość mojej babce, a teraz „obrywa” za jej życiowe wybory?!

Grabów, jak wyczytałam, słynie z tradycji gry w palanta.

Nie ma cudów – nie uda się dziś rozstrzygnąć, w jakim momencie (i dlaczego akurat w tym) moja babka, Bela Frisz, została „Heleną Kozłowską z Grabowa”. Tyle w XX wieku było dobrych okazji, aby ukryć, zataić, przekłamać swoją tożsamość! A co dopiero w przypadku wszelkiej maści rewolucjonistów, których istnienie opierało się na zasadzie: „tajne przez poufne”.

W wypadku mojej babki sprawę dodatkowo jeszcze komplikuje fakt, że ona tą „Heleną Kozłowską z Grabowa” była tylko urzędowo i od święta. Nie sądzę, aby ktokolwiek kiedykolwiek zwrócił się do niej per „Heleno”. Wszyscy bowiem, którzy ją znali jako „Kozłowską”, używali imienia „Ola”, będącego jej okupacyjnym pseudonimem. A więc nie „Helena”, ale „Ola”. To jeszcze jedna „garda”, za którą ukrywa się moja tajemnicza babka. Helena nie jest Heleną z jednej strony dlatego, że jest Belą, a z drugiej dlatego, że jest „Olą”.

Nie dość tego. I ja, wchodząc w rolę obrońcy „dobrego imienia” mojej babki (choć tę rolę w istocie nie tak pojmuję), też mam swój udział w zagmatwaniu tego obrazu jej tożsamości. Oto bowiem – co trudno może zrozumieć, ale tak właśnie było – od dzieciństwa nie nazywałam jej „babcią”, lecz „ciocią”. Jak chce tego anegdota rodzinna, miałam kiedyś, pod bramą przedszkola na ulicy Sandomierskiej, oznajmić, że jest ona za młoda na babcię, więc będę ją nazywała ciocią. I przyjęło się to potem w naszej rodzinie, że nie mówiło się o niej inaczej, jak „ciocia Ola”. Dość że ta, o której – w zgodzie z papierami – powinnam mówić „babcia Helenka”, została „Ciocią Olą”, a ulica jej imienia, zamiast „ulicą Heleny Kozłowskiej”, będzie w mej opowieści „ulicą Cioci Oli”.

I prawie nic tu nie będzie na pewno…

„Prawdziwe życiorysy komunistów nigdy nie będą napisane” – powie Czesław Miłosz w Roku myśliwego

„Pod dziurawym niebem mglistej i złudnej pamięci”

(Milan Kundera „Spotkanie”)

To, co dotąd o niej wiedziałam, spisane zapełniłoby raptem pół kartki papieru:

Że Ciocia Ola urodziła się Żydówką, ale od swego żydostwa uciekła.

Że zanim uciekła, miała inne nazwisko, ale jakie – nie wiedziałam.

Że urodziła się w Oświęcimiu. Uciekając więc od żydostwa, uciekła być może od swego żydowskiego przeznaczenia.

Że była Żydówka stała się rychło potem komunistką. Funkcjonariuszką KPP.

Że mój dziadek też był komunistą i miał na imię Aleksander.

Że moja mama urodziła się w więzieniu – na Pawiaku (w żeńskiej części – na Serbii).

I że przez znaczną część okupacji były rozdzielone.

I że cudem było ich ponowne spotkanie.

Tak jak cudem jest moje istnienie.

Że podczas okupacji Ciocia Ola była oficerem politycznym w batalionie im. Czwartaków AL – a więc także i o niej opowiada Pokolenie Czeszki i Wajdy.

Że po wojnie została wysokiej rangi dygnitarzem komunistycznym i że to z takimi jak ona kojarzą się mroczne określenia: „żydokomuna” i „stalinowiec”.

I że kochała mnie i rozpieszczała.

I że dawała pozyskane z zagranicy, gdzie schroniły się resztki jej rodziny, grejpfruty, bo są luksusowe i zdrowe. A ja ich nienawidziłam, bo gorzkie.

Że trzykrotnie woziła mnie po kurortach Bułgarii i Rumunii.

I że na kilka miesięcy przed śmiercią, w lecie 1967 roku (i na kolejne kilka przed marcem 1968), oznajmiła mi, że płynie we mnie krew żydowska.

A potem – 23 listopada – umarła.

Była wtedy młodsza od siebie samej, bo „Helena Kozłowska z Grabowa” pomogła jej odjąć sobie cztery lata. I tak już zostanie „na wieki wieków amen”, o ile nie rozkopią jej grobu.

Tak było dotąd.

Teraz zaś, wraz z podjęciem tej pracy, jej życie zamieniło się dla mnie w zbiór pytań. O komunistyczne przewiny, ale także o przyczyny, dla których do tych przewin doszło. Przy czym nie moją rolą jest stawiać własną babkę przed trybunałem historii, a pamięć o niej opatrywać paragrafami (nie wątpię, że będą mieli taką pokusę inni). Ja chciałabym pytać nie po to, aby osądzić, ale aby zrozumieć.

Fragment książki Aleksandry Domańskiej Ulica cioci Oli. Z dziejów jednej rewolucjonistki, która wkrótce ukaże się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij