Unia Europejska

Bloodworth: Szkocja dla… no właśnie kogo?

Szkoci słusznie nie cierpią konserwatystów, a Cameron przypomina im Thatcher. Ale czy poradzą sobie lepiej, gdy się od Anglików z hukiem odłączą?

Sławek Blich: Brytyjski komik John Oliver, upraszczając Amerykanom zawiłości szkockiego referendum, mówił: „jeśli przez ostatnie tysiąc lat nie byłeś dla kogoś miły, będzie ci teraz dosyć trudno zacząć”. Co tak naprawdę wydarzyło się między Szkocją a Anglią, że losy Szkocji będą się ważyły do ostatniej chwili – do jutrzejszego głosowania – a i postawa Anglików może przechylić szalę na jedną lub drugą stronę?

James Bloodworth (Left Foot Forward i The Guardian): Według mnie polityczna dyskusja o niepodległości, nawet jeśli genezę ma wcześniejszą, do mainstreamu weszła dopiero w czasach devolution [przekazywania części kompetencji rządu w Londynie na poziom krajów składowych Zjednoczonego Królestwa – przyp. red] dokonanej pod przewodnictwem rządu Tony’ego Blaira. Od tamtej pory panuje w Szkocji przekonanie i silna tendencja, aby pójść krok dalej i stać się niezależnym państwem. Można powiedzieć nawet, że czynnikiem który ostatecznie zjednoczył obóz niepodległościowy oraz Scottish National Party – partię, która dotąd nie miała realnej władzy – był właśnie rząd w Westminsterze. A w ostatnich latach, koalicja Torysów z Liberalnymi Demokratami (Lib Dem), zmagania z kryzysem ekonomicznym i polityka oszczędności. To zaowocowało w Szkocji nowymi wyrazami wrogości wobec brytyjskiego panowania.

Co jest w pewnym sensie powtórzeniem sytuacji z lat 80., kiedy te tendencje w podobny sposób dały o sobie znać, także pod rządami konserwatystów. Myślę, że gdyby władzę w Londynie sprawowała Partia Pracy, sytuacja byłaby nieco inna, a nastroje nie byłyby tak wrogie. Przecież Szkocja zawsze głosuje na lewo od reszty Anglii, ma tylko jednego reprezentanta partii konserwatywnej w parlamencie. Wyborcy czują, że konserwatywny rząd w Londynie nie reprezentuje ani ich interesów, ani Szkocji w ogóle.

Punktu zapalnego tej sytuacji trzeba szukać w latach rządów konserwatystów z premier Margaret Thatcher?

Prowadzona w w latach 80 przez rząd Thatcher w Londynie polityka poskutkowała upadkiem przemysłu i stworzyła w Szkocji sytuację dziedzicznego bezrobocia i biedy. Są rodziny, które straciły pracę pod rządami Thatcher, i w tych rodzinach dziś dojrzewa kolejne pokolenie ludzi trwale bezrobotnych lub pozbawionych szans ekonomicznych, które mieli ich rodzice. Jeśli spojrzeć na miasta takie jak Glasgow, okaże się że oczekiwana długość życia jest tam widocznie krótsza niż przeciętna długość życia Anglika. 

Trzeba jednak zauważyć, że SNP nie odcina się od dziedzictwa rządów Thatcher tak bardzo, jak mogłoby się wydawać. Podziwiany lider Alex Salmond powiedział niedawno, że Szkocja zasadniczo zgadzała się z ekonomicznymi aspektami Thatcheryzmu, nie akceptowała jednak ich społecznego wymiaru. Cokolwiek to znaczy, bo przecież oba są w oczywisty sposób powiązane. 

Mimo tego, nie da się zaprzeczyć, że mobilizacja obywatelska i wyborcza w Szkocji to ruch w dużej mierze skierowany przeciwko Torysom.

Rząd Camerona w Londynie przywołuje wspomnienia wszystkich złych rzeczy, które wydarzyły się podczas poprzednich kadencji konserwatystów i jest symbolem wszystkich negatywnych rzeczy, które dzieją się teraz w całym państwie: kryzys, cięcia w sektorze usług, prawicowa retoryka i konserwatywny zwrot w prawodawstwie.

SNP określa się jako socjaldemokracją, nie jest typową partią nacjonalistyczną. 

SNP jest proimigracyjna. Próbuje stworzyć coś na kształt obywatelskiego, postępowego nacjonalizmu. Nie antyimigracyjnego, lecz z całą pewnością antyangielskiego. Może się to wydać nieco paradoksalne, jednak nie dajmy się otumanić – prezentowany przez SNP nacjonalizm bez wątpienia posiada wszelkie złe strony, o które posądza się każdy inny nacjonalizm. Weźmy ich kampanię na rzecz niepodległości „Yes Scotland”. Niektórzy z jej członków nazywają zdrajcami tych Szkotów, którzy opowiadają się za integralnością w Zjednoczonym Królestwie. Istnieje zatem wyraźnie kategoria wykluczająca, typowo nacjonalistyczna i budowanie tożsamości na niebyciu Anglikiem, odcięciu się – które typowo dotyczyłoby np. osób o innym kolorze skóry, a tu sąsiadów. To są wciąż strategie dość typowe.

Szkocja jest krajem liberalnym, ustawicznie rządzonym przez konserwatywną większość w Westminsterze. I choć to Torysi rządzą Szkocją z Londynu, większość Szkotów głosuje na opozycję.

Dodatkowo ta opozycja, czyli Partia Pracy, przez długi czas brała Szkocję za pewnik, przekonana, że i tak zdobędzie jej poparcie i głosy. Tak samo, jak przez długi czas była pewna głosów klasy pracującej w Anglii. A długotrwała dominacja jednej partii w danym regionie niekoniecznie wpływa pozytywnie na rozwój polityczny. Politycy nie zabiegają o poparcie wyborców, których uznają za zdobytych.

Niemniej uważam, że SNP zgrywa w tej kampanii ofiarę i gra na resentymencie. Szkocja nie wychodzi źle na byciu częścią Zjednoczonego Królestwa. Wiele działań podjętych za kadencji ostatniego rządu Partii Pracy usprawniło i umożliwiło ożywienie w części regionów Szkocji.

Czy którakolwiek formacja z Londynu może być dla ludzi lepsza niż ich własne wybory – w Szkocji?

To, co właśnie sugerujesz, jest obarczone pewnym ryzykiem i gdyby rzeczywiście doprowadzić tę logikę do końca, mielibyśmy niebezpieczny precedens. Dlaczego? Weźmy Londyn. Tu ludzie też nie głosują na konserwatystów – za wyjątkiem gwiazdora-burmistrza, który należy do konserwatystów. Większość miejsc w radach dzielnic Londynu wygrywa Partia Pracy. Podczas gdy państwo znajduje się pod rządami konserwatystów, w Centralnym Londynie głosuje się na Laburzystów. Idąc za popularnym teraz rozumowaniem, centrum Londynu powinno odłączyć się od Królestwa.

To dosyć niebezpieczne myślenie. Naturalnym jest, że różne obszary państwa walczą o własne interesy. Ale czy przez to powinny odłączać się od całości? Mówię to z pozycji lewicowych. Wierzę w solidarność. Nie uważam, że Szkocja powinna odłączyć się od reszty Królestwa tylko dlatego, że wydaje się ono bardziej prawicowe. Ludzie lewicy powinni zjednoczyć się w Szkocji i Anglii przeciw wspólnemu konkurentowi, jakim są konserwatyści. Jeśli zaczniemy budować państwa na podstawie tego, kto na kogo głosuje, byłby to krok co najmniej nierozważny.

Skoro przy rozsądku jesteśmy, Szkotom nie podoba się też, że Londyn ustanowił na ich terenie skład broni nuklearnej. Stacjonowanie brytyjskich jednostek atomowych Trident bywa w Szkocji nazywane „afrontem dla elementarnej przyzwoitości”.

Mają pełne prawo czuć się zirytowani tym, że przetrzymuje się u nich broń. To zupełnie niepotrzebne, to falliczny symbol na światowym podium. Nikt nie zamierza tej broni użyć, to imperialny straszak na pokaz. Badania, które znam mówią, że większość Szkotów sprzeciwia się broni nuklearnej.

Stanowisko SNP w sprawie polityki obronnej i zagranicznej jest jednak dość niepokojące. Zgadzam się z nimi w spawie pozbycia się broni Trident, ale często można zobaczyć członków SNP na kanale Russia Today. Ich stanowisku wobec rosyjskiej polityki na Ukrainie jest niejasne. Jestem przekonany, że Zachód musi przeciwstawić Putinowi twarde warunki gry, a z SNP u władzy to może być trudne.

Zwolennicy unii, zebrani pod hasłem Better Together przekonują, że tylko zjednoczona Brytania będzie mogła stawić czoła temu wyzwaniu na arenie międzynarodowej.

Prawdę mówiąc, nie wierzę w sianie paniki, jakoby Szkocja miała się rozpaść zupełnie, o czym czytam codziennie w kampanii Better Together.

Jednocześnie, nie mam wątpliwości, że Szkocja, Irlandia Płn., Walia i Anglia są skuteczniejsze razem niż osobno.

W szczególności na arenie polityki zagranicznej czy w organizacjach międzynarodowych, takich jak ONZ. Głos Wielkiej Brytanii zawsze będzie bardziej słyszalny niż głos Anglii, Walii, czy Północnej Irlandii. Dlatego Stany Zjednoczone z Barackiem Obamą nalegają na utrzymanie integralności Królestwa. Oni chcą, żeby ich sojusznik był silny.

Silny sojusznik zamiast kolejnego państwa w makatce Unii Europejskiej?

Myślę, że dołączenie do UE będzie trudniejsze niż się Szkotom wydaje. Na papierze przedstawia się to nieźle: są nowoczesnym państwem, mają darmową opiekę zdrowotną i edukację, są cywilizowanym społeczeństwem. Jednak komplikuje to dyplomacja. Kraje takie jak Hiszpania widzą sytuację w Szkocji. Może Katalonia zechce być następna? Szybko znajdzie się koalicja państw, które sprzeciwią się przyjęciu Szkocji do UE.

A gospodarka? Premier Salmond proponuje, by Szkocja zachowała funta, pozostając w unii fiskalnej z resztą Wielkiej Brytanii. Premier Cameron odrzuca to rozwiązanie. 

Nie robię tego często, ale w tej sprawie muszę przyznać Cameronowi rację. Dobrze wiemy na czym polega problem z tą samą walutę w różnych państwach, w różnych systemach politycznych. Udało się to zaobserwować w ostatnich latach w UE. Poszczególne kraje strefy euro prowadzą niespójną politykę gospodarczą i podatkową. To powinno być oczywiste – jeśli obowiązuje nas ta sama waluta, wszystko, co zrobi jeden region, ma wpływ na kondycję i dobrostan drugiego. A więc kanclerz George Osborne ma prawo do tego, by odmówić Szkocji funta. Anglia nie może wziąć na siebie ryzyka gospodarczych decyzji Edynburga, na które przestanie mieć wpływ.

Amerykański ekonomista i noblista Paul Krugman przestrzega Szkotów przed pułapką wspólnoty walutowej poza wspólnotą polityczną: „możecie myśleć, że Szkocja stanie się drugą Kanadą, lecz bardziej prawdopodobne jest to, że zostaniecie drugą Hiszpanią. Tyle że bez słońca.”

Patrząc krótkookresowo, szkocka transformacja przyniosłaby wielkie problemy. Mogłyby dojść do perturbacji gospodarczych, związanych ze zmianą waluty, ucieczka kapitału, przerejestrowywanie się przedsiębiorstw do Anglii. Szkocja ma też problemy społeczne, które są gorsze niż w Kanadzie. Potrzebne są nakłady pieniężne, aby je zwalczać, a rząd Szkocji ich nie ma. Tu nie chodzi tylko o dawanie ludziom pracy, ale o walczenie z problemami, które rozwinęły się na przestrzeni wielu lat. Problem z szacowaną długością życia, problemy zdrowotne związane z paleniem, otyłością oraz stylem życia, rewitalizacja obszarów, które tak długo były zaniedbane. To wszystko jest niesamowicie trudne, kosztowne i czasochłonne.

Chciałbym też odwrócić pytanie Krugmana: kto straci więcej na szkockiej niezależności? Jeśli w referendum Szkocja zagłosuje na tak, Anglia straci 10 proc. PKB, 30 proc. terytorium, 8 proc. populacji oraz dostęp do złóż gazu na Morzu Północnym.

Nie chciałbym wyjść na niezdecydowanego, ale odpowiem, że do stracenia mamy tyle samo. Szczególnie na szczeblu międzynarodowym – byłoby ciężko zachować status lidera w niektórych instytucjach.

W kwestii gospodarki Szkocja ma więcej do stracenia, choćby dlatego, że Londyn jest światową potęgą gospodarczą, a Szkocja nie ma drugiego tak silnego miasta.

Porozmawiajmy o demokracji. Alex Salmond mówi tak: „walczę o to, co dla Szkocji najlepsze, a najlepiej zdecydują o niej ci, którzy są stąd i tu mieszkają. To jest esencja demokracji”.

Nie mam wątpliwości, że pod gładką skorupką ten szkocki nacjonalizm jest dokładnie tym samym, czym jest każdy inny nacjonalizm. Opiera się na separacji, rozcięciu „naszych” i „obcych”. Pojawia się „szkockość”, która zarezerwowana jest dla Szkotów. A zatem nie dla Anglików.  

Patrzę na to z perspektywy lewicowej. Angielską i szkocką klasę pracującą znacznie więcej ze sobą łączy niż dzieli. Nie podoba mi się wizja, w której stanowimy odrębne dystrykty przeznaczone dla ludzi wyselekcjonowanych podług ich szkockości. To wiąże się z charakterem SNP, o którym już mówiliśmy -nawet jeśli nie jest partią stricte antyimigrancką, to jednak uruchamia ów niebezpieczny dyskurs, „Szkocja dla Szkotów”, co ma już bardzo nieprzyjemny wydźwięk.

Do tego dochodzi zagrożenie backlashem, reakcją ze strony angielskiej prawicy. Najpewniej pod postacią insurekcji „angielskości”. I tego znów nie dostrzega SNP, którego członkowie, każdego dnia i w każdym serwisie telewizyjnym, dewaluują i podżegają do niechęci i podejrzliwości wobec wszystkiego, co angielskie. Niezależnie od wyników referendum, obawiam się że ten angielski backlash i tak nastąpi.

Mimo tych konsekwencji, czy widzisz w tym referendum jakikolwiek  potencjał emancypacyjny? Spójrz na dane. Ponad 97% uprawnionych zarejestrowało się do głosowania. Mówię tu o bezprecedensowym rekordzie uczestnictwa w życiu publicznym

W tym aspekcie jest to pozytywne. Sądzę, że ta energia zostanie z nami na dłużej i radykalnie zwiększy frekwencję w przyszłorocznych wyborach powszechnych. Ważne jest to, że jutro zagłosuje wielu ludzi, którzy jeszcze nigdy w życiu nie głosowali. Po raz pierwszy przejdą przez procedurę wyborów, lepiej ją zrozumieją, być może nabierając po drodze dobroczynnego dla demokracji nawyku głosowania.

Czy można zaryzykować tezę, że to referendum upodmiotowiło obywateli Szkocji? Że postawiło ich w centrum, ściągnęło politykę z wystawowego okna i dało obywatelowi do ręki? 

Szczerze w to wątpię. Szkocja jest niebywale podzielona, niemal przecięta w połowie. Trudno mi się porwać na optymizm teorii, że to referendum oddało władzę ludziom. Boję się wręcz, że za jakiś czas, sięgając pamięcią do tego referendum, będziemy szczerze żałowali tej wzajemnej wrogości. Może dojdziemy do wniosku, że nie mamy już ani niepodległości, ani jednej Szkocji. Stworzyliśmy dwie różne, obce dla siebie społeczności. Na wiecach pada coraz więcej haseł i oskarżeń o „zdradę”, dochodzących z – mniejszościowych na szczęście – kręgów zwolenników niepodległości.

To przypomina nieco polaryzacje Stanów Zjednoczonych za czasów prezydenta Busha. Wówczas było się albo za prezydentem, albo nie. Nie było innych kategorii. To uzmysławia, jaka może się stać dzisiejsza Szkocja: wyłącznie krajem ludzi na tak albo na nie. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.

A dojdzie do zmian na mapie układu sił politycznych w Wielkiej Brytanii? 

Niektórzy mówią, że jeśli Szkocja będzie niepodległa, to dojdzie do wielkiego przesunięcia konserwatywnego, a Partia Pracy już nigdy nie wygra wyborów w Anglii, Walii i Irlandii Północnej.

To, na szczęście, raczej się nie zdarzy. W 1997, 2001 i 2005 roku Tony Blair wygrałby nawet bez 42 szkockich deputowanych. Prawdą natomiast jest to, że Anglia zawsze głosuje na prawo od Szkocji.

Przy scenariuszu niepodległości, nawet jeśli doczekamy się w Anglii rządów Laburzystów, będą to raczej rządy centrowe, nie lewicowe. Przypominające new labour i centrystów trzeciej fali. Premier takiego rządu będzie przypominał Tony Blaira.

A zmiany w samym systemie politycznym? 

Sądzę, że pewne konsekwencje są nie tylko nieuniknione, lecz całkiem dostrzegalne już dzisiaj. Tendencje separatystyczne pojawiały się i wracały, ale teraz weszły do mainstreamu politycznej dyskusji w Brytanii. Szkoci już zagwarantowali sobie więcej dewolucji (Devolution), i nie zanosi się na to, żeby ta podróż w stronę autonomii skończyła się na tym odcinku. Nie dotyczy to tylko Szkocji, lecz osobnych, istniejących już dziś parlamentów walijskich i północnoirlandzkich. To tylko kwestia czasu, gdy ktoś upomni się o parlament wyłącznie angielski.

Proroctwa Toma Nairna, autora The Break-Up of Britain, o rozpadzie Wielkiej Brytanii są mało prawdopodobne, jednak wydaje się, że kurs na model federalny i większa autonomia Szkocji, bez względu na wynik referendum, został już obrany i raczej się nie zmieni?

Zdecydowanie. Kiedy zwolennicy separacji wezbrali na sile, co było widać w ostatnich sondażach, liderzy wielkich partii w Westminsterze spanikowali i niemal od razu zaoferowali Szkocji tak daleką posuniętą dewolucję, jak to tylko możliwe. Zrobili to trochę gestem rozpaczy, rzutem na taśmę próbując odwrócić sondażowe tendencje. Szkoccy wyborcy te obietnice zapamiętają i nie pozwolą, żeby łatwo się z nich wykręcono.

Lider SNP już to głosowanie wygrał.

Na pewno. Nawet jeśli Szkoci zagłosują na nie, Salmond już wywalczył dla nich większą niepodległość i umocnił własną pozycję polityczną. Co więcej, wypracował wielką popularność ruchu niepodległościowego. Jeszcze kilka miesięcy temu unioniści wygraliby to referendum 10-11 punktami procentowymi. Dziś sondaże dają niemal równe szanse każdej ze stron.

Alex Salmond jest więc pierwszym wielkim zwycięzcą tego referendum. Nie wierzę, że w razie porażki wybiera się dokądkolwiek. Nadal będzie szkockim premierem i spróbuje tego referendów znów, za parę lat.

Ale przecież on w trakcie kampanii publicznie poprzysiągł, że teraz albo nigdy, że referendum to jednorazowa szansa na zmianę nurtu historii.

Rzeczywiście tak powiedział. Ale każdy kolejny konserwatywny rząd w Londynie da mu tylko pretekst, by tę obietnicę uroczyście złamać.  

Czy uważasz, ze szkockie referendum może ośmielić inne separatyzmy w Europie? W kolejce jest Katalonia, Kraj Basków, Belgia, Włochy…

W Katalonii to już się dzieje. Śledzę media społecznościowe ruchów separatystycznych w Katalonii, które mocno wspierają i inspirują się szkockim obozem niepodległościowym. Nie apeluję o kategoryczne oceny tego procesu, jednak osobiście obawiam się powstania kolejnych, nawet mocno lokalnie zakorzenionych nacjonalizmów w Europie. Nie twierdzę, że SNP przypomina ponure nacjonalizmy znane z europejskiej przeszłości, ale każdy nacjonalizm, podział na bardziej i mniej swoich, ma niebezpieczne oblicze.

Znów, żadnego potencjału emancypacyjnego? 

Zgoda, dostrzegam też pozytywne scenariusze, w których ten szkocki precedens może pomóc. Być może niektóre despotie światowe nabiorą więcej respektu do swoich obywateli w obawie przed siłą samostanowienia się społeczeństw. Gdyby udało się ośmielić separatystów w Kurdystanie i pomóc im stworzyć niezależne państwo, byłoby doskonale, oni zasługują na nie jak mało kto na świecie.

Niektórzy komentatorzy prognozują, że zwycięstwo niepodległościowców automatycznie wzmocni skrajne partie prawicowe w Anglii, co prostą linią doprowadzi do kolejnego referendum – tym razem na wyjściem UK z Unii Europejskiej w 2017 roku.

Nie powiedziałbym, że wzmocni to partie skrajne, np. rasistowskie. Na pewno pomoże to reakcyjnej prawicy w stylu UKiP. A oni nie są rasistowscy w sensie stricte, są ksenofobiczni, zapatrzeni w siebie i spragnieni tradycyjnej angielskości.

Gdyby mogli, wyssaliby z Anglii cały ten nowoczesny świat z jego imigracją i globalizacją. To, czego tak naprawdę pragną, to powrót lat 50-tych.

Tamta Anglia chętnie opuściłaby Unię Europejską. 

Myślę, że gdyby referendum wyjścia z Unii odbywało się jutro, Wielka Brytania w obecnym kształcie zagłosowałaby za pozostaniem w niej. Sami Anglicy mogą prywatnie mówić, że nie odpowiada im Europa, jednak mają świadomość znaczenia i doniosłości jej integracji. Ze Szkocją czy bez, Brytanię i tak czekają renegocjacje, choć lepiej powiedzieć: nowe otwarcie stosunków z Unią Europejską i ONZ.

Jaką lekcją dla brytyjskich i europejskich liderów politycznych jest szkockie referendum? Czego powinni się nauczyć?

Że żyjemy w naprawdę niebezpiecznym momencie historii. To jest coś, co muszą wreszcie zrozumieć i przyswoić elity westminsterskie i brukselskie. Społeczeństwa większości krajów europejskich czują się zupełnie wykluczone z polityki, odseparowane od klasy nimi rządzącej.  Czują, że elity polityczne i finansowe ustawicznie ich okłamują. Nikt ich nie reprezentuje. Odzwierciedleniem tego są wybory w Szkocji i partia SNP, żerująca na retoryce niechęci anty-westminsterskiej i anty-angielskiej. Stąd biorą się też głosy oddawane na partie takie jak UKiP w Anglii. Bądź Front Narodowy we Francji, który reprezentuje już najgroźniejszy, rozjątrzony typ nacjonalizmu.

To wszystko są oburzone głosy ludzi, głosy antyestablishmentowe, bardzo niebezpieczne. W Europie znamy ten scenariusz zbyt dobrze. Nasze elity muszą nawiązać nową więź, nową umowę ze swoim elektoratem. Muszę się wsłuchać w te oburzone głosy, rozpoznać je i reagować, nim będzie za późno. Jeszcze nie poradziliśmy sobie z kryzysem finansowym, a w kolejce czekają niezbędne reformy biurokracji brukselskiej, oczekiwana na Wyspach demokratyzacja struktur europejskich.

W kontekście szkockiego referendum: jaki jest najlepszy, a jaki najgorszy scenariusz dla Unii Europejskiej?

Jeśli wypadki potoczą się pomyślnie, Szkocja zagłosuje za pozostaniem w Wielkiej Brytanii, a ta, jeśli w ogóle dojdzie do referendum wyjścia, zagłosuje za pozostaniem w Unii Europejskiej.

Najgorszy rezultat jest lustrzanym odbiciem powyższej sytuacji, zakłada więc rozpad Zjednoczonego Królestwa, którego rozgoryczone pozostałości wygłosują się i opuszczą Unię Europejską w 2017 roku. To byłaby katastrofa absolutna, jedna z największych w dziejach naszej historii. Nawiasem mówiąc, dla Davida Camerona to chyba jedyna szansa zapisania się historii – jako postać okrytego niesławą, jednego z najbardziej nieporadnych i katastrofalnych przywódców brytyjskich od wieków. A jeśli nie od wieków, to przynajmniej od Chambarlaina.

Jak zagłosuje jutro Szkocja?

Za pozostaniem w Wielkiej Brytanii. Stawiam, że z przewagą około dwóch punktów procentowych.

James Bloodworth – wydawca i redaktor brytyjskiego magazynu„Left Foot Forward”. Politolog, publicysta i komentator polityczny, współpracował m.in. z „The Times”, „The Independent”, „The Guardian” i „the New Statesman”. Twitter: @J_Bloodworth

  

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij