Kraj

Gerwin: Znieśmy próg frekwencji w referendach

Referendum odwoławcze to czas, gdy mieszkańcy przypominają, że to oni – a nie politycy czy urzędnicy – są władzą zwierzchnią.

Nie jest dobrze, gdy nawet Magdalena Środa i Wanda Nowicka deklarują, że nie pójdą na referendum w Warszawie. Referenda w Polsce są organizowane na tyle rzadko, że są to święta demokracji. To nieliczne dni, w których zdanie mieszkańców jest decydujące, czas, gdy mieszkańcy przypominają, że to oni są suwerenem – władzą zwierzchnią – a nie politycy czy urzędnicy. Codziennością wielu miast są udawane konsultacje społeczne, ignorowanie głosu mieszkańców i zwykła arogancja urzędujących prezydentów, którym system polityczny zapewnia niemal pełną bezkarność, o ile działają w granicach prawa. Niemal pełną, gdyż wciąż jeszcze mamy możliwość sprawowania kontroli nad działalnością wybieranych przez nas przedstawicieli poprzez referendum odwoławcze.

Dzięki referendum mieszkańcy mogą postanowić, czy przedłużają swojemu pracownikowi – prezydentowi miasta – umowę o pracę, czy też postanawiają się z nim rozstać i poszukać kogoś innego na jego stanowisko.

Wybory co cztery lata to zdecydowanie za mało. Żadna dobrze zarządzana firma nie zgodziłaby się na to, by zatrudnionego w niej menadżera można było zwolnić tylko raz na cztery lata. A choć miasto firmą nie jest, to powinno być sprawnie zarządzane.

Nie mam problemu z tym, że ktoś uważa, że Warszawa za czasów kadencji Hanny Gronkiewicz-Waltz świetnie prosperuje. Nie mam problemu również z tym, że ktoś jest niezadowolony z obecnej sytuacji w Warszawie i uważa, że w Ratuszu powinny nastąpić zmiany personalne. Mam natomiast ogromny problem z tym, że zarówno politycy, jak i niestety obywatele zachęcają do tego, by warszawiacy i warszawianki zostali w domu, aby referendum okazało się nieważne. To bowiem odbiera mieszkańcom poczucie, że ich głos ma znaczenie. Że nasz udział w demokracji ma sens.

Próg frekwencji, czyli wymóg, by w referendum odwoławczym wzięło udział co najmniej 3/5 osób, które uczestniczyły w wyborach, jest wyjątkowo niefortunny. Prowadzi on do „grania na niską frekwencję”, co pozwala uniknąć prowadzenia rzeczywistej kampanii referendalnej, w której pokazuje się osiągnięcia lub porażki danego prezydenta miasta. Wystarczy zniechęcać do udziału w głosowaniu, licząc na to, że referendum się nie uda, a prezydent czy burmistrz będzie mógł cieszyć się urzędem przez następne miesiące czy lata. Udało się to w ubiegłym roku prezydentowi Słupska, którego chciało odwołać blisko 90 procent głosujących. Wynik głosowania był jednak nieważny, gdyż nie został osiągnięty próg frekwencji, i prezydent zachował stanowisko. Potem niektórzy dziwią się, że Polacy nie są zadowoleni ze zdobytej demokracji.

A gdyby próg frekwencji znieść całkowicie? Na myśl o tym, że progu frekwencji mogłoby nie być, część osób może zacząć wiercić się niespokojnie. Panuje bowiem przekonanie, że musi istnieć jakieś zabezpieczenie. Nie może być przecież tak, że grupa kilkudziesięciu osób odwoła prezydenta miasta, na którego głos oddało w wyborach kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. Czy jednak jest to realne zagrożenie? Czy istnieje choćby cień szansy, by w referendum w dużym mieście wzięło udział kilkadziesiąt osób zamiast wielu tysięcy? Warto także zwrócić uwagę, że w wyborach żadnego progu frekwencji nie ma. Jeżeli tylko dziesięć osób odda głos w wyborach na prezydenta Warszawy, Łodzi, Poznania czy Gdańska, wynik tego głosowania będzie ważny. Nikt jednak nie proponuje, by próg frekwencji w wyborach wprowadzić i gdyby nie został on przekroczony, przedłużać mandat urzędującemu prezydentowi. Wydaje się to niedemokratyczne. Ale już unieważnienie referendum ze względu na zbyt niską frekwencję jest zupełnie w porządku. 

Referenda odwoławcze bez progu frekwencji funkcjonują w kilku kantonach Szwajcarii i bynajmniej nie jest tak, że odbywają się co roku. Dla przykładu mieszkańcy kantonu Schaffhausen mogą odwoływać swoich przedstawicieli od 1876 roku. Mimo że do ogłoszenia referendum wystarczą podpisy tysiąca mieszkańców, próba zorganizowania go, zresztą nieudana, została podjęta tylko jeden raz. Zabezpieczeniem przed nadużywaniem referendów odwoławczych są w Szwajcarii referenda tematyczne – zamiast odwoływać burmistrza, gdy mieszkańcy nie zgadzają się z jego lub jej decyzją na przykład w sprawie wycięcia drzew w parku, można w referendum lokalnym tę decyzję zmienić.

W przypadku referendum w Warszawie pojawia się argument, że referendum na rok przed wyborami nie ma sensu. To dobry temat do dyskusji, gdy trwa zbieranie podpisów pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum. Te podpisy jednak już zostały zebrane – 232 tysiące warszawiaków i warszawianek uznało, że warto przeprowadzić referendum i wydać na nie kilka milionów zotych, mimo że za nieco ponad rok odbędą się wybory. W wielu innych miastach w Polsce wymaganej liczby podpisów nie udało się zebrać, z różnych powodów, między innymi dlatego, że mieszkańcy uznali referendum za niepotrzebne.

Całkowicie nie zgadzam się z tym, że referendum odwoławcze powinno być organizowane wyłącznie w przypadkach skrajnych, na przykład wtedy, gdy prezydent miasta jest podejrzewany o popełnienie jakiegoś przestępstwa. To nie tak. Referendum odwoławcze jest jak okresowa ocena pracownika, która odbywa się na wniosek mieszkańców, czyli pracodawcy. Przyczyną odwołania może być utrata zaufania, brak zgody na kierunek rozwoju miasta, który jest sprzeczny z deklaracjami przed wyborami czy też niezgoda na styl sprawowania urzędu lub niewłaściwy stosunek do mieszkańców. Decyzję o tym, czy przyczyna przeprowadzenia referendum jest istotna, podejmują sami mieszkańcy, podpisując się lub nie pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum.

Referendum odwoławcze może czasem być jak kupowanie kota w worku – nie wiadomo, kto będzie kandydował w zamian, jaki będzie program kandydatów i kandydatek. Jasne, że w momencie referendum lepiej byłoby znać pełną listę kandydatów oraz ich programy. Potencjalni kandydaci często czekają jednak na wynik referendum i dopiero gdy wiadomo, czy przedterminowe wybory odbędą się, ogłaszają chęć kandydowania. Dyskusja o przyszłości miasta się zatem odbywa, jednak ma to miejsce w większym zakresie dopiero na etapie kampanii wyborczej.

Zgadzam się natomiast, że pozostanie w domu również jest wyborem. Nie chciałbym, aby udział w referendum czy w wyborach był obowiązkowy.

Absencja powinna mieć jednak bardzo jasno określone znaczenie – pozostawiam decyzję do podjęcia innym. Wtedy wszystko jest klarowne. Tak właśnie jest w wyborach. Dziś jednak w referendum decydują się nie uczestniczyć zarówno osoby, które nie są zainteresowane jego tematem, jak również ci, którym zależy na tym, aby jego wynik nie był wiążący i by cała inicjatywa przepadła.

Zniesienie progu frekwencji tę kwestię rozwiązuje. Zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy odwoływanego burmistrza czy prezydenta miast mają motywację, by pójść zagłosować, a kampanie zniechęcające do udziału w referendum tracą sens.

Czytaj także:

Joanna Erbel, Agnieszka Ziółkowska, Debata o referendum, czyli przyjdzie PiS i nas zje

Krzysztof Cibor, Odzyskajmy to referendum!

Kinga Dunin, Drzwi szeroko zamknięte

Witold Mrozek: Kto ma prawo głosować w Warszawie

Adam Ostolski, Referendum poprawia słuch władzy

Joanna Erbel, Miejska demokracja za 7 milionów

Agnieszka Ziółkowska, Demokracja bezpośrednia jako źródło cierpień

Agnieszka Ziółkowska, Ostatnie referendum?

Warszawo, zakochaj się w referendum

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Marcin Gerwin
Marcin Gerwin
Specjalista ds. zrównoważonego rozwoju i partycypacji
Specjalista ds. zrównoważonego rozwoju i demokracji deliberacyjnej. Z wykształcenia politolog, autor przewodnika po panelach obywatelskich oraz książki „Żywność przyjazna dla klimatu”. Współzałożyciel Sopockiej Inicjatywy Rozwojowej, publicysta Krytyki Politycznej.
Zamknij