Miasto

Dymek: Lekcje Franka Underwooda

Czy naprawdę warto traktować „House of Cards” jako lekcję polityki? Przecież to wykład z Machiavellego dla licealistów!

Krąży ostatnio po Warszawie zła wróżba. Powtarza ją zaskakująco szerokie grono osób, od właścicieli popularnych knajp, przez telewizyjne komentatorki i redaktorki dzienników od lewa do centrum (i z powrotem), po polityków i politologów. Zawsze minorowym tonem, trochę z troską, ale też – jak na kasandryczne wieści przystało – z gorzkim współczuciem dla tych, na których nieszczęście wróżba musi się spełnić. A idzie ona mniej więcej tak: „Kto nie oglądał House of Cards, kto nie pił z krynicy mądrości Franka Underwooda, kto nie uczył się polityki na parkingach podziemnych i w korytarzach Kapitolu, od pewnego czasu bliskiego nam jak nigdy, bo wyświetlanego rodakom w HD, i to co tydzień – ten wybory samorządowe sromotnie przegra!”. A więc, lewico, ruchy miejskie, wszystkie Erbel i Śpiewaki tego świata, raz jeszcze: obejrzyjcie House of Cards, weźcie sprawy w swoje ręce!

Kusi mnie, by od razu przejść do złośliwości i powiedzieć, dlaczego ta wróżba i wywiedzione z niej dobre rady są bez sensu. Najpierw jednak błyskawiczna analiza i szybki kurs polityki kongresmena Underwooda dla niewtajemniczonych. Bohater serialu (w tej roli świetny Kevin Spacey) zaczyna jako House Whip – figura, której zadaniem jest „ubijanie” poparcia w Kongresie zgodnie z wolą danej partii, jej liderów i ważnych lobbystów – którego rozczarowanie z powodu braku nominacji na stanowisko sekretarza stanu staje się motywacją do osobistej zemsty i motorem błyskawicznego awansu. Underwood nie cofnie się przed niczym – ani morderstwem, ani narażeniem relacji Ameryki z Chinami, ani nawet porzuceniem ulubionych żeberek w sosie barbecue – by wejść na kolejny szczebel politycznej drabiny. Towarzyszy mu jedynie (ograniczone) zaufanie i lojalność wobec własnej żony i najbliższych współpracowników, których prowadzi ze sobą coraz wyżej, w najmniejszym stopniu nie obchodzi go natomiast realny wymiar prowadzonej przez niego polityki. Częściowe poparcie dla progresywnych reform czy sympatia dla rozwiązań z osobistych powodów ważnych dla jego kolegów i koleżanek z partii to tylko wynik doraźnych kalkulacji. Koniec końców, te reformy i głosowania mają dla Underwooda jeden liczący się skutek: pchają jego wózek do przodu.

House of Cards warto oglądać dla tej wybitnej roli, dla innowacji formalnych – produkcja Netflixa była w swoim czasie małą rewolucją i przetarła szlaki w swojej klasie – dla wielu złośliwostek i elokwentnej satyry na fundacyjne momenty amerykańskiej historii współczesnej. Ale czy warto oglądać House of Cards dla lekcji polityki? Przecież to wykład z Machiavellego dla licealistów!

Underwood jest postacią jednowymiarową, pozbawioną empatii i emocji, doprowadzoną do skrajności figurą samolubnej i racjonalnej jednostki. W swojej totalnej kontroli nad sobą i w relacji z żoną, która jest tej kontroli przedłużeniem, jej systemem motywacyjnym i buforem bezpieczeństwa w jednym, Underwood jest idealnym Machiavellim doby biopolityki. Ale to nie czyni tej postaci ani trochę bardziej rzeczywistą.

Co więcej tym, którzy chcieliby widzieć w Underwoodzie trzeźwą analizę dzisiejszej klasy politycznej i pewien uniwersalny typ, umyka najwyraźniej to, że wpisana w tę postać przesada jest narzędziem krytyki.

Pokazując polityka bez emocji, duszy i skrupułów, serial mówi nam niemało o logice rządzącej amerykańskim Kongresem, ale jednocześnie właśnie na tle pogrążonego w impasie parlamentaryzmu widać wyraźnie, co House of Cards dopowiada: kolejny Underwood nie uratuje amerykańskiej polityki. Ani europejskiej, ani polskiej, ani żadnej innej. Underwood, traktując wszystkich jak narzędzie, sam narzędziem się staje. Działa jak cyrkowe perpetuum mobile, kręci się i działa napędzany własną siłą, ale nie wykonuje przy tym żadnej pracy. Niczego nie zmienia.

Dlaczego więc te lekcje Underwooda miałyby się dziś komukolwiek w rozpaczliwie poszukującej nowych modeli polityce w ogóle przydać? Po co komu pochwała skuteczności bez celu, brutalności bez usprawiedliwienia, władzy bez zmiany? Zrozumiałbym jeszcze, gdyby „argumentem z Underwooda” szafował Robert Krasowski, który 300 stron swojego Czasu gniewu poświęcił wychwalaniu „polityki jako tego, co robią politycy” i apoteozie Leszków Millera i Balcerowicza. Ale nawet Krasowski pamięta, że skuteczne poruszanie się w zakulisowym bagnie i dryg szachisty prowadzą do czegokolwiek wtedy, gdy towarzyszy im jakaś idea, wola zmiany lub choćby egoistyczne przekonanie, że „ja wiem lepiej”. Underwoodowi brakuje nawet tego.

Tym bardziej więc bawi to mędrkowanie, które mówi, że dziś ruchom miejskim, młodej lewicy czy partiom i ugrupowaniom pozasystemowym brakuje brutalności i skuteczności, której publicystycznym symbolem i pozbawioną jakiejkolwiek dwuznaczności metaforą stał się Underwood.

Skuteczność i zdecydowanie są w walce o władzę potrzebne, ale nie da się oderwać ich od pytania o to, o jaką władzę chodzi.

A tym właśnie odróżnia się dziś alternatywa lewicowa, społeczna czy oddolna, że zanim krzyknie „Teraz my!”, zapyta, czemu ta władza ma służyć, jak być sprawowana, kto i dzięki jakim mechanizmom będzie w niej uczestniczyć. Dziś wszystkiemu, co w polityce chce określać się jako nowe, towarzyszy – lepiej lub gorzej przemyślane i artykułowane – przekonanie, że zmiana u władzy nie ma dotyczyć jedynie ludzi, ale tego, czym ta władza jest. Bardziej przebiciem się przez dotychczas zamknięte drzwi – co wcale nie musi oznaczać realnej zmiany – czy pozyskaniem kluczy do kolejnych zamków i furtek, które pozwolą na otwieranie polityki na innych? Gdyby naprawdę ktoś potraktował lekcję Underwooda serio i zdobył dzięki nim jakiś udział we władzy, to byłoby to nawet nie pyrrusowe zwycięstwo, a jednoznaczna porażka nowego. Bo wejście, choć na chwilę, w buty bezlitosnego polityka z Karoliny Południowej oznaczałoby porzucenie wszystkich nadziei na politykę zmieniającą coś więcej niż tylko twarze. To powinni przemyśleć sobie wszyscy, którzy dziś tak „dobrze” życzą politycznym alternatywom od lewicy do centrum i z powrotem, podsuwając im DVD z rozpartym w fotelu Kevinem Spacey na okładce.

Bo czy naprawdę tego by od nowej polityki chcieli? Ja nie. Odwdzięczę się więc inną radą. Be careful what you wish for.

***

Wybory samorządowe, którym z reguły poświęca się najmniej miejsca w ogólnopolskich mediach, są jednocześnie najbliższe ludziom i choćby z tego względu warto o nich mówić. Tegoroczne, listopadowe, będą wyjątkowe z wielu względów – pokażą siłę ugrupowań alternatywnych, krytykujących polityczny mainstream z prawej i lewej strony, a także rozstrzygną o taktyce, którą przyjmą główne partie w przyszłorocznych kampaniach: parlamentarnej i prezydenckiej. Nas najbardziej interesuje jednak nie los poszczególnych partii, ale pytanie, czy te wybory zmienią jedynie polityków, czy sam model uprawiania polityki – wprowadzając nowe postulaty, oddając głos ludziom, uprawniając oddolne i niehierarchiczne metody? Czego brakuje dzisiejszej polityce na poziomie lokalnym i jak można ją zmienić? I kto może to zrobić, tak aby skutki odbiły się na polityce w ogóle? O to chcemy pytać aktywistki, ekspertów, polityczki i działaczy.

Czytaj także:

Maciej Gdula, Apoteoza Joanny Erbel

Marcin Gerwin, Strzeż się miejskich aktywistów!

Michał Syska: To nie SLD blokuje lewicę

Tomasz Leśniak:  Nie chcemy wejść w buty dotychczasowej władzy

Witold Mrozek, Ja, Kononowicz [polemika]

Agnieszka Wiśniewska, Kibicuję i pytam

Joanna Erbel: Skończmy z manią wielkości w Warszawie!

Igor Stokfiszewski, Szansa na inną politykę

Witold Mrozek, Róbmy politykę!

Joanna Erbel: Chcemy odzyskać miasto dla życia codziennego

Maciej Gdula, Erbel do ratusza!

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij