Hanna Gill-Piątek

Prawa, które tracimy

Stulecie ośmiogodzinnego dnia pracy obchodzilibyśmy w Polsce 18 grudnia 2019 roku. Ale nie będziemy go świętować.

„Kilku ograniczonych, złośliwych głupców wszczęło tę agitację, której wynikiem będzie, że obecne świetne koniunktury będą wniwecz obrócone – 8-godzinny dzień pracy może być tylko triumfem jednodniowym” – donosił „Morning Herald”. Krytyka, jakiej w 1856 roku australijski dziennik poddał rozwiązanie świeżo wprowadzone w Nowej Południowej Walii, nie była odosobniona. Obrońcy „świetnych koniunktur” od półtora wieku starają się podkopywać jedną z podstawowych zdobyczy pracowniczych: ustawowe ograniczenie dnia pracy do ośmiu godzin. I właśnie w kraju nad Wisłą odnieśli spektakularne zwycięstwo.

Stulecie ośmiogodzinnego dnia pracy obchodzilibyśmy w Polsce 18 grudnia 2019 roku. Ale nie będziemy go świętować. Sejm właśnie przyjął nowelizację, na skutek której nasza wyspa ma być jeszcze bardziej zielona, przynajmniej dla przedsiębiorców. Będą oni mogli dowolnie manipulować godzinami pracy w rocznym okresie rozliczeniowym. Ta ładna formułka oznacza jedno: demontaż jednej z najważniejszych zdobyczy socjalnych, o którą walczyły całe pokolenia robotników. Również polskich, bo od Rewolucji 1905 roku był to jeden z czołowych postulatów niesionych na czerwonych sztandarach.

Tekst Władysława Landaua Ośmiogodzinny dzień pracy, w którym znalazłam cytat z „Morning Herald”, ukazał się w 1927 roku w broszurze wydanej przez Instytut Gospodarstwa Społecznego w serii Sprawy robotnicze. Oprócz doniesień o permanentnym łamaniu tego limitu zarówno przez pracodawców, jak i pracowników, zawiera szereg ciekawych argumentów z zakresu zdrowia oraz dostępu do kultury i edukacji. Czuję, że od tego czasu raczej przybyło, niż ubyło powodów, dla których powinniśmy regularnie pracować i, co za tym idzie, regularnie zarabiać. Jednym z nich jest na przykład podzielony na stałe raty rachunek za ciepłą wodę i ogrzewanie, który leży na moim biurku. Będę musiała go opłacić bez względu na to, czy dostanę w danym miesiącu większą czy mniejszą pensję.

Zależnie od tego, jakie będą „obecne koniunktury”, będziemy harować od świtu do nocy lub mieć dużo czasu na rekreację, na przykład na długie spacery. Szczęście, że spacery są za darmo, bo kiedy się nie zarabia, nie ma za co iść do kina, teatru i trudno pielęgnować życie towarzyskie. Za to dużo chodząc, można w pewnych okresach znaleźć szczaw i mirabelki, co stanie się w takich okresach niezwykle istotne. Przy chłodach będziemy mogli ogrzać się w bibliotekach, jeśli jakieś jeszcze do następnej zimy się w tym kraju ostaną. Jestem też ciekawa, jak według nowelizacji ma wyglądać rozliczanie ewentualnych nadgodzin lub urlopów, zwłaszcza w przypadku umów krótszych niż rok. Proponuję na etapie głosowania w Senacie nie bawić się w drobiazgi i wpisać od razu możliwość zaliczania snu na poczet dni wolnych.

Zaraz ktoś złapie mnie za rękaw i powie, że przecież armia pracujących na umowach śmieciowych żyje w ten sposób od dawna. Oczywiście. Ale czy to znaczy, że powinniśmy sankcjonować złą praktykę, czyniąc z niej powszechne prawo?

Przypomina to anegdotę o polskim pokoju w piekle, w którym zawsze jest cicho, bo kiedy ktoś wynurza głowę z ognistego kotła, pozostali rodacy ściągają go natychmiast w dół za nogi, żeby tylko nie miał lepiej.

Nowelizując kodeks pracy, nikt nawet nie rozważył odwrotnego kierunku, w którym za pomocą odpowiednich regulacji polepszylibyśmy los pracujących na śmieciówkach. A może było warto, choćby ze względu na lecące w dół wskaźniki demograficzne.

Jaki związek ma ośmiogodzinny dzień pracy z liczbą rodzących się dzieci? Bardzo prosty. Wskazywał już na to Landau prawie wiek temu, obliczając, że proletariuszka pracująca 10 godzin dziennie i zajmująca się dodatkowo domem nie ma właściwie żadnego czasu na wypoczynek, kulturę czy edukację, a jedyny wolny dzień – niedzielę – spędza na wykonywaniu większych prac domowych. Brzmi znajomo? Czy naprawdę ktoś pomyślał, jaki wariat zdecyduje się na urodzenie potomstwa w kraju, gdzie godziny pracy nielicznych przedszkoli i likwidowanych szkół nie chcą być za grosz bardziej elastyczne? Ile będzie kosztować rodziny zapewnienie opieki nad dziećmi w czasie, kiedy „koniunktury” będą doskonałe, a rodzice nie będą wychodzili z pracy? I jak te dzieci utrzymać, jeśli zostaną nagle zmuszeni wzięcia do miesięcznego urlopu?

Czy ktoś mądry mógłby mi udzielić odpowiedzi na powyższe pytania?

Wspominając kiedyś okres rządów Platformy, będziemy oceniać go nie tylko z perspektywy drożejącej ciepłej wody w kranie, o czym przypomina mi nieszczęsny rachunek na biurku. PO zapisze się na trwałe w historii obcinaniem kolejnych praw, jakie udało nam się kiedyś wywalczyć. Prawa do informacji publicznej, prawa dostępu do kultury, prawa wolności zgromadzeń, posiadania zębów trzonowych, jak również do decydowania o swoim najbliższym środowisku, bo w tę stronę zmierza gmeranie przy ustawach mające na celu zamknięcie ust protestującym przeciw wydobyciu gazu łupkowego czy szkodliwym inwestycjom. Nawet złoty cielec prawa własności jest coraz bardziej podgryzany przez przeróżne specustawy. Oczywiście dotyczy to własności zwykłych ludzi, możni mogą w Polsce spać spokojnie.

Ośmiogodzinny dzień pracy jest jednym z najważniejszych praw, które tracimy pod rządami Platformy. Na pozór to niewielki kamień zawadzający prężnemu marszowi polskiej gospodarki, ale może spowodować lawinę, której skutków nie da się przewidzieć. Ponad wiek temu w Łodzi fabryki były pełne robotników na skraju wycieńczenia, a ulice zaludniali bezrobotni nędzarze. Taka była cena za „świetne koniunktury”. Czym zapłacimy my?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij