Gospodarka

Majmurek: Bonanza dla prawników. Jak działa umowa o wolnym handlu?

Ten traktat może zdemolować europejski wspólny rynek.

Krytycy negocjowanego właśnie porozumienia handlowego między Stanami i Europą wskazują przede wszystkim na jedno związane z nim niebezpieczeństwo: wpisany w niego mechanizm rozwiązywania sporów między państwami a inwestorami. José Bove, w wywiadzie udzielonym mi niedawno, mówi, że jeśli to rozwiązanie przejdzie, europejską demokrację będzie można wyrzucić do kosza. Przesada?

Mechanizmy rozwiązywania sporów między państwami i inwestorami funkcjonują w ramach wielu traktatów dwu- i wielostronnych (np. NAFTA). Czy ograniczają demokrację w Kanadzie, Stanach i innych państwach? Przyjrzyjmy się im i temu, jak wpływają na rozkład władzy między demokracją a rynkiem. I kto na nich naprawdę zarabia.

Jak to działa?

Mechanizmy rozwiązywania sporów na linii rząd-inwestor powołane zostały dla ochrony podmiotów prowadzących działalność gospodarczą przede wszystkim przed takimi sytuacjami, jak nacjonalizacja bez sprawiedliwego odszkodowania. Pomysł był prosty: gdy państwo X nacjonalizuje złoża ropy i obsługującą je infrastrukturę należącą do firmy Y z państwa Z, z którym X łączy traktat handlowy bądź traktat o ochronie inwestycji, działające przy Banku Światowym Międzynarodowe Centrum Rozstrzygania Sporów Inwestycyjnych (ICSID) pomaga rozstrzygnąć, jakie odszkodowanie X ma wypłacić Y za poniesione straty.

Tu już pojawia się pierwszy problem. ICSID nie ma bowiem stałego sądu złożonego z niezależnych sędziów. Arbitrów dobierają zainteresowane strony: jednego państwo, drugiego podmiot pozywający rząd, trzeciego dwie pozostałe strony w porozumieniu ze sobą. Od początku można było mieć wątpliwości do takiego sposobu wyłaniania ludzi decydujących o wypłacie milionowych odszkodowań. Dziś widać wyraźnie, że z arbitrażu żyje grupa bardzo zamożnych, głównie białych prawników (rekrutujących się z kilku firm prawniczych, uniwersytetów i think tanków) z krajów rozwiniętych, zasądzających potężne odszkodowania na rzecz bardzo bogatych korporacji kosztem budżetów krajów rozwijających się. Rekordziści pośród zarabiają nawet do miliona dolarów za arbitraż w jednej sprawie. Płaci strona przegrywająca. By pokazać, jak wąska jest to grupa, dodajmy, że tylko 15 arbitrów – wszyscy ze Stanów, Kanady bądź Unii Europejskiej – decydowało w 55% wszystkich takich spraw.

Droga od Seattle

Jeszcze w latach 90. nic nie zapowiadało, że arbitraż na linii państwo-inwestorzy będzie tak lukratywnym biznesem. W 1996 roku ICSID odnotował tylko 46 takich spraw. W 2011 było ich już 450. W 2010 samych pozwów na sumę większą niż 100 milionów dolarów było 151. Skąd ten skok w ciągu w ostatnich dwóch dekad?

Odpowiedzi należy szukać w Seattle. Po klęsce negocjacji WTO w tym mieście, przerwanych przez gwałtowne protesty alterglobalistyczne, kraje rozwinięte odeszły od wdrażania korzystnych dla siebie rozwiązań przez takie instytucje jak Światowa Organizacja Handlu. Zamiast tego skupiły się na dwu- i wielostronnych porozumieniach handlowych i inwestycyjnych. W większości zawierają je bogate państwa (lub ich blok) z globalnej Północy, te inwestujące kapitał – z biedniejszymi, tymi z globalnego Południa, dającymi siłę roboczą i rynki zbytu. Nietrudno się domyślić, dla kogo korzystniejsze są takie rozwiązania.

Zmiana w stosunku do lat 90. polega też na tym, że nowe traktaty chronią nie tylko przed nacjonalizacjami bez sprawiedliwego odszkodowania. Inwestorzy mogą też wnosić sprawy o to, że polityka rządów pozbawia ich firmy spodziewanych zysków. Można wymieniać wiele takich przykładów – choćby wspomniany przez George’a Monbiota przypadek tytoniowego giganta Philip Morris, który pozwał rządy Australii i Urugwaju za przyjęcie prawa nakazującego umieszczanie ostrzeżeń przed zdrowotnymi skutkami palenia na paczkach papierosów.

Z kolei korzystając z przepisów NAFTA, amerykańska firma petrochemiczna Ethyl pozwała rząd Kanady za zakaz stosowania toksycznego dodatku do benzyny, którym posługiwała się w swoich produktach. Za „spadek spodziewanych zysków” w wyniku tej regulacji kanadyjscy obywatele złożyli się na 13 milionów dolarów odszkodowania dla firmy. Jak na tego typu procesy i budżet Kanady to niedużo, ale pokazuje, jak niebezpieczny jest to mechanizm.

Lęk przed finansowymi karami może spowodować zupełny paraliż takiej polityki, która próbuje zrównoważyć dobro inwestorów względami środowiskowymi i społecznymi.

Północ – Południe

Cały ten mechanizm jest szczególnie niebezpieczny dla ubogich krajów Południa, dla których koszty potencjalnych odszkodowań czy obsługi prawnej procesów stanowią istotną część budżetu. Weźmy przykład Argentyny. Po kryzysie z lat 2001–2002 kraj ten podjął szereg działań gospodarczych, które inwestorzy uznali za naruszające ich interesy. Efektem jest prawie 50 pozwów przed ICSID, które łącznie opiewają na zawrotną kwotę 1,15 miliarda dolarów. Na razie dotąd rekordowy wyrok zapadł w sprawie wytoczonej przez amerykańską firmę Azurix. Azurix pod koniec lat 90. kupił koncesję na trzydzieści lat eksploracji wodociągów i kanalizacji w prowincji Buenos Aires. Na początku następnej dekady władze prowincji oskarżyły firmę o zaniedbania sanitarne. Azurix uznał, że rząd łamie warunki umowy, i wycofała się z Argentyny. Pozwała kraj o utratę zysków. Wygrała ponad 150 milionów dolarów odszkodowania.

Innym dobrym przykładem jest Salwador. Kanadyjski gigant z branży górniczej, Pacific Rim Mininig, domaga się odszkodowania za zamknięcie kopalni złota, które sięga 1% PKB tego niewielkiego kraju.

Dla państw rozwijających się dotkliwe są też koszty obsługi procesów. Filipiny za obsługę prawną dwóch procesów przeciw niemieckiej firmie z branży lotniczej Fraport zapłaciły 58 milionów dolarów. Za te pieniądze można by opłacić rok pracy ponad dziesięciu tysięcy filipińskich nauczycieli.

Bonanza dla prawników…

W ciągu ostatnich lat wokół prawnej i finansowej obsługi takich sporów wyrósł potężny biznes. Ma on kilka poziomów. Pierwszy to prawnicy pracujący przy samym arbitrażu, o których już mowiliśmy. Druga to firmy prawnicze zajmujące się obsługą państw i firm biorących udział w sporach. Średni koszt takiego arbitrażu to 8 milionów dolarów, w niektórych sprawach dochodzi nawet do 30 milionów. Specjalizujące się w rozstrzyganiu takich spraw firmy kasują z tego około 80%. Większość z nich mieści się w Stanach, Kanadzie i Wielkiej Brytanii. Trzy największe to brytyjski Freshfield Bruckhaus Deringer, specjalizujący się w reprezentowaniu państw amerykański White & Case oraz także pochodzący ze Stanów, reprezentujący głównie prywatnych inwestorów, King & Spalding. W 2011 roku ta trójka obecna była w 150 sprawach, odnotowując przychody na poziomie od 1,8 miliarda (Freshfield) do niecałych 800 milionów dolarów (King & Spalding). Każdy z partnerów w tych firmach prawniczych zarobił wtedy około dwóch milionów dolarów. W pierwszej dwudziestce działających w branży jest tylko jedna firma spoza świata anglosaskiego – francuski Salans. Na liście nie ma żadnej firmy z krajów rozwijających się.

…i spekulantów

Tak jak w całej gospodarce, także wokół obsługi tego biznesu wyrastają mechanizmy spekulacyjne. W ostatniej dekadzie powstało kilka firm zarabiających na inwestycjach w tego typu arbitraże. Jak działają? Znajdują inwestora, który ma szanse na wygraną, ale nie ma chwilowo środków na proces. W zamian za udział w zyskach finansują sprawę. Opłacają prawników, ekspertyzy itd. A potem pobierają odpowiedni procent od ewentualnego odszkodowania.
Znów największe firmy pochodzą ze świata anglosaskiego i Europy. W pierwszej piątce są dwie amerykańskie, dwie brytyjskie i jedna holenderska. I już myślą, jak rozszerzyć swoją ofertę na wyraźnie wzrastającym rynku – choćby o instrumenty pochodne, sprzedawane dalej inwestorom. W tym przypadku grałoby się nie na spłacenie, bądź nie, kredytu przez określone podmioty, tylko wyrok w sprawie państwo kontra inwestor.

Być może po bańce spekulacji na rynku nieruchomości w Stanach i bańce żywnościowej czeka nas nowa – procesowa?

Zmierzch wspólnego rynku?

Co oznacza wprowadzenie tych mechanizmów do porozumienia między UE i USA? Oczywista odpowiedź brzmi: amerykańskie firmy będą mogły pozywać europejskie rządy. Mniej oczywista mówi: otworzy to mechanizmy dla transferu bogactwa od słabszych do silniejszych. Od słabszych gospodarczo państw i rządów, takich jak na przykład Polska, do zamożnych firm prawniczych i finansowych obsługujących rynek arbitraży. W ich interesie leży rozszerzenie portfolio spraw o te między Stanami i Europą, dalsze nakręcanie narastającej bańki.

Co jednak najważniejsze – jak twierdzi ekspert europejskich Zielonych, ta umowa handlowa likwiduje ostatnią rzecz, jaka została w Europie: wspólny rynek. Rynek, który miał dać Europejczykom dobrobyt, a którego instytucje budowano, opierając się także na kryteriach społecznych i środowiskowych. Wpisany do umów handlowych mechanizm rozwiązywania sporów między państwem a inwestorami daje wielkim przedsiębiorstwom narzędzia, by tak rozumiany rynek zdemolować. Zostanie na nim tylko jedna zasada: „interes inwestora”.

W artykule wykorzystano dane z raportu „Corporate Europe Observatory Profiting from Injustice. How law firms, arbitrators and financiers are fuelling an investment arbitration boom”, Amsterdam-Brussels 2012.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij