Film

Wes Anderson – radosne otwarcie Berlinale

Andersonowi udaje się stworzyć pełną ciepła i upartego optymizmu narrację, utkaną z kinowych, literackich i popkulturowych klisz.

Tegoroczny festiwal w Berlinie otworzył Grand Budapest Hotel Wesa Andersona. Trudno dziś w kinie o twórcę z wyrazistszym autorskim rysem, którego filmowe światy byłyby od początku tak rozpoznawalne. Gadżety, kolekcje, katalogi, zbliżenia dłoni filmowanych z góry, vintage, powracające obsesje muzyczne – wszystko to pojawia się w każdym dziele artysty z Teksasu, od krótkich filmów reklamowych po pełne metraże.

Nie inaczej jest w Grand Budapest Hotel. Choć tym razem Anderson zabiera nas w przestrzeń, w którą do tej pory się nie zapuszczał – do Europy Środkowej. Tej, która nigdy tak naprawdę nie istniała poza mitem, snem, marzeniem, literacką kreacją. „Inspirowany pisarstwem Stefana Zweiga” film rozgrywa się w fikcyjnej Republice Zubrowki, „niegdyś siedzibie imperium”, zagubionej gdzieś „na krańcach Europy Środkowej”, wśród wiecznie przykrytych śniegiem gór, małych miasteczek z rynkami otoczonymi barokowymi kamieniczkami, gęstych lasów, strzegących żyznych dolin twierdz i zamków.

Film toczy się na trzech płaszczyznach czasowych: od mniej więcej współczesnej, przez lata 60. po 30 – w których rozgrywa się zasadnicza historia. Punkowe stroje mieszają się tu z socjalistycznym designem lat 60., a wszystko to z estetyką belle epoque. Bo Anderson buduje na ekranie utraconą przeszłość ery między dwiema wielkimi wojnami przez celowy anachronizm. Tak jak Fellini w Casonovie osadził adaptację pamiętników słynnego uwodziciela we wcześniejszym o kilka stuleci manierystycznym kostiumie, tak Anderson opowiada o latach 30. kostiumem wcześniejszej o kilka dekad belle epoque, estetyką ostatnich lat Cesarsko-Królewskich Austro-Węgier. Jako widzowie nie bylibyśmy zaskoczeni, gdyby w którejś z okalających tytułowy hotel dolin pojawił się powóz najjaśniejszego pana Franciszka Józefa II. Choć Anderson nie zna pewnie tego kontekstu, w jego fantazjach o Europie Środkowej, pobrzmiewają te same nuty co w filmach Janusza Majewskiego, ze słynnymi komediami o „c. k. dezerterach” i Zaklętymi rewirami na czele.

Razem z projektantką kostiumów Mileną Canonero (weteranką zaczynającą pracę w branży od współpracy z Kubrickiem przy Mechanicznej pomarańczy i Barrym Lyndonie) i production designerem Adamem Stockhausenem Anderson tworzy fascynujący, uwodzący zmysły, dopieszczony w najmniejszym detalu filmowy świat. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, jakiś detal do kontemplacji i zachwytu: herb i drzewo genealogiczne rodziny hrabiny H. (Tilda Swinton), zmyślnie zaprojektowana kieszeń kurtki zbrodniarza Joplinga (Willem Defoe), tatuaże na piersi więźnia granego przez Harveya Keitela, „steampunkowa” kolejka górska prowadząca do tytułowego hotelu.

Natężenie takich detali jest tak wielkie, że chciałoby się wcisnąć stopklatkę, oglądać film w zwolnionym tempie, obejrzeć raz jeszcze wszystkie szczegóły w innym medium (w albumie czy na wystawie).

Czy w tym benefisie detali nie gubią się bohaterowie i historia? Bynajmniej. Andersonowi udaje się stworzyć pełną ciepła i upartego optymizmu narrację. Utkaną, jak zawsze u niego, z kinowych, literackich i popkulturowych klisz: młody boy hotelowy Zero Moustafa (Tony Revolori) uczący się życia i fachu od doświadczonego konsjerża (Ralph Fiennes w najlepszej roli od lat), stara hrabina zakochana w swoim słudze, jej wyrodny syn (Adrien Brody), afera z podmienionym testamentem i bezcennym obrazem niderlandzkiego mistrza. W tej historii humor miesza się z tragedią, cudowne ocalenia z bolesnymi i nigdy niedającymi się powetować utratami.

Jak zawsze u reżysera tematem jest rodzina. Nietypowa, rozbita, zastępująca tradycyjne formy rodzinnej więzi. Tu „rodzinny” układ tworzy się między Moustafą i Gustawem, taką rodzinną wspólnotą jest też tajne stowarzyszenie konsejrżów hotelowych, ratujące naszych bohaterów z tarapatów. Za to „prawdziwa rodzina”, rodzeństwo dzieci hrabiny H., okazuje się wyłącznie siedliskiem patologii. Anderson wkłada też w to wszystko poważne historyczne motywy. Moustafa jest emigrantem z fikcyjnego państwa orientu, któremu dawne życie i rodzinę odebrała wojna. W Zubrowce rodzi się miejscowa wersja faszyzmu, barbarzyńcy z karabinami maszynowymi w dłoni, literami ZZ na przepaskach i czaszkami na mundurach depczą tradycje dawnego liberalnego imperium, którym wierność (tym bardziej, jeśli żadne liberalne imperium nigdy tak naprawdę w Zubrowce nie istniało) próbuje dochować pan Gustaw.

To ryzykowny zabieg, ale reżyser wychodzi z niego obroną ręką. Przede wszystkim dzięki temu, że umieszcza opowiadaną przez siebie historię w ramie, dwukrotnie zapośredniczając narrację. Co podkreśla, że koniec końców obcujemy z fantazją o historii i liberalnym micie habsburskiej Mitteleuropy, którego prawda nie tkwi w jego stosunku do „rzeczywistości”, tylko w bogactwie wyobraźni, jaką wyzwala.

O ile poprzednie filmy Andersona były bardziej apologią inscenizacji niż opowiadania historii, tu jest inaczej: to mówienie, opowiadanie, zmyślanie, nieskrępowana gra wyobraźni – w równej mierze wyrażająca się w słowie, co w pieczołowitym budowaniu światów – zostają dowartościowane jako ta aktywność, w której człowiek w uprzywilejowany sposób realizuje swoją istotę, ma możliwość autentycznej komunikacji swoich historii i emocji innym.

Takie otwarcie Berlinale bardzo mnie ucieszyło. Festiwal nie kojarzył się nigdy z takim kinem. Mówiło się, że to „festiwal problemów”, nie „autorów”. Stąd każdego roku zalew filmów o biedzie, Trzecim Świecie, terrorze i wojnie z nim. W zestawieniu z zimową aurą, pustką i anonimowością przestrzeni wokół głównych obiektów festiwalowych tworzyło to od początku dość dołujący zestaw. W tym roku w Berlinie pogoda wyjątkowo wiosenna. Ogródki kawiarniane pełne, by ożywić przestrzeń wokół Pałacu Festiwalowego, postawiono pod nim food trucki z całej niemieckiej stolicy, sprzedające wszystko od koreańskich nudli, przez kanapki z rostbeafem, po wegańskie tarty. Zetknięcie z Berlinale jest w tym roku cieplejsze. Ale nawet gdyby aura była beznadziejna, seans Grand Budapest Hotel wystarczyłby, by uzbroić się w radość i lekkość na wszystkie pozostałe, najbardziej nawet przygnębiające projekcje.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij