Unia Europejska

Szymielewicz: Niewidzialni sędziowie sieci

Czy ceną za możliwość „zniknięcia z sieci” musi być oddanie jeszcze większej władzy internetowym pośrednikom?

A więc można zniknąć z Internetu! No dobrze, z wyszukiwarki, choć w sumie na jedno wychodzi: czego nie ma na pierwszej stronie wyników wyszukiwania, tego jakby nie było wcale. To przeświadczenie, przynajmniej od paru miesięcy, robi dużą karierę. Wzmacniają je media, którym „prawo do zapomnienia” – jako hasło – najwyraźniej przypadło do gustu. Dużo do powiedzenia na ten temat ma też Google i inne firmy, które głośno narzekają na wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, jednak po cichu już od dawna wchodzą w rolę prywatnych sędziów. Nic dziwnego, że coraz ostrzej odpowiadają im wydawcy prasy, obrońcy wolności słowa i ojcowie-założyciele Internetu, zaniepokojeni rosnącą władzą wyszukiwarek i innych pośredników. W tej dyskusji korporacyjna cenzura to jeden z łagodniejszych zarzutów.

Temperatura tej wymiany zdań tylko potwierdza, że to właśnie internetowe wyszukiwarki dzierżą realną władzę nad informacją i że w żadnym razie nie jest nam obojętne, czy i jak będą z niej korzystać. Wszyscy wydają się rozumieć, że stawka jest wysoka, a argumenty po obu stronach – niebłahe. Dużo gorzej idzie natomiast ustalenie przedmiotu sporu. Co tak naprawdę nakazał firmie Google Europejski Trybunał Sprawiedliwości? Na czym konkretnie ma polegać „znikanie z wyszukiwarki”? Co w tym nowego i czym to grozi?

Nie ma prawa do zapomnienia

Po pierwsze, „prawo do zapomnienia” jako takie nie istnieje. Wszystko zaczęło się od zabiegu marketingowego:  komisarz Viviane Reding wprowadziła ten termin do debaty, żeby wypromować – skądinąd całkiem dobrą – propozycję zmiany europejskich przepisów o ochronie danych. Mowa więc raczej o nowej nazwie na znane i od lat stosowane uprawnienie do usunięcia danych, które (z różnych względów) nie powinny już być przetwarzane. Prawo to obowiązuje, ale z jednym, bardzo problematycznym, dodatkiem: jeśli takie dane zostały opublikowane, pierwszy publikujący powinien poinformować cały świat (a konkretnie wszystkich, którzy mogli tę informację przedrukować), że życzymy sobie ich usunięcia. Przerobiliśmy już efekt Streisand, więc wiemy, że to po prostu nie może działać: informacja, którą ktokolwiek przekazał dalej za pomocą mediów sieciowych, zyskuje nowe życie. Nie umiera. Internet nie zapomina na życzenie.

Tyle o pomyśle Viviane Reding, który –  co w przypadku unijnej legislacji jest raczej rzadkością – został skrytykowany przez wszystkie zainteresowane strony, od lewa do prawa, i przez wielki biznes, i aktywistów walczących o prawa cyfrowe. Fantazja, że można okiełznać sieć i wymazać z niej wszystko, co nas frustruje – od mowy nienawiści po nierzetelne newsy – trafiła jednak na podatny grunt i zaczęła żyć własnym życiem. Najwyraźniej dali się jej uwieść nawet sędziowie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, bo – wydając wyrok w słynnej już sprawie Costeja przeciwko Google – odwołali się do tego samego żargonu. Jednak powiedzieli coś innego.

Labirynty algorytmów

Co konkretnie? Wcale nie to, że każdy i każda ma prawo wymazać swoją historię z wyszukiwarki. Sąd nie nakazał też usuwania danych z Internetu. Prawo do zapomnienia w wersji zaproponowanej przez ETS sprowadza się do możliwości skorygowania sposobu, w jaki wyszukiwarka (każda – nie tylko Google!) łączy dane osobowe zawarte w pytaniu z odpowiedzią. A więc, jeśli udowodnimy, że konkretna informacja nie powinna być łączona z naszym imieniem i nazwiskiem (bo jest nieprawdziwa, nieaktualna albo nie ma już interesu publicznego w jej publikacji), wyszukiwarka powinna zmienić sposób jej indeksowania i nie wyświetlać więcej tego wyniku w odpowiedzi na pytanie zawierające nasze dane osobowe. Taka ingerencja nie wpływa na dostępność samej informacji: nadal będzie można do niej dotrzeć zadając wyszukiwarce inne pytanie, czy po prostu wchodząc na stronę, gdzie została opublikowana.

Recepta ETS na znikanie z Internetu może brzmieć zawile i dość technicznie, jednak w praktyce ma szansę rozwiązać realny problem, przy stosunkowo niewielkich skutkach ubocznych. Nie ingerując w samo prawo do publikowania treści, pomoże osobom, które nie były w stanie uwolnić się od krzywdzących je publikacji. Chodzi przede wszystkim o takie patowe sytuacje, jak sprawa Hiszpana, który pozwał Google: z jednej strony dotycząca go publikacja (ogłoszenie prasowe o licytacji majątku) była legalna i dlatego nie można jej było usunąć z sieci, z drugiej – jej wysokie pozycjonowanie w wyszukiwarce sprawiało, że po latach nadal była to główna informacja kojarzona z jego nazwiskiem. Sąd przyznał mu rację i nakazał Google modyfikację wyników wyszukiwania.

Niezadowoleni i niezadowoleni

Ten wyrok wywołał falę krytyki ze strony biznesu internetowego, przeczuwającego ogromne koszty związane z obsługą podobnych żądań. I rzeczywiście: Google już mierzy się z setkami tysięcy próśb o „rozpięcie” danych osobowych z konkretnymi wynikami wyszukiwania. Każdą z nich firma powinna zweryfikować wedle kryteriów, które wyznaczył ETS, bo przecież w wyroku nie ma mowy o automatycznym reagowaniu. Jeśli nadal jest interes publiczny w przetwarzaniu danych (tj. wyświetlaniu danej publikacji w powiązaniu z konkretnym imieniem i nazwiskiem), na przykład związany z wolnością słowa czy dostępem do informacji, ani Google ani żadna inna wyszukiwarka nie powinna modyfikować podawanych wyników.

Tyle teorii. W praktyce ocena setek tysięcy różnych przypadków to ciężki orzech do zgryzienia, nawet dla internetowych gigantów. Jednak nie nakład pracy i koszty są tu najbardziej problematyczne (każdy duży biznes generuje potrzebę obsługi klientów, czasem bardzo czasochłonnej), ale władza, jaka się z tym wiąże. Żeby to zrozumieć, nie musimy uruchamiać wyobraźni. Już dziś większość internetowych firm – w tym Google – przyjmuje od swoich użytkowników zgłoszenia dotyczące spornych treści. Naruszenia praw autorskich, nielegalna pornografia, hazard, zniesławienia, mowa nienawiści – powodów, żeby ingerować w internetowe publikacje i wyniki wyszukiwania naprawdę nie brakuje. Więc firmy reagują i w praktyce już decydują o granicach tego, co legalne.

Niewidzialni decydenci

Unia Europejska, mimo nieustających prób uregulowania Internetu, jeszcze sobie z tym problemem nie poradziła. Z jednej strony, prawo obowiązujące w Europie wymaga od firm reagowania na rozmaite roszczenia obywateli – od korekty czy usunięcia danych osobowych, po ściągnięcie publikacji naruszającej dobra osobiste czy prawo autorskie. Z drugiej, brakuje spójnych kryteriów i gwarancji, które chroniłyby nas przed arbitralnymi decyzjami firm. W Polsce ten problem był dyskutowany przy okazji prac nad ustawą o świadczeniu usług drogą elektroniczną. Niestety, zamiast kompromisu (który moglibyśmy lansować jako wzór na forum UE), skończyło się na dużej dawce demagogii i konflikcie wokół zasad egzekwowania prawa autorskiego.

Czy naprawdę chcemy funkcjonować w świecie, w którym prywatne firmy rozstrzygają spory między ludźmi?

Zapewne wolelibyśmy, żeby robiły to niezależne sądy albo przynajmniej organy takie jak Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych. Świetnie. Czy jednak jesteśmy gotowi zainwestować czas i pieniądze w ścieżki sądowe i administracyjne, które – biorąc pod uwagę specyfikę Internetu – standardowo będą angażowały organy z innych krajów, wymagały tłumaczeń i znajomości obcego prawa? O ile łatwiej jest wysłać elektroniczny formularz do Google i wymienić kilka maili.

Łatwo, szybko i wygodnie. Tak działa komercyjny Internet, w którym płacimy prywatnymi danymi i skazujemy na rozwiązania, których nigdy nie będziemy w stanie kontrolować. Stopniowo przestajemy się nawet  zastanawiać, bo na każdym kroku ktoś decyduje za nas. Tę samą pokusę otwierają prywatne procedury rozstrzygania sporów: skoro Google jest w stanie urządzić nam tańszy i szybszy sąd, to może warto skorzystać? Pomyślmy jeszcze chwilę.

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Szymielewicz
Katarzyna Szymielewicz
Prezeska fundacji Panoptykon
Współzałożycielka i prezeska fundacji Panoptykon. Pracowniczka naukowa Instytutu Studiów Zaawansowanych. Prowadzi seminarium Od „elektronicznego oka” do „płynnego nadzoru” – rozmowy o społeczeństwie nadzorowanym.
Zamknij