Unia Europejska

Dymek: TTIP, czyli jak przeorać Europę budowaną przez dziesięciolecia

Obywatelski sprzeciw nie wziął się z „histerii” i „niedoinformowania”.

O negocjowanym przez Brukselę i Waszyngton Transatlantyckim Partnerstwie Handlowo-Inwestycyjnym (TTIP) mówi się – nie do końca bez racji – że to największa umowa handlowa „w historii świata”. Obiecuje zniesienie ceł i barier, uwspólnienie prawa, demontaż regulacji.

To wszystko po to, aby powstała największa (i najbogatsza) na świecie strefa wolnego handlu. Raj dla inwestorów, gospodarczy renesans i kotwica dla amerykańsko-europejskiej przyjaźni i bezpieczeństwa. Tak przynajmniej przedstawia się TTIP oficjalnie, jako „wielką, historyczną szansę”. Nie wszyscy dają jednak temu wiarę.

Olbrzymi sprzeciw, którego rozmiary pokazały Europejska Inicjatywa Obywatelska STOP TTIP (ponad milion podpisów) i konsultacje społeczne przeprowadzone przez Komisję Europejską, w których 97 proc. uczestników opowiedziało się przeciwko klauzuli ISDS w TTIP (o niej poniżej), a zdecydowana większość wyraziła się o porozumieniu negatywnie, daje do myślenia. Parlamenty kilku krajów członkowskich już wypowiedziały się o TTIP co najmniej chłodno, a przy niezgodzie i wahaniu w Parlamencie Europejskim stan negocjacji można ocenić co najwyżej jako impas.

Wciąż jednak można usłyszeć, że sprzeciw ten jest „histeryczny” lub nie stoją za nim merytoryczne argumenty. Spójrzmy więc, skąd się wziął i dlaczego TTIP jest tak szeroko kontestowany.

Arbitraż, czyli silniejsi będą jeszcze silniejsi

„Gdybyście chcieli przekonać opinię publiczną, że międzynarodowe umowy handlowe służą bogaceniu się międzynarodowych korporacji kosztem zwykłych ludzi, moglibyście zrobić coś takiego: dać zagranicznym firmom specjalne prawo do występowania przed tajnym trybunałem, składającym się z wysoko opłacanych prawników korporacyjnych, i domagania się odszkodowania za każdym razem, gdy krajowy rząd przegłosuje prawo, na przykład ograniczające palenie tytoniu, chroniące środowisko naturalne lub zapobiegające katastrofie nuklearnej. A jednak międzynarodowe umowy handlowe w ubiegłym półwieczu zajmowały się dokładnie tym, poprzez mechanizm arbitrażu inwestor-państwo, czyli ISDS”.

Czy to słowa lewicowej polityczki, wpis na anarchistycznym blogu albo apel peryferyjnego NGO? Niezupełnie.

To redakcyjny komentarz z „The Economist” – gazety, której nie można zarzucić lewicowości czy antyamerykanizmu.

Arbitraż jest tym elementem planowanej umowy TTIP, który budzi największy sprzeciw. Z powodów, o których pisał „Economist”, ale nie tylko, mechanizm ISDS może budzić obawy właściwie po każdej stronie politycznego (i ekonomicznego) spektrum. Państwa nie mają nad nim kontroli, uprzywilejowuje wybranych, stoi w jawnej sprzeczności z obowiązkiem rządów i parlamentów do prowadzenia polityki w interesie i dla ochrony obywateli danego kraju, jak i z podstawową zasadą odpowiedzialności rządzących w pierwszym rzędzie właśnie przed obywatelami, a nie inwestorami zagranicznymi.

Z tych samych powodów „niewybaczalną koncesją na rzecz lobby wielkiego biznesu” nazwał ISDS Jeffrey Sachs. Bo, w skrócie, na tym właśnie ISDS polega. Inwestorzy mogą domagać się odszkodowań od państw, które chcą prowadzić niezgodną z interesami zagranicznego kapitału politykę (gospodarczą, ekologiczną, energetyczną). W ten sposób suwerenne decyzje staną się kosztowną walką o swoje.

Choć zwolennicy arbitrażu podkreślają, że służy on temu, aby firmy mogły bronić się przed wywłaszczeniami czy łamaniem prawa przez poszczególne państwa, dane temu przeczą. W ostatnich latach waszyngtońskie kancelarie zajmujące się arbitrażem prowadziły około 50 spraw rocznie i nie dotyczyły one bynajmniej polityki Hugo Cháveza (ten przykład naprawdę się w rozmowach o europejsko-amerykańskim handlu pojawia!) czy brutalnego wywłaszczania firm. Wiele mówiący jest choćby kazus Niemiec, które szwedzki Vattenfall pozwał za program odejścia od energii atomowej rozpoczęty po katastrofie w japońskiej Fukushimie. Stawką jest 4,5 miliarda dolarów, które mieliby zapłacić niemieccy podatnicy.

Nawet eksperci z Peterson Institute, na których opracowania powołują się w tej sprawie amerykańscy politycy najwyższego szczebla, zaznaczają, że funkcją ISDS w porozumieniu TTIP nie ma być wzajemna ochrona inwestorów (bo ci są dobrze ubezpieczeni przez istniejące prawo), ale wywarcie presji na gospodarkę chińską. Tak argumentuje też ambasador UE w Waszyngtonie David O’Sullivan.

Dlatego też Sachs mówi, że umowy zawierające klauzulę o arbitrażu nie są wcale umowami wspierającymi wolny handel (wiele z nich działa sprawnie bez ISDS). Tylko że wprost faworyzują największych graczy na rynku. Co więcej, podkreśla, oficjele do dziś mają problem z przedstawieniem badań i analiz, które wskazywałyby na zysk z TTIP dla szerokich grup obywateli – jak wzrost zatrudnienia czy większe płace.

Więcej rynku, mniej pracy

Jest tak oczywiście dlatego, że nie da się wyliczyć, jakie pozytywne i dalekosiężne skutki dla zatrudnienia czy PKB miałby przynieść utrzymywany w tajemnicy traktat. A gdy próbuje się to robić, wychodzi to nadzwyczaj nieudolnie. Można jednak oprzeć się na doświadczeniach z przeszłości, a ta pokazuje, jak łatwo o pomyłkę i jak bolesna ona bywa.

Przed podpisaniem północnoamerykańskiego traktatu NAFTA Bill Clinton mówił, że dzięki niemu powstanie milion miejsc pracy w USA w ciągu pięciu lat. Stało się dokładnie odwrotnie. Szacunki podają, że blisko tyle miejsc pracy w USA… zniknęło. Anegdota mówi, że autor pomyślnych dla USA wyliczeń zastrzegł później, że po tej wpadce już nigdy więcej nie będzie zajmował się prognozami.

Dziś sytuacja jest analogiczna.

Cudownej przyszłości nie da się wywróżyć z żadnych rzetelnych analiz, a mimo to po obu stronach Atlantyku raz po raz pojawiają się optymistyczne wiadomości.

Ich oparcie w faktach sprawdził ostatnio „Washington Post”, który także trudno oskarżyć o panikarstwo czy nierzetelność w podawaniu informacji. Okazało się, że te nowe miejsca pracy są dosłownie „wyczarowane”, bo nie ma dokumentów i planów, które by je ujmowały, a istniejące opracowania (na które powołuje się choćby John Kerry, obiecując 650 tys. miejsc pracy w USA) nie mówią o nich nic zobowiązującego.

Obie strony negocjacji, owszem, zakładają, że większy obrót handlowy jakieś miejsca pracy wygeneruje. Lecz doświadczenie (i postępująca automatyzacja i informatyzacja miejsc pracy), jak również statystyczna relacja poziomu inwestycji do bezrobocia pokazują, że wcale tak być nie musi. Europejczyków może dodatkowo niepokoić fakt, że Bruksela jest jeszcze mniej przekonująca w swojej argumentacji, bo sama – co pokazały ostatnie opracowania Parlamentu Europejskiego – nie jest pewna pozytywnych skutków TTIP dla pracy i gospodarki w UE.

Dokument Komisji Europejskiej podaje, że TTIP może stworzyć nawet kilkanaście milionów (several millions) miejsc pracy w eksporcie, a jednocześnie zaznacza, że najpoważniejsze badania zlecone europejskiemu instytutowi CEPR wcale tego nie potwierdzają, rynek pracy zaś podlega mniej lub bardziej przewidywalnym przekształceniom przez cały czas, z TTIP czy bez. Inne modele badań, które mniej lub bardziej chętnie Bruksela musi cytować, mówią raczej o stratach. W innym miejscu Komisja szczerze przyznaje, że tego się zwyczajnie nie da policzyć.

W tym kontekście pojawiający się nieraz w dyskusjach bon mot o kilkuset euro dla każdego gospodarstwa domowego w UE rocznie, jakie ma przynieść TTIP, budzi słuszne zdziwienie i nieufność.

Mali i średni pod ostrzałem

Europejskie małe i średnie firmy także nie mogą czuć się przekonane. TTIP wcale bowiem nie gwarantuje, że dalsze otwieranie się rynków będzie dla nich korzystne. Przeciwnie: przy płacach i świadczeniach socjalnych, jakie są w Europie, konkurencja z Amerykanami wcale nie jest dla sektora MSP wymarzoną sytuacją. Jednym z postulatów strony amerykańskiej (i podstawowym założeniem TTIP w ogóle) jest przecież znoszenie „barier pozataryfowych”, czyli praw, które mogły chronić lokalnych dostawców, regionalne rynki i miejscowy przemysł.

Harmonizacja prawna, kolejny z elementów umowy, brzmi przynajmniej dwuznacznie, jeśli weźmiemy pod uwagę odmienne standardy dla leków, chemii i rolnictwa, jakie funkcjonują w USA i UE.

Czy producenci z Francji lub Polski, spełniający wysokie europejskie normy, mają czuć się uspokojeni pomysłem rywalizacji z Amerykanami, gdzie standardy są zupełnie inne?

Także mandat negocjacyjny znajdujący się na stronie Departamentu Handlu USA, zawierający wiele założeń o europejskim rynku (otóż jesteśmy: podatni na korupcję, niewystarczająco chronimy prawa autorskie, nieuczciwie premiujemy firmy sektora publicznego), dowodzi, że TTIP w wersji, o jakiej myślą Amerykanie, nie traktuje europejskiego partnera poważnie.

Między bajki można włożyć argument „z bezpieczeństwa”, mówiący, że w świecie terroryzmu i nowych wojen traktat handlowy jest sposobem na zwiększenie zdolności UE i USA do reagowania na zagrożenia i ochrony swoich obywateli. W dziedzinie bezpieczeństwa istnieje już transatlantycki sojusz. Nazywa się NATO i jego zdolność (lub jej brak) do reagowania na kryzysy międzynarodowe naprawdę nie jest uzależniona od ceł i taryf handlowych.

Unia – to, co wspólne

Wiemy za to na pewno, że TTIP może przeorać zasady i konsensus budowany w Unii przez dziesięciolecia, a dotychczasowa komunikacja z obywatelami i obywatelkami ws. TTIP nie była „niewystarczająca”, ale po prostu nieskuteczna. Wspólny unijny rynek – którego oczywistą częścią są prawa pracownicze, uczciwa konkurencja i solidne regulacje – potrzebuje impulsu do rozwoju i ochrony. TTIP nie tylko tego nie daje, ale może wręcz zaszkodzić. Stąd nie z „histerii” i „niedoinformowania” wziął się obywatelski sprzeciw.

Tekst ukazał się na stronie Instytutu Obywatelskiego.

CO PISALIŚMY O TTIP? CZYTAJ NASZE DOSSIER:

Danuta Hübner: Ideologiczny spór niepotrzebny, pomyślmy o polskim biznesie
Katarzyna Szymielewicz: Porzuceni obywatele i pragmatyczni eksperci
Robert Reich: Najgorsza umowa handlowa, o której nic nie wiecie
Maria Świetlik: W sprawie TTIP słyszymy ciągle propagandę. Gdzie są dane?
George Monbiot, TTIP – gdzie jesteśmy po roku walki?
Owen Jones, Wielki apetyt korporacji
Michael Efler, #StopTTIP: Dlaczego Bruksela ignoruje obywateli?
Maria Świetlik, Arbitraż według TTIP? Nie, dziękuję!
Katarzyna Szymielewicz, Co kryje TTIP? I dlaczego Komisja nie chce tego ujawnić?
Jose Bove: Traktat z USA w fundamentalny sposób zmieni to, jak działa Europa
George Monbiot: Transatlantyckie partnerstwo handlowe to atak na demokrację
Panoptykon: Kto się boi nowej umowy między UE i USA
Panoptykon: Negocjacje TTIP – tango wokół prywatności

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij