Historia

Dunin: Moje siostry komunistki?

Ich biografie przeczytam z ciekawością i wcale nie po to, żeby się od nich odcinać i demonstrować antykomunizm.

Czy warto zajmować się biografiami komunistów? Czemuż by nie. A komunistek? Tym bardziej. Kobiety są przez historyków (i nie tylko) traktowane po macoszemu. Jak dowodzi Agnieszka Mrozik, nawet gorzej niż po macoszemu – zostają zamknięte w narracji, która jest nie tylko antykomunistyczna, ale też, a może przede wszystkim, mizoginiczna. Pojawia się jednak pytanie, co można jej przeciwstawić. Bo przecież nie lewicową hagiografię grzesząca podobnymi uproszczeniami, tylko z drugiej strony. Przed badaczką stoi więc bardzo ciekawe i ambitne zadanie. A że historia, biografie, zawsze są w jakiś sposób konstruowane, jedynym uczciwym sposobem jest ujawnienie światopoglądowego miejsca, z którego się pisze. I w przypadku Mrozik jest to dość oczywiste, patronują jej lewicowość i feminizm. To dla lewicy i feminizmu chce odzyskać te biografie.

Efekty tej pracy, jak rozumiem, będącej w toku, trudno oceniać na podstawie jednego wywiadu czy tekstu. Pojawiają się jednak w jej wypowiedziach sądy, które możemy już dziś poddać pod dyskusję. Na przykład taki, że lewica wciąż grzebie w swoich korzeniach, ale nie komunistycznych. Krótko mówiąc, z jakiegoś powodu odcinamy się od ważnej tradycji ruchów lewicowych. Od radykalnych idei i działań, których celem była społeczna sprawiedliwość. Czemu to robimy? Z konformizmu, tchórzostwa, koniunkturalizmu, spętania obowiązująca polityczna poprawnością?

Oddajmy głos bohaterkom tamtych czasów, wprost mówi Mrozik. A nieco mniej wprost: i nie pytajmy ich o to, o czym nie chcą mówić. Najlepiej zatrzymajmy się na roku 1939.

Może to jest jedyny sposób, żeby różne fascynujące i progresywne opowieści wpuścić do społecznego obiegu, a nie tylko akademickiego. Ale niestety, tak się nie da. Nikt nie poprzestanie – wybierzmy postać emblematyczną – na opowieści o Julii Brystygier, lewicowej działaczce i więźniarce politycznej. Faktu kierowania przez nią V departamentem MBP nie da się wymazać. Jeśli nie torturowała osobiście, to trzeba by to wykazać poprzez wnikliwą krytykę źródeł. A na koniec mamy jeszcze jej śmierć jako nawróconej katoliczki.

I trudno się dziwić, że taka biografia jest dla lewicy kłopotliwa.

Wbrew pozorom proponowane przez Mrozik podejście również można potraktować jako rodzaj uniku. Umieścić je w znanej narracji o pięknych ideach i wrażliwości społecznej komunistycznych działaczy, co jednak nie wyklucza potępienia powołującego się na te idee totalitaryzmu. Milczenie o tej drugiej stronie medalu łatwo można bowiem odczytać jako celowe pominięcie obciążającego je wątku. „Nie ruszam problemu zaangażowania moich bohaterek w struktury władzy i przemocy, bo to niewygodne. Nie mówmy o tym, bo i one o tym nie mówią”. Dziś jednak to dość oczywiste, że badanie źródeł polega nie tylko na czytaniu tego, co wprost napisane, ale także tego, co przemilczane, subwersywne.

A tymczasem w głównym nurcie powstają narracje, np. literackie, filmowe, nie tylko demonizujące, ale też rozumiejące motywy zaangażowania się w „budowę socjalizmu”. I jednak tu bym zaliczyła postać Wandy Gruz z Idy. Ale też książki Dichtera, Świderskiego, Bambino Ingi Iwasiów, Ulicę cioci Oli Aleksandry Domańskiej. Rzucam pierwsze z brzegu przykłady, które mi przychodzą do głowy. Jesteśmy gotowi zastąpić rozliczenia i potępienie zrozumieniem dla jednostek działających w określonych, w wypadku Polski powojennej właściwie bezalternatywnych, warunkach historycznych. I ta postawa jest mi chyba najbliższa.

Ale czy w ramach tego zrozumienia gotowi jesteśmy też pomieścić udział w torturach, skazywanie na śmierć w pokazowych procesach? Bezwzględne popieranie, czy wręcz zalecanie przemocy stosowanej wobec bezbronnych? Nawet jeśli nazwiemy tę przemoc rewolucyjną.

Jakie granice samooszukiwania się, konformizmu, dążenia do osobistej kariery jesteśmy w stanie zaakceptować, a gdzie zaczyna się już zbrodnia? Do jakiego momentu wiara w konieczność historyczną usprawiedliwia ślepotę na zbrodnie dokonywane w imię komunizmu? Jak można było uwierzyć Stalinowi (również przed 1939) po głodzie na Ukrainie, nawet jeśli ktoś wierzył, że w gułagach siedzą przestępcy?

To są dylematy, przed którymi staje usposobiona lewicowo osoba, kiedy przychodzi jej odpowiedzieć na pytanie, czy komuniści i komunistki powinni stać się bohaterami naszej historii. A właściwie tradycji, czyli historii, którą wybieramy i z którą jesteśmy gotowi się zidentyfikować.

Już w tym pytaniu zawarta jest odpowiedź. Ci, którzy je sobie zadają, a myślę, że jest to spora część polskiej lewicy, już na nie odpowiedzieli – skoro maja takie dylematy. Jesteśmy liberalnymi demokratami. Wierzymy w prawa człowieka, na przykład w to, że nic nie usprawiedliwia tortur, rozstrzeliwania. Mimo wszystko nie zaryzykowalibyśmy zamiany demokracji na dyktaturę – nawet proletariatu. Jesteśmy liberalni, sceptyczni i ironiczni. Mrozik mówi, że w dzisiejszym dzieciocentrycznym świecie nikt nie zrozumie porzucenia dziecka dla pracy rewolucyjnej. Rzecz chyba nie w dzieciocentryzmie. W dzisiejszym świecie w ogóle trudno zrozumieć zbyt daleko posunięte poświęcenie siebie, a tym bardziej kogoś innego, dla jakiejkolwiek idei. I mówiąc szczerze, specjalnie mnie to nie martwi. Na początku stanu wojennego po to, żeby wyjść z więzienia i odebrać dziecko z domu dziecka, podpisałam oświadczenie, że nie zamierzam siłą obalać ustroju PRL. Upokarzające, ale swoją drogą prawdziwe. I nie dlatego prawdziwe, że wydawało mi się, że PRL jest darem od babek komunistek, tylko dlatego, że wychowałam się w świecie wciąż jeszcze przerażonym wojną. A potem tęskniącym za zachodnim mieszczańskim dobrobytem. I nie widzę siebie na barykadach.

Ten świat – wiem, że podszyty hipokryzją, eksportujący przemoc poza swoje granice, obawiający się zbytniego radykalizmu – jest moim światem. Może z konformizmu, może z tchórzostwa, a może jednak z wyboru? To nieważne, bo to nawet nie jest światopogląd, a bardziej odruch. Nie będę udawała, że jestem kimś innym niż mieszkańcem Kryształowego Pałacu, nawet jeśli jest to mieszkanie w suterenie. Nie wierzę, że świat może stać się idealny, a nawet wiara w to, że może być trochę lepszy przychodzi mi z pewnym wysiłkiem. I komunistki, które wytrwały w swoim komunizmie do śmierci Stalina i dłużej, nie są moimi siostrami. Ewentualnie przyrodnimi, bo jest to jednak część historii lewicy. Gdzie indziej jednak szukam swojej tradycji, chociaż muszę przyznać, że moje zapotrzebowanie na protoplastki, korzenie, autorytety, wzory itd. jest bardzo ograniczone.

Ich biografie przeczytam z ciekawością i wcale nie po to, żeby się od nich odcinać i demonstrować antykomunizm. Ich odwaga, wiara, marzenia o lepszym świecie mogą być fascynujące. Ciekawe jest również, jak rozgrywają przy okazji swoją kobiecość. Mam jednak nadzieję, że będą to całe biografie, uwzględniające też to, co dziś jest trudne do zaakceptowania.

 

**Dziennik Opinii nr 67/2015 (851)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kinga Dunin
Kinga Dunin
Socjolożka, publicystka, pisarka, krytyczka literacka
Socjolożka, publicystka, pisarka, krytyczka literacka. Od 1977 roku współpracowniczka KOR oraz Niezależnej Oficyny Wydawniczej. Po roku 1989 współpracowała z ruchem feministycznym. Współzałożycielka partii Zielonych. Autorka licznych publikacji (m.in. „Tao gospodyni domowej”, „Karoca z dyni” – finalistka Nagrody Literackiej Nike w 2001) i opracowań naukowych (m.in. współautorka i współredaktorka pracy socjologicznej "Cudze problemy. O ważności tego, co nieważne”). Autorka książek "Czytając Polskę. Literatura polska po roku 1989 wobec dylematów nowoczesności", "Zadyma", "Kochaj i rób".
Zamknij