Kraj

Leszczyński: Uwięzieni w folwarku

Pańszczyźniane struktury wciąż nam ciążą. Ale polskie elity żyją w złudnym poczuciu komfortu.

Jakub Majmurek: Pańszczyznę ostatecznie zniesiono w ostatnim z zaborów ponad 150 lat temu, temat jednak ostatnio wraca w debacie publicznej.

Adam Leszczyński: W polskim wyobrażeniu przeszłości mamy zdecydowaną nadreprezentację dworków i pałaców, a za mało chat chłopskich. Pod względem psychologicznym to oczywiście zrozumiałe: ludzie wolą być potomkami szlachty czy arystokratów niż potomkami chłopów. Wypada ewentualnie być jeszcze potomkiem mieszczaństwa, ale tego zamożniejszego, a nie gnieżdżącego się w drewnianych budach na Powiślu.

Problem pańszczyzny jest ciągle ważny i aktualny?

Takie struktury bardzo długo ciążą w życiu społecznym – tak samo jak niewolnictwo ciąży na południu Stanów czy w Brazylii. Oczywiście trudno to udowodnić. Najłatwiej może pokazać jego wpływ w wymiarze ekonomicznym.

Zacznijmy więc od ekonomii. Jaka w ogóle była ekonomiczna racja gospodarki pańszczyźnianej opartej na folwarku?

Mniej więcej pięćset lat temu, na przełomie XV i XVI wieku, szlachta podjęła kolektywną decyzję, że opłaca jej się z chłopów polskich zrobić niewolnych pracowników, pracujących na folwarku pana. Folwark był przedsięwzięciem produkującym na eksport, sprzedającym swoje produkty na światowym rynku – przede wszystkim zboże, bo to był pierwszy towar eksportowy gospodarki Rzeczypospolitej. Poza zbożem Rzeczpospolita eksportowała głównie drewno i smołę.
Z punktu widzenia jego właścicieli folwark polski bardzo długo był niezwykle efektywną instytucją ekonomiczną. Przynajmniej do XIX wieku, do momentu, gdy na rynki europejskie na wielką skalę weszło zboże amerykańskie, było to doskonałe źródło zarabiania pieniędzy. Oczywiście dla właściciela i pośredników, bo nie dla chłopów.

Na ile wprowadzenie pańszczyzny było świadomą decyzją szlachty, a na ile wynikiem doraźnego reagowania na impulsy ekonomiczne?

To był oczywiście proces, który się rozkładał przynajmniej na 150 lat. Wiązał się on – przynajmniej w interpretacji Wallersteina – z wykształcaniem się pierwszej wersji systemu światowego, czyli globalnej gospodarki, w której istnieje strukturalny podział na centrum i peryferie. Ówczesna Rzeczpospolita była predestynowana do tego, by zająć miejsce peryferii. Były to zawsze tereny biedniejsze, mniej zurbanizowane, uzależnione od dopływu idei i technologii z Zachodu, miały mniejszą gęstość zaludnienia, co w tym okresie bezpośrednio wiązało się z niższym poziomem rozwoju gospodarczego.

Dlaczego jednak ta peryferyjna pozycja wiązała się z wytworzeniem akurat pańszczyźnianej organizacji pracy?

Znów związane jest to z demografią i warunkami geograficznymi. W gospodarce Rzeczpospolitej kluczowym zasobem była siła robocza. Kraj był słabo zaludniony.

Siłę roboczą można było sobie zapewnić na dwa sposoby: albo przywiązać ją do folwarku, dobrze jej płacąc, albo prawnie przywiązać do ziemi, odbierając jej wolność osobistą. Z punktu widzenia właścicieli ziemskich to drugie rozwiązanie było bardziej racjonalne.

Gospodarka wewnątrz Rzeczypospolitej była w małym stopniu oparta na pieniądzu i nie było go dość, by całkowicie utowarowić pracę najemną chłopów. Poza tym sytuacja, w której chłopi swobodnie sprzedawaliby swoją siłę roboczą, wytworzyłaby „niezdrową” konkurencję ekonomiczną między właścicielami ziemskimi o niewielki zasób siły roboczej.

Chłopi się nie opierali?

Nikt ich oczywiście o zdanie nie pytał. System zresztą zamykał się stopniowo. Dość długo, do XVII stulecia, co zdolniejsi i bardziej przedsiębiorczy chłopi mogli opuścić swój stan. Nie było motywacji do buntu, zwłaszcza w dobrych latach. W system zresztą wpisane były ucieczki, często do innych panów, którzy pomagali chłopom uciec do swojego majątku. Struktura zależności była dwustronna: pan też miał zobowiązania wobec chłopów, na przykład musiał pomóc w odbudowie spalonego domu, uzupełnianiu inwentarza itd. Chłopi nie byli zamkniętymi w czworakach niewolnikami. Pod względem ram prawnych system był straszny, ale na co dzień praktyka nie była aż tak zła. Z prawem, złym czy dobrym, w Polsce zawsze tak było: zasady sobie, a życie sobie. Praktyka społeczna łagodziła nieludzki z dzisiejszego punktu widzenia system.

Oczywiście często chłopi traktowani byli bardzo brutalnie. Mamy na przykład wspomnienia francuskiego agenta z XVII wieku, który przewoził wóz ze złotem mającym posłużyć do przekupienia wówczas jeszcze hetmana Sobieskiego do buntu przeciw Michałowi Korybutowi Wiśniowieckiemu. Tego Francuza uderzyło zupełnie dla niego niezrozumiałe, barbarzyńskie traktowanie chłopów przez panów. Opisuje na przykład scenę, gdy w trzaskający mróz przybyl do jakiegoś dworu i zobaczył chłopa w samej koszuli, przywiązanego łańcuchem za szyję do słupa. Głównym hamulcem dla okrucieństwa była ekonomiczna racjonalność: panowie nie chcieli niszczyć swojej siły roboczej.

Opór przejawiał się cichym sabotowaniem pracy i oszukiwaniem pana. Stąd brała się cała literatura na temat lenistwa chłopów. Satyra na leniwych chłopów pochodzi już z XV wieku. Nie ma się co temu lenistwu dziwić: chłop nie miał żadnego powodu, żeby się starać, a bardzo wiele powodów, żeby jak najgorzej pracować. Około 1828 roku pewien Anglik podróżujący po Królestwie Kongresowym opisał, w jak strasznych warunkach żyją polscy chłopi, jak źle pracują, a jedyną ich rozrywką jest wódka. Źródła tego były dla niego oczywiste: chłopi nie pracują dla siebie i nie mają żadnej motywacji, aby pracować starannie, bo i tak nie będą mieli dostępu do owoców tej pracy.

Wytworzenie przekonania, że niezależnie od tego, jak ciężko i jak solidnie będę pracować, i tak niewiele z tego będę miał, jest trwałym dziedzictwem pańszczyzny. To niestety stały element polskiej kultury pracy.

Mówisz o dominacji właściciela w tym systemie, ale on też chyba był zależny. Zboże sprzedawał holenderskiemu albo angielskiemu kupcowi, jego dobrobyt warunkowały ceny zboża na rynkach światowych.

Tak, stąd kryzys polskiego ziemiaństwa w wieku XIX nie wiąże się przede wszystkim z polityką zaborców (chociaż z nią także), ale przede wszystkim ze zmianą struktury cen na rynkach światowych. Ceny zboża spadają, ceny produktów, które ziemianie importują, rosną. By utrzymać poziom życia, ziemiaństwo zadłuża majątki, parceluje je, sprzedaje ich fragmenty. To uderza w nie ekonomicznie silniej niż konfiskaty po powstaniach. Ten proces trwa bardzo długo. Jeszcze wiele dekad po tym, jak ziemiaństwo przestało dominować ekonomicznie, ciągle dominowało symbolicznie i prestiżowo. Bardzo dobrze widać to w tym, co pisał Bolesław Prus, nie tylko w Lalce, ale i w publicystyce. Opisuje na przyklad historię obywatela ziemskiego spod Kalisza z roku bodaj 1888, któremu zlicytowano majątek zadłużony trzykrotnie powyżej jego wartości. Ten majątek kupił Polak mieszkający w Paryżu. Gdy przyjechał na miejsce, mocno się zdziwił, bo dawny właściciel bezprawnie wywiózł wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. By móc wprowadzić się do majątku, który nabył, nowy właściciel musiał zapłacić staremu jeszcze zwyczajowe „odstępne”. Zrobił to, ale lokalna społeczność ziemiańska i tak traktowała go jako intruza, uzurpatora i złodzieja, który skrzywdził ich sąsiada.

Poziom solidarności i przywiązania do ziemi w tej grupie był olbrzymi. To można pewnie uznać za zaletę, jeśli traktuje się dworek jako ostoję polskości, a obronę majątków jako obronę substancji narodowej itd. Tylko już sam Prus był wobec tego sceptyczny. Kulturotwórcza rola ziemiaństwa była jego zdaniem zupełnie przeceniana. Pisał choćby, że w dworach co prawda są biblioteki, ale od wielu lat nikt do nich nie wchodzi, bo administrator zgubił klucz, a państwo czytają najgłupsze francuskie romanse.

Co właściwie zmieniają w sytuacji chłopów upadek Rzeczypospolitej i zabory?

Chłopi dostają osobistą wolność, ale na miejscu, w majątkach, nie zmienia się za dużo. Nie podlegają już sądownictwu pańskiemu, ale nie bardzo mają dokąd iść, gdyby opuścili pańską ziemię.

Utrzymywanie się struktury ukształtowanej przez gospodarkę folwarczno-pańszczyźnianą jest jednym z głównych hamulców rozwoju polskiej gospodarki w XIX wieku.

Widać to w próbach uprzemysłowienia Królestwa Polskiego przez Druckiego-Lubeckiego. Jednym z problemów był brak siły roboczej i niewielka liczba migrujących za pracą robotników najemnych. Rynek pracy najemnej w gospodarce pańszczyźnianej był bardzo mały. Wiele usług pozyskiwano bezgotówkowo, w ramach folwarku. Z punktu widzenia właściciela bardziej się opłacało zagonić chłopów do pracy, nawet jeśli wykonają ją gorzej i nieefektywnie, niż kupować taką pracę za gotówkę. Za gotówkę kupowano towary, których nie dało się wytworzyć na miejscu, głównie artykuły luksusowej konsumpcji. Efektem stuleci takiego gospodarowania był całkowity niedorozwój rynku wewnętrznego i produkcji wewnętrznej. Jeszcze w ostatnich dekadach Rzeczypospolitej szlacheckiej publicyści zauważają, że miasta w Polsce są małe i nic nie produkują. A nie produkują dlatego, że nie ma rynku zbytu.

Problem niedorozwoju związanego ze strukturą pańszczyźnianą był jakoś problematyzowany przez polityków krajów zaborczych?

Nie należy zapominać, że gdy w 1795 roku Prusy zagarnęły większą część Polski, to Pomorze i Wielkopolska były od Prus bogatsze. Zaborcy nie byli zainteresowani zmienianiem tej struktury. Byli zainteresowani przede wszystkim tym, żeby panował tu spokój. Nie chcieli też budować bazy przemysłowej na ziemiach polskich. Austriacy w ogóle nie byli tym zainteresowani, z czym zresztą zgadzali się rządzący Galicją w okresie autonomii polscy konserwatyści. Prusacy traktowali swoje polskie prowincje jako spichlerz. Do rozwoju przemysłu na ziemiach polskich względnie najbardziej pozytywnie nastawieni byli Rosjanie, w Królestwie zresztą wyrosły trzy wielkie ośrodki przemysłowe.

Politycznie problem pańszczyzny wraca w działaniach polskich elit niepodległościowych, od uniwersału połanieckiego do powstania styczniowego. Czy one zdawały sobie sprawę z problemów, jakie dziedzictwo pańszczyźnianej struktury stwarzało dla gospodarczego rozwoju?

Pańszczyzna i kwestia chłopska to najważniejsza polityczna kwestia wieku XIX w sprawach wewnętrznych. Zadawano sobie wtedy pytanie, na jakim fundamencie powinien być zbudowany naród i kto się powinien zaliczać w jego szeregi. Pełne uznanie emancypacji chłopów następuje dopiero po powstaniu styczniowym. Chłopi w Królestwie zostają wtedy uwłaszczeni przez cara, a do polskich elit dociera, że chłopi są przyszłością narodu – nowoczesny naród musi się opierać na masach. Widać to w publicystyce, gdy w pewnym momencie zaczyna się pisać o „15 milionach Polaków”. Polska inteligencja podejmuje olbrzymi wysiłek, by zejść w lud i uświadomić go narodowo.

W okresie pozytywizmu na pewno pogłębiła się świadomość zacofania Polski wobec Zachodu. Ale nie sądzę, by zdawano sobie sprawę ze strukturalnej zależności tego zacofania od dziedzictwa gospodarki pańszczyźnianej.

Pozytywiści pisali, że trzeba budować fabryki, że musi być większy poziom oszczędności. Czytając Kroniki Prusa, natykamy się na to cały czas: w kółko pisze o potrzebie poprawienia higieny, podnoszeniu poziomu kultury materialnej, rozwoju rynku wewnętrznego, potępia ostentacyjną konsumpcję elit. Prus ubolewa, że w Warszawie wydaje się rocznie 100 tysięcy rubli na wyścigach konnych, a trudnością jest zebranie 5 tysięcy rubli na szkołę rzemieślniczą. To dla niego działanie antypatriotyczne i świadczy o głupocie oraz krótkowzroczoności feudalnych elit.

W ostatnich dekadach XIX wieku w Królestwie Polskim dokonuje się gwałtowna industrializacja – Łódź, Zagłębie Dąbrowskie. To nie rozbija tej pańszczyźnianej struktury?

Na przełomie wieków Królestwo odpowiada za jedną czwartą do jednej trzeciej produkcji przemysłowej Imperium Rosyjskiego. To bardzo dużo. Mamy wielką migrację do miast, ale ona idzie w parze z eksplozją demograficzną – od powstania styczniowego do pierwszej wojny światowej liczba ludności w Królestwie rośnie z 6 do 15 milionów i na wsi ciągle zostają rzesze ludzi. Wieś się wprawdzie zmienia: upowszechnia się szkolnictwo podstawowe, prasa, ale centrum wsi, symbolem prestiżu i władzy, a wreszcie miejscem pracy chłopów ciągle pozostaje dwór. On pełni tę samą rolę nawet w dwudziestoleciu, gdy ziemiaństwo jest już potwornie zadłużone i jego los właściwie jest już przesądzony, bo nie ma ekonomicznej racji bytu. W skali kraju problemem przestaje być brak siły roboczej, zaczyna nim być brak miejsc pracy, kapitału i odpowiednio wykwalifikowanych pracowników. W dużej mierze tak jak do dzisiaj.

Kultura wyuczonej bezradności i zły etos pracy przenoszą się ze wsi do miast? Migrujący chłopi zabierają je ze sobą do Sosnowca, Łodzi czy Chicago?

Na emigracji wyglądało to zupełnie inaczej. W swoich wspomnienia polscy emigranci w Stanach piszą, że owszem, pracują ciężko, ale ta ciężka praca przynosi im owoce. Piszą: „Tyram, ale mam coś z tego”. W Polsce tak to nie wygląda. Ludzie migrują ze wsi do miast, bo na wsi nie ma co jeść, po to, by w mieście znów nie dojadać, pracować za marne stawki 14 godzin na dobę, w pracy, z której mogą wylecieć z dnia na dzień. Zdecydowana większość mieszkańców miast żyje w nędzy. Mobilność społeczna pozostaje bardzo ograniczona.

Jak zmienia to odzyskanie niepodległości? Istotną, a nierozwiązaną kwestią pozostaje reforma rolna.

Trochę jednak w tej kwestii zrobiono. Sporo ziemi przeznaczono pod parcelację. Część zlicytowano z powodu bankructwa coraz bardziej zadłużonych majątków. Jednak dochody na wsi radykalnie spadły. Zwłaszcza w czasie wielkiego kryzysu, ale nawet przed nim nie dorównywały one tym sprzed pierwszej wojny światowej. W dodatku rosły ceny produktów przemysłowych, co pogłębiało przepaść między miastem a wsią. Mój dziadek, który dziś ma prawie 90 lat, opowiadał, jak w międzywojniu miał jedną parę butów, w której chodził do szkoły zimą; latem chodził boso. Olbrzymia grupa Polaków, kilka milionów, była w ogóle wyłączona z gospodarki pieniężnej, nie stać ich było na zakup towarów przemysłowych. Państwo bardzo długo nie próbowało temu przeciwdziałać. Na początku lat 30. do Piłsudskiego przyszła grupa młodych ekspertów z obozu sanacji z planami polityki przeciwdziałającej załamaniu gospodarczemu. To wymagało poluzowania bardzo deflacyjnej polityki monetarnej. Piłsudski o gospodarce miał mizerne pojęcie, ale bał się hiperinflacji, którą doskonale pamiętał z początku lat 20. Odpowiedział: „Żadnych eksperymentów”. Jego hegemonia polityczna była tak silna, że działania pobudzające gospodarkę II RP podjęła dopiero po jego śmierci.

PRL nie rozbił tej postfolwarcznej struktury?

Myślę, że na wielu poziomach ją utrwalił. Zaczynając od PGR-ów, które były PRL-owską wersją folwarku. Ludzie, którzy tam pracowali, byli uczeni, że trzeba oszukiwać i że od jakości i wkładu ich pracy zupełnie nic nie zależy.

PRL stworzył jednak wielkoprzemysłową klasę robotniczą.

Tak, ale reprodukując złe wzory kapitalizmu przedwojennego. To wychodziło w czasie strajków po wojnie, w których brali udział robotnicy przedwojenni. Oni twierdzili, że przed wojną byli lepiej traktowani. Do swojego doktoratu robiłem badania w Żyrardowie i byłem zaskoczony, kiedy zrozumiałem, że poziom wyzysku robotnic zakładów lniarskich w PRL był zupełnie wczesnokapitalistyczny. Brak autonomii pracowników, patriarchalne relacje z zarządem, wszechobecny seksizm też składały się na krajobraz fabryczny w PRL. Dotykamy tu paradoksu PRL-owskiej modernizacji. Ona była wyspowa, nieskuteczna, pod wieloma względami działała jak zamrażarka, jeśli chodzi o relacje społeczne.

Profesor Jan Hryniewicz stawia tezę, że folwark jako pewna formacja gospodarczo-kulturowa trwał nie tylko w II RP, ale także w PRL i III RP. Jak należy rozumieć to współczesne trwanie dziedzictwa folwarku?

Na kilku płaszczyznach. Po pierwsze, o czym tu cały czas mówimy, dziedzictwo folwarku to zła struktura gospodarcza i zacofanie. Polska późno przechodzi uprzemysłowienie, eksportuje proste, nieprzetworzone produkty, importuje produkty bardziej złożone i technologie. Tak jest do dziś. Udział produktów wysokich technologii w polskim eksporcie pozostaje znacznie mniejszy niż w Czechach czy na Węgrzech.

Drugi wymiar, trudniejszy do uchwycenia, to mentalność. W badaniach profesora Juliusza Gardawskiego przedsiębiorcy pytani, czemu w ich firmach nie ma związków zawodowych, odpowiadali: „W mojej firmie nie ma konfliktów, a jak pracownik ma jakiś problem, to może do mnie przyjść, pomogę mu go rozwiązać”.

Zamiast instytucjonalizacji konfliktu i sprzecznych interesów – mamy patriarchalizm w zarządzaniu. Patriarchalne relacje w miejscu pracy są właśnie dziedzictwem folwarku. Jest ich znacznie mniej na Zachodzie. Emigranci, którzy w ostatniej dekadzie wyjechali do Anglii czy Norwegii, mówią, że tam nie tylko lepiej zarabiają, ale też traktowani są bardziej podmiotowo, jak partnerzy. W Polsce zwłaszcza małe i średnie firmy są zarządzane jak folwark właściciela. Ten właściciel wcale nie musi być zły i nie musi być demonem wyciskającym ostatnie soki z pracowników – ale model mimo to jest patriarchalny. To, czy pracownikom jest dobrze czy źle, zależy od widzimisię ich szefa. Polski pracownik jest bardzo słabo chroniony przez państwo, zwłaszcza jeśli pracuje w ramach umowy cywilnoprawnej. A nawet jeśli nie, to co może zrobić Państwowa Inspekcja Pracy? Maksymalna grzywna, jaką może nałożyć, to 5 tysięcy złotych. Model stosunków w pracy nie zależy jednak tylko od kwestii prawnych. To sprawa kultury i utrwalonych od pokoleń nawyków.

Na początku III RP mówiło się Polakom „bierzcie sprawy w swoje ręce”; ideałem stała się przedsiębiorcza jednostka.

To oczywiście fikcja. Większość Polaków to pracownicy najemni, nawet jeśli formalnie są wypchnięci na samozatrudnienie. I pozostają właśnie w dość „folwarcznych”, „feudalnych”, słabo sformalizowanych relacjach pracy, w otoczeniu, gdzie normą jest społeczna nieufność, brak umiejętności współpracy. Dopóki to się nie zmieni, dopóki nie będzie zbiorowych negocjacji płac, formalizacji postępowania wewnątrz przedsiębiorstw, to model folwarczny będzie trwał.

Na ile my sami możemy się z tego wyrwać?

To bardzo trudne. Jak mówiliśmy, takie struktury długo ciążą. Ja jestem raczej sceptyczny, ale wiele rzeczy można zrobić, tylko trzeba najpierw rozpoznać i zdefiniować problem. Największym problemem jest właśnie patriarchalizm relacji społecznych. Większym niż model rozwoju oparty na niskich płacach i eksporcie tanich towarów, bo ten model się kończy. Nie da się już w ten sposób dłużej zarabiać pieniędzy, a to wymusi większą innowacyjność.

Elity gospodarcze i polityczne mają tego świadomość?

W ogóle tego nie dostrzegam. Mamy naprawdę niezłą sytuację, być może najlepszą w historii, aby spróbować awansować w globalnym podziale pracy. Jesteśmy formalnie częścią Zachodu. Mamy odpowiednią strukturę instytucjonalną – demokrację i rządy prawa. W praktyce działa to różnie, ale ten nominalny wymiar też jest istotny. Dzięki członkostwu w Unii Europejskiej mamy przyzwoity dostęp do źródeł kapitału, lepszy niż kiedykolwiek wcześniej. Przed wojną nikt nie chciał dawać Polsce kredytów! Ale to wytwarza w polskich elitach złudne poczucie komfortu: jesteśmy zieloną wyspą, a za kilka lat pewnie osiągniemy poziom zamożności Portugalii. Daje to im perspektywę wygodnego życia i mogą na tym poprzestać. Jak dotąd wszystkie nasze próby wyrwania się z folwarcznego modelu kończyły się klęską. Historia nie daje więc powodów do optymizmu.

Adam Leszczyński – historyk i dziennikarz, adiunkt w Instytucie Studiów Politycznych PAN, publicysta „Gazety Wyborczej”. Ostatnio wydał „Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych, 1943-1980” (Krytyka Polityczna / ISP PAN, Warszawa 2013). Należy do zespołu „KP”.

Czytaj także:
Magdalena Bartecka: Jestem dumną wieśniaczką

 

**Dziennik Opinii nr 63/2015 (847)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij