Czytaj dalej

Modzelewski: Lepiej nie mówić, że nie ma takich zwierząt jak narody, dopóki one są

I dobrze poruszać się wśród nich z otwartymi oczami.

Gratulujemy prof. Karolowi Modzelewskiemu Nagrody Nike i przypominamy fragment nagrodzonej książki, „Zajeździmy kobyłę historii. Wspomnienia poobijanego jeźdźca”.

***

W doświadczeniach mojego życia więź narodowa jest bardzo ważną osią porządkującą; bez niej nie potrafiłbym zdać sprawy z tych doświadczeń w sposób sensowny. Mam dobrze zasłużoną reputację człowieka lewicy. Młodzi ludzie orientacji lewicowej, zbliżeni do środowiska „Krytyki Politycznej”, i ci, którym bliska jest tradycja anarchizmu, chętnie ze mną rozmawiają, a nawet dość uważnie słuchają, co mówię. Są dobrze wychowani i delikatni, starają się więc nie okazywać zmieszania, gdy w rozmowie używam słowa naród. Ich zdaniem jest to konserwatywna mrzonka, archaiczne zaklęcie bez pokrycia, którym myślący człowiek lewicy (a za takiego mnie mają) nie powinien się posługiwać.

Dość podobnie, choć bez powoływania się na lewicowe autorytety, myślą o kategorii narodu ultranowocześni Europejczycy, a także profesorowie ekonomii, którzy odkryli, że globalny kapitalizm to tysiącletnie Królestwo Boże na ziemi, i żyją z głoszenia tego odkrycia profanom. Z profesorami ekonomii nie mam co dyskutować, gdyż ich zajęcie nie polega na wymianie poglądów. Z europejskimi modernizatorami, a zwłaszcza z młodymi lewicowcami, mam jednak obowiązek rozmawiać bez względu na to, co z moich opinii będą skłonni uznać.

Z mojej zawodowej wiedzy wynika, że narody nie istniały od zawsze, więc można przypuszczać, że nie będą trwały wiecznie. Sam badałem starsze i mniejsze od narodów wspólnoty etniczne zwane przez historyków i antropologów plemionami. Wiem, jaką rolę w utrzymywaniu ich spójności odgrywał symbol wspólnego terytorium („nasza ziemia”) oraz mit pokrewieństwa łączącego ogół współplemieńców ze sobą nawzajem, z plemiennym królem (o ile taki był) i z boskim opiekunem plemienia postrzeganym jako naturalny lub adopcyjny praojciec ludu. Archetypy plemiennej mitologii miały długi żywot i nieraz kołatały się w świadomości narodowej aż po XiX i XX w., czego dobrymi przykładami są słowa Roty Marii Konopnickiej, a także trwający w polszczyźnie nawyk określania wojny domowej jako konfliktu bratobójczego.

Polityczna organizacja plemion została w Europie zniszczona przez państwa. Chrześcijańska monarchia nie mogła współistnieć ze strukturami, które groziły rozsadzeniem jej jedności. W dodatku plemiona były matecznikami pogańskiego kultu. Nie umiemy jednak określić, jak przebiegał i jak długo trwał proces wykorzeniania plemiennych więzi. Więź narodowa – etniczny korelat średniowiecznej państwowości – kształtowała się bardzo powoli, chociaż jej zarodki uchwytne są dość wcześnie w środowisku elity politycznej. Wśród historyków, podobnie jak wśród socjologów, przeważa opinia, że nowoczesny naród, obejmujący poczuciem wspólnoty ponad klasowymi i politycznymi podziałami wszystkich, którzy uznają się za dzieci tej samej ojczyzny, ukształtował się po obaleniu barier stanowych, czyli pod koniec XViii i w XiX w. A co z narodem po nowoczesności?

Bliski kres narodów, wieszczony przez postmodernistyczną myśl europejską, nie jest prognozą wysnutą z historycznej, socjologicznej lub ekonomicznej wiedzy, lecz typowym proroctwem. Kto chce, niech wierzy; ja jestem sceptyczny.

Głosiciele tego proroctwa zwracają uwagę, że globalizacja pozbawia państwa narodowe instrumentów kontroli nad funkcjonowaniem kapitalistycznej gospodarki, a w rezultacie podmywa fundamenty dwudziestowiecznego welfare state. Jest to obserwacja trafna, tyle że nie wynika z niej wniosek o końcu narodów, które nie są przecież produktem keynesowskich recept interwencjonizmu ekonomicznego.

Wypowiadanie się o przyszłości nie należy do zawodu historyka. Może on oczywiście prorokować, podobnie jak może to czynić szewc, ekonomista lub poeta, ale nie powinien powoływać się na powagę swojego fachu, aby stworzyć wrażenie wiarygodności przepowiedni. Parę razy w życiu zdarzyło mi się prorokować lub wypowiedzieć słowa pogróżki, które zinterpretowano jako proroctwo („musimy im jasno powiedzieć, że bój to będzie ich ostatni…”). Po pewnym czasie zebrałem nawet za to najwyższe pochwały, bo uznano, że przepowiedziałem trafnie. Nie podzielam tej pochwalnej oceny i wcale nie czuję się dumny. Dziś wolę zachować powściągliwość i ważyć słowa.

Moim lewicowym i euroentuzjastycznym przyjaciołom skłonnym do wiary w bliski koniec narodów doradzałbym nade wszystko ostrożność. Rozpad Związku Radzieckiego, a niezadługo potem rozpad Jugosławii potwierdzają wielką żywotność narodowych wspólnot, emocji i konfliktów. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie twierdził, że Ukraina odłączyła się od Rosji, a Bośnia od Serbii wiedzione ekonomiczną racjonalnością. Było raczej przeciwnie. Czystki etniczne na Bałkanach lub jatki w Czeczenii to, rzecz jasna, nieszczęścia, zbrodnie, humanitarne katastrofy, nie wyciągamy jednak z tego wniosku, że świadomość narodowa to wyłącznie źródło nieszczęść. W naszym względnie spokojnym kraju publicyści wszelkich orientacji ubolewają nad „wojną polsko-polską” i apelują, by retoryka walk między partiami nie rozrywała więzi, jaka łączy nas i łączyć powinna ponad podziałami, choć owe podziały są skądinąd w demokracji zjawiskiem naturalnym. Te więzi, do których odwołujemy się w obawie przed dezintegracją społeczeństwa i destrukcją państwa,
mają przecież wymiar narodowy. Lech Wałęsa i Mieczysław Jagielski przy podpisywaniu porozumienia gdańskiego też mówili o dogadaniu się „jak Polak z Polakiem”. Był to, owszem, frazes i dalszy rozwój wydarzeń poddał go bardzo ciężkim próbom, nie zgodzę się jednak, że ten frazes nie wyrażał postaw obecnych po obu stronach barykady i nie miał tonizującego wpływu na ostrość konfliktów – nawet w czasie stanu wojennego.

Po upadku Związku Radzieckiego i tryumfach globalizacji świat stał się mniej przewidywalny, niż był w drugiej połowie XX w. Nie ma już dwubiegunowego ładu pod nadzorem supermocarstw, które dzieliły między siebie strefy wpływów i nie pozwalały na takie konflikty, których nie mogłyby kontrolować. Globalny kapitał finansowy wyrwał się spod kontroli państw, nawet tych najpotężniejszych, a spekulacje destabilizują gospodarkę w USA i w Europie. W połączeniu z deregulacją dyktowaną względami doktrynalnymi i z kryzysem polityki społecznej wprowadza to w życie codzienne zamożnych dotychczas krajów dramatyczną niepewność jutra i nowe napięcia społeczne. Wszystko to prawda, ale naród nie jest kategorią ekonomiczną. Zamęt w gospodarce nie musi spowodować zniknięcia narodów. Istniały one przed Keynesem i będą istnieć po Friedmanie. Ich żywot nie jest wieczny, ale ich kres nie wydaje mi się bliski, a zmierzch może trwać długo; znacznie dłużej niż moje życie, a nawet życie młodych warszawskich anarchistów oraz ich jeszcze nienarodzonych dzieci.

Pozwalam sobie zwrócić uwagę na te banały, ponieważ w czasach zamętu i niepewności wspólnoty narodowe mogą odegrać istotną rolę. Po pierwsze, populizm rośnie dziś w siłę, a tam, gdzie dochodzi do władzy, próbuje wprowadzić w życie nacjonalistyczny wariant obrony przed globalizacją: sięga po protekcjonizm, buduje szańce wokół gospodarki narodowej, ustanawia ścisłą kontrolę państwa nad bankami. Jest to reakcja spójna, chociaż nie ma wielkich szans powodzenia, gdyż państwo narodowe (zwłaszcza tak małe jak Węgry) nie poradzi sobie w pojedynkę z potęgą globalnego kapitału finansowego. Ale próby takie są i może będą podejmowane, oczywiście z odwołaniem się do wspólnoty narodowej.

Po drugie, globalnemu kapitałowi finansowemu może próbować stawić czoło dostatecznie silna grupa narodowych państw. Na tym w gruncie rzeczy polega (lub może polegać) projekt europejski. Czy Unia jest w stanie temu podołać? Szczerze mówiąc, nie wiem. W każdym razie wymaga to znacznie większej integracji instrumentów politycznych i fiskalnych, a to jest nieosiągalne bez porozumienia między europejskimi narodami. Nie należy zapominać, że społeczeństwo obywatelskie i demokracja istnieją tylko w obrębie wspólnot narodowych. Nie ma dotychczas wdrożonych i uznanych struktur europejskiej, a tym bardziej globalnej demokracji.

Po trzecie wreszcie, futurologowie mogą spodziewać się tendencji, by w ślad za globalizacją gospodarki nastąpiła globalizacja polityki. Pozwoliłaby ona okiełznać globalny kapitalizm, nie widać jednak demokratycznych mechanizmów ani demokratycznej drogi do tego celu. Konflikty o panowanie nad światem już bywały, z reguły jednak toczyły się przy użyciu sił zbrojnych. Armie i arsenały, w przeciwieństwie do banków, znajdują się ciągle w rękach państw narodowych.

Pogrzeb narodów wydaje mi się przedwczesny, a nawet ryzykowny, jak każda próba zaklinania rzeczywistości. Lepiej nie mówić, że nie ma takich zwierząt, dopóki one są. Sami się do nich zaliczamy i musimy się wśród nich poruszać, najlepiej z otwartymi oczami.

Jest to fragment książki Karola Modzelewskiego „Zajeździmy kobyłę historii. Wspomnienia poobijanego jeźdzca”, Iskry 2013.

Czytaj także:

Kinga Dunin: Cały naród rujnuje swoja stolicę

Maciej Gdula: Jak obchodzić 11 listopada?


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij