Kraj

Jedliński: Jak pokonaliśmy wojnę

Jeśli hipokryzja jest ukłonem grzechu w stronę cnoty, to zasługą paktu Brianda-Kellogga jest to, że rządzący czują się dziś zmuszeni kłaniać się tej cnocie po pas.

Kiedy wojna jest legalna? Wybierz prawidłową odpowiedź:

(a) Kiedy jest wojną prewencyjną
(b) Kiedy jest wojną obronną
(c) Kiedy zezwala na nią rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ
(d) Każda wojna jest nielegalna w świetle prawa międzynarodowego.

Odpowiedź (a): Nazywasz się Dick Cheney, Donald Rumsfeld albo Leszek Miller. Przemyśl swoje postępowanie. Odpowiedź (b): Znasz historię Polski, ale pamiętaj, że od drugiej wojny światowej (z nią włącznie) każdy państwowy agresor usprawiedliwiał napaść potrzebą obrony. Odpowiedź (c): Orientujesz się w prawie międzynarodowym, ale co sądziłbyś lub sądziłabyś o prawie, które w pewnych szczególnych przypadkach zezwalałoby na dokonanie zbiorowego gwałtu? Odpowiedź (d): Jesteś niepoprawnym lewakiem lub lewaczką, pacyfistą lub pacyfistką i jak zwykle masz rację.

Osiemdziesiąt pięć lat temu, 27 sierpnia 1928 roku, świat wyrzekł się i zakazał wojny. Tego dnia w Paryżu dyplomaci z piętnastu krajów, w tym z USA, Francji, Wielkiej Brytanii, Belgii, Japonii i Polski, podpisali pakt Brianda-Kellogga, znany też jako pakt paryski. Wkrótce sygnatariuszami paktu było już ponad sześćdziesiąt krajów; Polska ratyfikowała go w marcu 1929. Obowiązuje do dziś.

Pakt Brianda-Kellogga zakazuje wszelkich wojen. Całkowicie i bez wyjątku. Bez furtki dla wojen obronnych. Bez powoływania międzynarodowego ciała, które uznawałoby pewne wojny za słuszne. Na długo przed „doktryną Busha”, która postuluje konieczność wojen prewencyjnych. Dziś, krótko przed możliwą agresją Stanów Zjednoczonych na Syrię, wydaje się to niesłychane, niezrozumiałe i wręcz archaiczne — tak głęboko uwewnętrzniamy istnienie wojen. Nawet hasło dotyczące paktu w polskiej Wikipedii błędnie twierdzi, jakoby zabraniał wyłącznie wszczynania wojen agresywnych. Nic podobnego. Gdy odejmiemy barokowe zwroty formalne i dyplomatyczne, cała treść paktu zawiera się w dwóch pierwszych artykułach:

Artykuł I.
Wysokie Strony Umawiające się oświadczają uroczyście imieniem Swoich ludów, że potępiają uciekanie się do wojny celem załatwiania sporów międzynarodowych i wyrzekają się jej jako narzędzia polityki narodowej w ich wzajemnych stosunkach.

Artykuł II.
Wysokie Strony Umawiające się uznają, że załatwianie i rozstrzyganie wszystkich sporów i konfliktów bez względu na ich naturę lub pochodzenie, które mogłyby powstać między niemi, winno być osiągane zawsze tylko za pomocą środków pokojowych.

Kraje podpisujące pakt Brianda-Kellogga wyrzekały się nie wojny agresywnej, ale każdej wojny. Taki był zamysł wszystkich jego orędowników i orędowniczek. Pakt nie czynił rozróżnienia między wojnami agresywnymi i obronnymi, bo pozostawienie takiej luki pozwoliłoby prawnie i propagandowo usprawiedliwić każdą napaść. Nie przewidywał wojen „sprawiedliwych” ani zatwierdzonych przez międzynarodowe prawo, bo nie istnieje coś takiego jak dobra zbrodnia, a jak wiele lat później mówił Howard Zinn: „Kiedy idziesz na wojnę z tyranem, zabijasz jedynie ofiary tego tyrana”. Pakt nie regulował też zasad postępowania w czasie wojny, tak jak istniejące prawo nie reguluje zachowania gwałciciela w trakcie popełniania zabronionego czynu.

Amerykański prawnik Salmon Oliver Levinson, który przez dziesięć lat zabiegał o spisanie i przyjęcie paktu, uważał wojnę za polityczną, świadomie podtrzymywaną instytucję, narzędzie rozstrzygania międzynarodowych konfliktów. Była to instytucja niemoralna i barbarzyńska, a jednocześnie uświęcona prawem. Prawo regulowało strukturę państwowej machiny wojennej, dopuszczało przymusowy pobór, a na czas działań wojennych pozwalało ograniczać swobody obywatelskie i zabraniało podejmowania działań, które mogłyby zaszkodzić wojennemu wysiłkowi.

Nawoływanie do pokoju w czasie wojny mogło być uznane nawet za zdradę, tymczasem w czasach pokoju można było (i nadal można) bezkarnie podżegać do wojny.

Prawo chroniło więc instytucję wojny, zgodnie uznawaną przez większość ludzi za największe zło, a nie roztaczało ochrony nad pożądanym przez większość pokojem. Dopóki wojna pozostawała legalna, skuteczne przeciwstawienie się jej było niezwykle trudne. Zdaniem Levinsona taki stan rzeczy był nie do pogodzenia ze zdrowym rozsądkiem i moralnością. Cytuje go amerykański aktywista pokojowy David Swanson w książce When the World Outlawed War:

„Prawo, które powinno potępiać i stygmatyzować zło, w rzeczywistości bierze je w obronę i pielęgnuje, sprzeciwiając się tym samym moralnej woli ludzkiej cywilizacji (…) Wojny nie sposób ograniczyć ani kontrolować, bo tworzy własne bezlitosne prawa (…) Dlatego z wojną nie można zawrzeć kompromisu. Przeciwnie: cały jej system, cała istota oparta na przemocy i zadawaniu śmierci musi zostać wykorzeniona, obalona, wyjęta spod prawa — zakazana”.

Dziś łatwo bagatelizować znaczenie paktu Brianda-Kellogga. Nie zawierał sankcji karnych. Nie zapobiegł drugiej wojnie światowej ani wielu późniejszym wojnom, od Korei i Wietnamu po Afganistan, Jugosławię, Irak i znów Afganistan. Przystąpiły do niego kolonialne imperia Europy, podpisali pełnomocnicy Rzeszy niemieckiej, stalinowskiej Rosji, króla Włoch i cesarza Japonii. Był fasadowym prawem, wielkim aktem hipokryzji. Od lat nikt się na niego nie powołuje, chociaż nadal stanowi element prawa międzynarodowego, nadrzędnego względem krajowych kodeksów. To wszystko prawda.

Jednak pomysłodawcy paktu nie byli naiwni. Nie oczekiwali, że dwa artykuły prawa międzynarodowego na zawsze uwolnią świat od wojen. Prawo niemal nigdy nie działa w ten sposób, ale przecież nie usuwamy z kodeksu karnego zakazów rabowania, gwałcenia i zabijania tylko dlatego, że są codziennie łamane. Podpisanie paktu miało być jedynie początkiem długiego procesu cywilizacyjnej i etycznej przemiany. Zakładano, że prawo krajowe państw-sygnatariuszy zostanie uzupełnione o odpowiednie sankcje karne, w tym kary więzienia za planowanie wojen lub namawianie do udziału w nich. Planowano powstanie międzynarodowego trybunału, który rozsądzałby międzynarodowe spory i mógł nakładać sankcje za łamanie postanowień paktu. Inicjatorzy idei traktatu przeciwwojennego poświęcili długie lata na działania, które miały wspierać jego realizację: propagowanie rozbrojenia czy nakłanianie państw Europy do anulowania olbrzymiego zadłużenia Niemiec.

Co istotniejsze, pakt paryski miał być moralnym drogowskazem. Miał pełnić ważną rolę wychowawczą, jaką prawo rzeczywiście często spełnia.

Bezwzględne potępienie wojny miało ją stygmatyzować w oczach opinii publicznej, uczynić niedopuszczalną. Miało nas nauczyć, że na każde wezwanie do wojny trzeba odpowiedzieć tak, jak gdyby wzywano nas do gwałcenia i mordowania: to nielegalne, niemoralne i odrażające. Nie zgadzamy się, nie pozwolimy i nie weźmiemy w tym udziału.

Pakt Brianda-Kellogga, choć ignorujemy go dziś na własną zgubę, odegrał istotną rolę w międzynarodowej polityce. Powoływali się na niego oskarżyciele przed Trybunałem Norymberskim, chociaż — ponieważ to zwycięzcy sądzili przegranych — kładli już nacisk na zbrojną agresję, a nie na wojnę samą w sobie. Duch paktu jest wyczuwalny w słynnym orzeczeniu Trybunału uznającym wojnę za „najwyższą zbrodnię międzynarodową, różniącą się jedynie od innych zbrodni wojennych tym, że zawiera w sobie nagromadzone zło ich wszystkich”.

Ślad paktu można odnaleźć w artykule 20. Międzynarodowego Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych (Polska ratyfikowała go w 1977 roku), który stwierdza, że „wszelka propaganda wojenna powinna być ustawowo zakazana”. Trudno to sobie wyobrazić, czytając dzisiejszą prasę, ale zwolennicy paktu rozumieli, że wprowadzenie i egzekwowanie takich praw jest konieczne, aby wyrzeczenie się wojny mogło być trwałe i skuteczne.

Dalekim, ułomnym echem idei trybunału rozjemczego, który zapobiegałby konfliktom zbrojnym, jest dzisiejszy Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze. Ten jednak może sądzić tylko osoby fizyczne, nie państwa, i nie przystąpiło do niego wiele krajów (np. Rosja, Stany Zjednoczone, Indie i Chiny), bez których całe przedsięwzięcie jest z góry skazane na porażkę.

Perwersyjnym wypaczeniem idei paktu jest natomiast Karta Narodów Zjednoczonych. Jej siódmy rozdział, dotyczący odpowiedzi na zagrożenie pokoju i akty agresji, nie zabrania już odwoływania się do wojny. Artykuł 42 i następne jawnie dopuszczają działania zbrojne sankcjonowane przez Radę Bezpieczeństwa. Teoretycznie dotyczy to tylko sytuacji, w których państwo-sygnatariusz Karty broni się przed agresją z zewnątrz, jednak praktyka pokazała, że ani Wietnam, ani Irak, ani Afganistan nie mogły skorzystać z tego dobrodziejstwa.

Dziś mamy już do czynienia z wojnami nie tylko obronnymi, ale prewencyjnymi, wszczynanymi z powodu rzekomego poczucia zagrożenia i dla jawnych korzyści politycznych. To naprawdę tak, jak gdyby istniała specjalna komisja, która w szczególnych przypadkach wyższej konieczności zezwala na zbiorowy gwałt. Orędownicy paktu paryskiego mieli rację: albo zabronimy wojen całkowicie, albo nie uwolnimy się od nich nigdy.

Jeśli hipokryzja jest ukłonem grzechu w stronę cnoty, to zasługą paktu Brianda-Kellogga jest przynajmniej to, że rządzący czują się zmuszeni kłaniać się cnocie po pas. Od dawna nie było już zbrojnej agresji, która byłaby przedstawiana inaczej niż ostateczna konieczność, podejmowana wyłącznie w obliczu śmiertelnego zagrożenia lub z pobudek czysto humanitarnych. Doskonale wyraża to Noam Chomsky w książce What we Say Goes: „Kiedy ruszasz na podbój innego kraju i bierzesz jego ludność do niewoli, musisz podać jakiś dobry powód. Nie możesz po prostu przyznać: jestem bandziorem i przyszedłem ich okraść. Musisz tłumaczyć, że robisz to dla dobra ujarzmionych, że okupacja przyniesie im same korzyści. Tak samo twierdzili właściciele niewolników. Żaden nie mówił: trzymam ich w niewoli, by wyzyskiwać tanią siłę roboczą dla własnej korzyści. Mówiono za to: wyświadczamy im przysługę. Cywilizujemy ich. To im się opłaci”.

Dziś prezydent Obama, tak jak przed nim prezydent Bush, nie chce, ale musi — a światowa opinia publiczna doskonale nauczyła się rozpoznawać tę kosztowną, choć tanią propagandę.

Poza wszystkim innym podpisanie i ratyfikowanie paktu miało ogromne znaczenie symboliczne.

Było prawnie wiążącą deklaracją, że wojna jako Clausewitzowska „kontynuacja polityki innymi środkami” jest ogromnym złem, którego nie wolno usprawiedliwiać.

Było też wielkim zwycięstwem i potwierdzeniem słuszności wysiłków masowego ruchu pokojowego w Europie i w USA. Bo to nie francuski minister spraw zagranicznych, socjalista Aristide Briand, i nie amerykański sekretarz stanu, republikanin Frank Kellogg, doprowadzili do podpisania paktu. Dokonali tego socjaliści, lewicowi anarchiści i prawicowi amerykańscy izolacjoniści; działacze i działaczki ruchu robotniczego, sufrażystki i prawnicy, pacyfiści z wielu krajów i setki tysięcy niezaangażowanych ideowo mieszkańców i mieszkanek dwóch kontynentów, którzy przez dziesięć lat drukowali odezwy i ulotki, przemawiali na wiecach i w kościołach, słali petycje do polityków, agitowali w swoich krajach i za granicą i nie ustępowali, aż ich wola została zapisana, ratyfikowana i stała się prawem. Tak mówi o nich David Swanson w wywiadzie towarzyszącym wydaniu książki:

„Rzecznicy delegalizacji wojny w latach dwudziestych ubiegłego stulecia nie sądzili, że dożyją dnia, w którym ich działania zakończą się sukcesem. Wierzyli za to, że sukces przyjdzie stopniowo, w kolejnych pokoleniach. Uważali, że delegalizacja krwawych waśni rodowych, pojedynków i niewolnictwa wskazywała drogę ku delegalizacji wojny. Wierzyli w kulturowy postęp, nawet jeśli zachodzi on niezwykle wolno. Działali zatem na rzecz sprawy, którą mieli za słuszną (…) i rzadziej niż dzisiejsi aktywiści i aktywistki poddawali się cyklicznym wahaniom nastrojów, od nadziei po zniechęcenie. Mniej interesowało ich, jakie korzyści przyniesie im powodzenie, a bardziej to, jak ich praca może przysłużyć się sprawie”.

Frank Kellogg za swoje wysiłki odebrał w 1929 roku Pokojową Nagrodę Nobla. Aristide Briand zapewne również by ją otrzymał, gdyby nie to, że był już jej laureatem: w roku 1926 otrzymał ją za udział w negocjowaniu traktatów z Locarno (tych samych, które niezbyt dobrze przysłużyły się bezpieczeństwu Polski). Aktywiści i aktywistki, których wieloletnia praca wymusiła na ich demokratycznych przedstawicielach podpisanie paktu, nie zostali nagrodzeni, ale możemy o nich pamiętać. Po szoku pierwszej wojny światowej trwałe odstąpienie od wszelkich wojen było dla nich fundamentalnym wyrazem patriotyzmu. Dziś, gdy wektor patriotyzmu uległ odwróceniu, tym pilniejsze jest podjęcie ich niedokończonej pokojowej rewolucji sprzed osiemdziesięciu pięciu lat. Jesteśmy jednym z tych pokoleń, na które liczyli.

Postscriptum

Gdyby ludzie znali prawdę, wojna skończyłaby się jutro. Ale nie znają jej i nie mogą jej poznać.

premier Wielkiej Brytanii David Lloyd George w rozmowie z redaktorem „Guardiana” C. P. Scottem, 1914

 

Musimy być gotowi na takie samo heroiczne poświęcenie dla sprawy pokoju, jakie entuzjastycznie czynimy dla sprawy wojny.

Albert Einstein

Wojna nie przeraża ludzi w wystarczającym stopniu (…) Będzie istnieć tak długo, aż pewnego dnia w odległej przyszłości pacyfiści zdobędą ten sam szacunek i prestiż, jakim dziś cieszą się wojownicy.

John Fitzgerald Kennedy

Na jednostkach spoczywają powinności wobec społeczności międzynarodowej, które wykraczają poza przymus posłuszeństwa (…) Dlatego każdy obywatel i każda obywatelka mają obowiązek naruszyć prawo swojego kraju, aby zapobiec zbrodniom przeciw pokojowi i przeciw ludzkości.

Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze, 1945

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij