Miasto

Krawczyk: Czy nie widzicie, że tu mieszkają ludzie?! [reportaż]

Jak koparki rozjechały romskie koczowisko.

Traian, Marija i ich dzieci wyszli z domu w środę rano. W barakach zostawili ubrania, leki, dokumenty. Kiedy po południu chcieli wrócić na ulicę Paprotną, okazało się, że nie mają już do czego wracać. Teren romskiego koczowiska został ogrodzony biało-czerwoną taśmą, do której przypięto kartki z napisem „Wstęp wzbroniony. Zarząd Zieleni Miejskiej”. Koparki zrównały cygańskie baraki z ziemią, pozbawiając dachu nad głową kilkunastoosobową rodzinę.

***

– My to już jesteśmy drugą zmianą. Cały dzień tu stoimy – mówi mi wyraźnie znudzony strażnik miejski.
– Ale czy wy zdajecie sobie sprawę, że tutaj mieszkali ludzie?
– Nic nam nie wiadomo, żeby ktoś tu mieszkał. Przecież nikogo tu nie ma. A z takimi tematami to proszę do rzecznika prasowego.
Za plecami strażnika wyjeżdża właśnie koparka, która przez ostatnie kilka godzin niszczyła baraki. Zaraz po niej ciężarówka, na którą zapakowano resztki cygańskich domów. Na horyzoncie pojawia się Traian ze swoim synem. Już z daleka widzą, że coś się dzieje.
– Widzi pan, jednak ktoś tu mieszka.

***

Traian przyspiesza kroku, podbiega w stronę taśmy. Strażnicy wychodzą mu naprzeciw; nie chcą wpuścić nikogo na ogrodzony teren.
– Dokumenty! Gdzie moje dokumenty!? Wszystkie dokumenty tutaj miałem! – krzyczy rozwścieczony Traian. – Leki! Ubrania! Agregator! Gdzie to wszystko jest?!
Strażnicy milczą. Z rękami złożonymi za plecami patrzą tępo przed siebie. Wyglądają na zaskoczonych, chociaż trudno mi uwierzyć, że naprawdę nie zdawali sobie sprawy, że od rana chronili niszczenie czyichś mieszkań.

Romskie baraki mają to do siebie, że z zewnątrz wyglądają jak prowizoryczne szałasy zbudowane z resztek znalezionych na śmietniku, ale wewnątrz to po prostu czyste, umeblowane mieszkania. Z garnkami, talerzami, pościelą na łóżku, czasem telewizorem zasilanym przez agregat przerabiający benzynę na prąd. Zimą w środku stoi jeszcze piec, który służy do ogrzewania i gotowania. W lecie większość rodzin wystawia piece przed barak. Ktokolwiek wszedł w środę do domu Traiana i Marii i podjął decyzję o jego rozbiórce, musiał zdawać sobie sprawę, że niszczy czyjeś mieszkanie.

Traian powtarza wciąż to samo, ale jest coraz bardziej rozgorączkowany. Wymachuje rękami przed twarzami strażników. Dołącza do niego żona Marija z synami, Piko i Dariusem. A zaraz za nimi Ioanna, synowa Marii, z małym dzieckiem na rękach. Kobiety są zszokowane. W miejscu, gdzie stały ich domy, została tylko ubita ziemia.
– Niczego nie ma! – przez łzy wydobywa z siebie Marija i pada na ziemię. Wtula się w Traiana, który dalej próbuje zmusić strażników, żeby powiedzieli mu, gdzie jest cały jego dobytek.

Ioanna wychodzi powoli z szoku i pyta mnie, czy wiem, gdzie zabrali ich ubrania. Nie wiem.
– My tutaj siedem lat mieszkaliśmy. Siedem lat! Wszystkie te rzeczy, gdzie one teraz są? Nie wiesz, gdzie nam zabrali ubrania? I pieniądze. Pieniądze też tam miałam. Ubrania dzieciom kupiłam. Najbardziej te ubrania chcę z powrotem.

Traianowi nie udało się niczego dowiedzieć. Odchodzi na chwilę od taśmy, ściąga z głowy czapkę z daszkiem i rozmasowuje sobie skronie. Mijając mnie, mruczy pod nosem: – Kurwa, jak Tarnogaj.

***

O Tarnogaju dowiedziałem się kilka miesięcy temu, kiedy poznałem Traiana, Mariję i ich rodzinę. Staliśmy na dziedzińcu poradni psychologicznej na Krakowskiej we Wrocławiu. Rodzice zauważyli, że Darius ma problemy ze słuchem, i wybrali się do lekarza.
– Co to jest za ziemia?! Chwasty, a nie ziemia – Traian w jednej ręce trzymał cienkiego papierosa, a drugą machał nad krzakami i trawą.
– Ale co z tą ziemią? Że nie taka jak w Rumunii? – dopytywałem.
– No pewnie, że nie. W Rumunia to ja miał ziemię. Wszystko. Ale trzeba było przyjechać. Tutaj mieszkaliśmy. To znaczy tam, za Selgrosem, na Tarnogaj.
Wyszliśmy przed bramkę poradni na ulicę. Traian starał mi się wytłumaczyć i pokazać rękami, gdzie było jego pierwsze koczowisko we Wrocławiu. Udało mi się zrozumieć jedynie, że gdzieś na południe od miejsca, w którym teraz znajduje się parking centrum handlowego.
– A kiedy to było?
– O dawno, dawno. Dziewięćdziesiąty czwarty, trzeci może. I nas tam zabrali. Na policja i na samolot. I na Rumunia.
– Deportowali was?
– No tak, tak. Deportowali. Cała rodzina. Wzięli taki wojskowy samolot. Najpierw na komenda, a później na samolot. I nas tam – w tym momencie Traian wsadził końcówkę papierosa do ust, odwrócił się tyłem i za plecami przybliżył nadgarstek do nadgarstka. Ten osobliwa pantomima wydaje się brutalnie jasna: podróż z Wrocławia do Rumunii spędzili zakuci w kajdanki, w samolocie wojskowym.
– I w nocy nas zawieźli. Na lasek.
– Jaki lasek? W lesie was wysadzili?
– Tak, tak. Noc była. Ciemno. – Traian odsłonił srebrny zegarek zwisający luźno na jego lewej ręce i pokazał palcem, o której godzinie wylądowali w Rumunii. Jego paznokieć stukał gdzieś w tarczę między drugą a trzecią. – I za tydzień byliśmy tutaj. Z powrotem.
– Wróciliście do Polski tydzień po deportacji?
– No tak. Od razu. Do lasek. Później przez Karpaty. Długo szliśmy w wodzie, w błoto, przez las. – Traian pokazał, że błota było kilka centymetrów nad kolanem – A później wzięliśmy taxi i do granica, na Czechy.
– To chyba drogo taka taksówka was wyszła?
– Drogo. Tak. Kilkaset euro, to znaczy marek, bo wtedy to marki były. Ale miałem.
– A ta ziemia? Co z nią jest nie tak?
– A idź – Trajan przecząco pokręcił głową i opuścił ręce, jakby chciał mi przekazać, że nie ma ochoty strzępić języka.

***

Teraz historia z Tarnogaju raczej nie ma prawa się powtórzyć. Wszyscy mieszkańcy koczowiska z Paprotnej są obywatelami Unii Europejskiej. Mieszkając we Wrocławiu, są u siebie i nie mogą zostać deportowani do Rumunii. Przynajmniej nie tak łatwo jak dwadzieścia lat temu. Chociaż do środy nikt nie spodziewał się też, że władze Wrocławia wyślą na koczowisko koparki i w ciągu kilku godzin doszczętnie zniszczą romskie mieszkania. Bez rozprawy eksmisyjnej. Bez uprzedzenia. Zwłaszcza że magistrat nie zdecydował się na to w przypadku innego wrocławskiego koczowiska – przy Kamieńskiego.

Kiedy dwa lata temu pojawiły się plotki, że na Kamieńskiego ma dojść do wysiedlenia rumuńskich imigrantów, przez trzy dni w barakach przesiadywali wrocławscy aktywiści i aktywistki. Podobno ktoś widział nawet ekipę rozbiórkową w pobliżu koczowiska. Do dziś nie wiadomo, czy był to tylko efekt pobudzonej wyobraźni w sytuacji zagrożenia, czy rzeczywiście koczowisko z Kamieńskiego miało podzielić ten sam los co baraki z Paprotnej.

Wiadomo natomiast, że kilka miesięcy później na koczowisku pojawiła się policja z wezwaniami do sądu. Gmina Wrocław wytoczyła Romom z Kamieńskiego proces eksmisyjny. A ich historia wylądowała na czołówkach krajowych gazet i tygodników. Proces formalnie wciąż trwa, ale od ponad roku nie odbyła się żadna rozprawa.

Na koczowisku przy Kamieńskiego mieszka dzisiaj mniej więcej tyle samo ludzi, co dwa lata temu – około osiemdziesięciu osób. Dzięki współpracy ze Stowarzyszeniem Nomada część z nich pomyślnie przeszła proces rejestracji pobytu. W czerwcu dziesięcioro dzieci otrzymało swoje pierwsze szkolne świadectwa. Od września mają kontynuować naukę w drugich klasach Szkoły Podstawowej nr 20.
W środę wieczorem ciągle pytali, czy po nich też przyjadą koparki.

***

Traian zakłada czapkę, wraca do strażników przy taśmie. – Dzwonię na policja, na komisariat! – oświadcza im zdecydowanie.
– Agata, pomóż nam z tą policją – syn Traiana zwraca się do Agaty Ferenc ze Stowarzyszenia Nomada, która jest na miejscu od ponad godziny. Próbuje się dowiedzieć, gdzie zabrane zostały ubrania i dokumenty. Na razie bezskutecznie. Po czterdziestu minutach przyjeżdża dwóch policjantów.
– Zgłosimy to oficerowi dyżurnemu. Dowiemy się, gdzie są te rzeczy. Nikt ich pewnie nigdzie nie wyrzucił, tylko zostały zabezpieczone. A jak się nie znajdą, to można złożyć zawiadomienie o kradzieży. A jutro przyjść i złożyć zeznania z tłumaczem. Spokojnie – dość nieporadnie stara się uspokoić sytuację policjant, zasłaniając jednocześnie obiektyw dziennikarzowi lokalnej gazety.
– Ale ja mam tylko to! – Traian łapie się za spodnie i koszulkę. Próbuje wytłumaczyć policjantom, że nie może czekać do jutra, bo w barakach były jego leki.
– Dzwonię do oficera dyżurnego i dowiemy się zaraz, gdzie są rzeczy. Spokojnie – ucina policjant.

Ioanna ciągle chodzi z dzieckiem wzdłuż taśmy i coraz bardziej puszczają jej nerwy. Zaczyna krzyczeć na strażników i dwie pracownice MOPS-u stojące w głębi ogrodzonego terenu. W końcu męczy się i siada przy samochodzie straży miejskiej.
– Nie wiem. Nie wiem, gdzie my będziemy spać. Gdzie my teraz pójdziemy? Na centrum. Na rynek chyba – Ioanna chowa twarz w dłoniach.
Do taśmy podchodzą pracownice MOPS-u.
– Jak tak można!? Tak wygląda dialog!? To są wasze mediacje!? – Agata, poddenerwowana, próbuje zrozumieć coś z tego, co się dzieje, i zasypuje kobiety pytaniami.
– Ja tu jestem po to, żeby zapewnić państwu dach nad głową – mówi Iwona Tworek z Ośrodka Pomocy Społecznej.
Traian łapie się za głowę: – Ale przecież zburzyliście baraki! Gdzie jest mój agregator?! Gdzie ubrania?! Gdzie nasze rzeczy?!
– Ja tu jestem po to, żeby zapewnić państwu dach nad głową – powtarza Tworek, jakby nie słyszała, co mówi do niej Traian. Prowadzi ten niemożliwy dialog, ciągle stojąc za taśmą w towarzystwie strażników miejskich. W końcu wyciąga kartkę i pisze adres ośrodka, w którym mogą zamieszkać od dzisiaj Romowie z Paprotnej. Wręcza ją Marii. Tłumaczy, że tam dostaną dach nad głową i jedzenie.

Romowie decydują się jednak spędzić noc u znajomych z koczowiska przy Kamieńskiego. Najwidoczniej mają problem z zaufaniem komuś, kto stoi po tej samej stronie co ludzie, którzy zniszczyli ich dom.
– Oficer dyżurny oddzwonił. Dzisiejsza rozbiórka nielegalnych zabudowań została przeprowadzona na mocy decyzji Powiatowego Inspektora Nadzoru Budowlanego. Państwa rzeczy zabrała firma Trans-formers i jutro trzeba zadzwonić do Zarządu Zieleni Miejskiej, żeby dowiedzieć, gdzie są – oświadcza policjant. – Czy ktoś potrzebuje jakiejś pomocy medycznej? Nie? W takim razie dziękuję.
– Ale przecież tutaj miała miejsce nielegalna eksmisja – mówi Agata. – Czy w ogóle zamierzacie coś z tym zrobić?
– My się zajmujemy przestępstwami i wykroczeniami. Trzeba przyjść na komisariat i złożyć zawiadomienie.

***

Maciej Mandelt z Nomady podchodzi do okienka na komisariacie Wrocław Psie-Pole.
– Chwila – powstrzymuje go oficer dyżurny. – Byliście państwo w ogóle umówieni?
– Przyszliśmy złożyć zawiadomienie, że ci państwo zostali poszkodowani podczas wczorajszej eksmisji na Paprotnej. Zapowiedzieli, że przyjdą.
– Dobrze. Czekać.
Od dziennikarza lokalnego oddziału TVP dowiaduję się, że ze znalezieniem rzeczy z Paprotnej może być problem. Pracownicy urzędu miejskiego powiedzieli mu, że w barakach niczego nie było.

Ciągle czekamy, aż zejdzie policjant, który zajmie się sprawą. Na tablicy korkowej starsza pani z plakatu przestrzega przed „metodą na wnuczka”. Poniżej kilka porad dla ludzi, którzy stracili dokumenty. Niestety, nic dla tych, którym dokumenty zabrano przy asyście straży miejskiej i MOPS-u.

Telefon wibruje mi w kieszeni. To Agnieszka Szczepaniak z Nomady: – Słuchaj, dzwoniłam do tej firmy Trans-formers. Powiedzieli, że nie będą ze mną rozmawiać. I żebym dzwoniła do biura prasowego urzędu miasta. Rozumiesz? Rzecznik prasowy ma wiedzieć, gdzie są te rzeczy. Czemu on w ogóle się tym zajmuje? Za piętnaście minut oddzwonię.
Schodzi policjant i zaprasza na górę Mariję, Traiana i Maćka. Wracają po czterdziestu minutach.
– Pisali, co tam było. Agregator. Telewizor. Ubrania. Pieniądze. Wszystko, po kolei – Traian relacjonuje, jak wyglądało zgłoszenie.
– Traian wyciągnął portfel. Pokazał, ile ma pieniędzy, i tłumaczy temu policjantowi, że to wszystko, co teraz ma. Jeszcze koszulkę i spodnie – dopowiada Maciek. – Teraz jeszcze musi Ioanna przyjść i złożyć zeznania. I czekamy, co policja z tym zrobi…
Rozmowę przerywa nam telefon od Agnieszki: – Słuchaj, to jest niesamowite. Wychodzi na to, że miasto okradło Cyganów.
Słyszę, że gniew miesza się w jej głosie z poczuciem absurdu.
– Zadzwoniłam do Anny Bytońskiej z biura prasowego urzędu miejskiego. I ona twierdzi, że w barakach nie było niczego wartościowego. Rozumiesz? Tylko powiedziała coś o agregacie, że został zabezpieczony, bo zagrażał środowisku.
Widzę, że Traian też rozmawia z kimś przez telefon. Nerwowo macha rękami. Kończy rozmowę i mówi, że chyba wie, gdzie są ich rzeczy.

***

– Gdzie? – pytam.
– Na śmietniku – odpowiada, poirytowany tym bardziej, że nie może znaleźć swoich cienkich winstonów. W końcu dobywa z kieszeni na wpół złamanego papierosa, odpala i tłumaczy mi wszystko po kolei. Kazał wczoraj jechać jednemu ze swoich znajomych za ciężarówką, która zabrała ich rzeczy. Princ wsiadł w samochód i śledził dwa kontenery firmy Trans-formers. W drodze na Oleśnicę rozdzieliły się. Jeden skręcił w Długołęce w ulicę Parkową i pojechał na wysypisko za miejscowością Szczodre. Drugi na Oleśnicę. Princ pojechał za pierwszym. Teraz zadzownił i wszystko opowiedział.

W ciągu dwudziestu minut Traianowi udaje się zorganizować samochód z trzema mieszkańcami koczowiska na Kamieńskiego. Jedziemy na miejsce wskazane przez Princa. Kierowca pędzi tak, że zaczynam mieć wątpliwości, czy wszystkie święte obrazki rozklejone wewnątrz auta rzeczywiście uratują nas od ewentualnej czołówki podczas wyprzedzania na zakrętach.
Gdy dojeżdżamy na miejsce, Traian wysiada i od razu rozpoznaje swoje rzeczy. Trudno je przeoczyć: wielki żółty kontener firmy Trans-formers z czarnym numerem pięć na boku stoi samotnie pośrodku placu zawalonego gruzem i ziemią. Cały zapakowany jest tym, co jeszcze w środę rano stanowiło domy Traiana, Marii i Ioanny.

Szybka rozmowa z operatorem koparki i zarządcą terenu: – Oczywiście, jeśli tak wygląda sytuacja, to niech oni sobie to przeszukają. Pewnie. Znaleźliśmy właśnie tutaj jakiś akt zgonu w tych śmieciach, to odłożyliśmy na bok – mówi mężczyzna, który wygląda na szefa tego wysypiska. Okazuje się wyjątkowo przyjazny wobec grupy Cyganów, którzy wpadli właśnie razem z tumanami kurzu na jego teren.

Traianowi udaje się nawet dogadać z operatorem koparki, żeby odgrzebał te kopce, w które została już wrzucona jakaś część rzeczy z kontenera. Po chwili traci jednak cierpliwość. Bierze do ręki kilof leżący na ziemi i sam zaczyna rozkopywać kupki z drewna, tapczanów, gruzu i elektroniki. Szuka ważnych rzeczy, ale zamiast nich znajduje wreszcie możliwość, żeby wyładować złość, która wzbierała w nim przez dwa dni.
– Nic nie było w barakach, tak? A to co? Telewizor to jest nic? Kurwa! – Traian pokazuje mi resztki sprzętu, które były kiedyś jego telewizorem. – A tutaj buty Pika. Patrz! I zdjęcia rób! Rób zdjęcia! Na policje będą! Skurwysyny!
Robię. Traianowi udaje się wygrzebać trochę ubrań. Dekoder, telewizor, rowery dzieciaków są zupełnie połamane. Kolejne pół godziny spędza z synem i przyjaciółmi z Kamieńskiego na kontenerze. Wyciągają kołdrę, całkiem czystą.
– Jest! Plecak z lekami! To najważniejsze! – rzeczywiście udaje znaleźć lekarstwa, o których ciągle mi opowiadał. Ma bardzo wysokie ciśnienie i przez cały czas bał się, że wysiądzie mu serce, jak opuści choćby jedną tabletkę. – Te różowe. Te są na serce – pokazuje zadowolony.

Spędzamy tam jeszcze z godzinę. Ostatecznie wyjeżdżamy z bagażnikiem zapakowanym ciuchami i ciężkim tłumikiem, który Traian planował zamontować do samochodu. Jest zmiażdżony w kilku miejscach, ale syn Traiana przekonuje mnie, że na złomie można z niego sporo wyciągnąć. Mamy jeszcze dwa sprawne koła do samochodu i pierzynę. I leki, oczywiście.

Natomiast wszyscy stracili nadzieję, że uda odnaleźć się akty urodzeń dzieci i pieniądze.
– Te akty urodzeń. To bym chciał jeszcze. I agregator. Kłamią, kurwa. Wcale nie był zepsuty. Nowy, sprawny, ostatnio kupiłem. To był mój agregator – konstatuje Traian w aucie. Zmienia koszulkę. Wczorajszy t-shirt z czarnymi napisami, z których udało mi się odczytać jedynie „New Hardcore Rebel”, zmienia na biało-granatową polówkę.

Czytaj także:

Joanna Kostka: „Niech pani torebkę mocniej trzyma, bo tu Cyganie kradną”
Natali Sawka: Romowie, czyli miasto dzieli i rządzi
Maciej Mandelt: Burzenie mieszkań czy realne rozwiązania?
Natalia Sawka, Romowie a miasto. Odpowiedzialność zespołowa
Maciej Mandelt, Żywe trupy we Wrocławiu
Jaś Kapela, Ilu Romów zmieści się w kawalerce?
Anna Cieplak, Znikający Romowie
Dawid Krawczyk, Wrocław – miasto spotkań. Nie z Romami

 

**Dziennik Opinii nr 204/2015 (988)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Dawid Krawczyk
Dawid Krawczyk
Dziennikarz
Dziennikarz, absolwent filozofii i filologii angielskiej na Uniwersytecie Wrocławskim, autor książki „Cyrk polski” (Wydawnictwo Czarne, 2021). Od 2011 roku stale współpracuje z Krytyką Polityczną. Obecnie publikuje w KP reportaże i redaguje dział Narkopolityka, poświęcony krajowej i międzynarodowej polityce narkotykowej. Jest dziennikarzem „Gazety Stołecznej”, warszawskiego dodatku do „Gazety Wyborczej”. Pracuje jako tłumacz i producent dla zagranicznych stacji telewizyjnych. Współtworzył reportaże telewizyjne m.in. dla stacji BBC, Al Jazeera English, Euronews, Channel 4.
Zamknij