Czytaj dalej

Oates: Tatulo

Tatulo ufał wyższej sile, która przepływała przez niego i pozwalała mu widzieć. Dziecko, które było mu pisane, rozpoznawał natychmiast. Fragment powieści Joyce Carol Oates.

Daj mi rączkę.
Dziecko nie posłuchało.
Synu, mówię do ciebie. Daj mi rączkę.
Nie mogąc się doczekać, aż roztrzęsiony chłopiec spełni jego prośbę, Tatulo chwycił go za dłoń i ścisnął drobne paluszki tak mocno, że w najmniejszym chrupnęła kość.
Dziecko zawyło w knebel.

Autostradą I-80 w kierunku wschodnim płynął potok aut. Tatulo jechał z dozwoloną prędkością, dbając, by wiatr nie zerwał pomalowanego na biało drewnianego krzyża. Był cierpliwym kierowcą, nie przeszkadzało mu, że co chwila ktoś go wyprzedza. Pęd ciężarówek z wielkimi przyczepami wprawiał jego chryslera w lekkie kołysanie.

Są jak wędrujące dusze, pomyślał Tatulo. Te sznury pojazdów.

Był jednym z nich i zarazem ponad nimi. Należał do wąskiego grona ludzi, którym przypadł w udziale wyjątkowy dar widzenia. Wyznawcy wschodnich religii wierzyli w istnienie trzeciego oka – znajdowało się ono na czole, tuż nad nosem. Można je było otworzyć dzięki medytacji i gorliwym praktykom religijnym, wówczas człowiekowi ukazywały się obrazy. Tatulo był jedną z takich osób. Od dzieciństwa doświadczał wizji. Niczym rentgenowski aparat przenikał wzrokiem ludzkie ciało. Widział więcej niż inni. Sekret tkwił w mózgu, w jego pobudliwej przedniej części, tuż za oczami, zwanej płatem czołowym. Neurony rozżarzały się znienacka, jak ciche błyskawice na czarnym lipcowym niebie. Ale te naukowe opisy, będące zaledwie słowami, niewiele znaczyły dla Tatula, który rozumiał, że słowa są wynalazkiem człowieka i że ten, kto panuje nad słowami, panuje nad ludźmi. Zwykli śmiertelnicy tego nie rozumieli. Tacy stanowili nieco ponad 99 procent gatunku homo sapiens.

Prawdopodobnie Budda doznał oświecenia, a więc nirwany – a może to było niebo hinduskie, a nie buddyjskie? – mniej więcej w tym wieku, w którym Tatulo, wówczas jeszcze tyczkowaty chłopak imieniem Chester Czechi, po raz pierwszy otworzył trzecie oko. Wiedział, że jest inny niż wszyscy. Że przez całe życie będzie pielgrzymem, odbywającym (tajemną, rozkoszną) wędrówkę, której nikt nie będzie się domyślał. Nawet jego rodzina. Zwłaszcza jego rodzina.

Tatulo uśmiechnął się na tę myśl. Nie widział „rodziny” – swoich „bliskich” – odkąd dwadzieścia sześć lat temu te kurwy wydały go, wtedy dwunastolatka, policji.

Teraz, na autostradzie międzystanowej, zwykłe oczy zamiast minivana widziały przytwierdzony do jego dachu lśniący biały krzyż. Krzyż miał wysokość nieco ponad metr, pozioma belka była trochę krótsza. Drewniana konstrukcja drżała na wietrze. Ale Tatulo, który miał wrodzony talent do stolarki, który był nie tylko wizjonerem, ale też złotą rączką, przymocował ją solidnie sznurem i drutem. Krzyż prezentował się osobliwie: niektórzy kierowcy zapewne uśmiechali się na jego widok. Jedni z szacunkiem, inni z pobłażaniem dla tak dziwnego pomysłu. Ten i ów pewnie próbował odczytać purpurowe litery. Większość po paru sekundach traciła zainteresowanie i kierowała wzrok gdzie indziej.

Policjanci, rozglądający się za porysowanym beżowym minivanem, tylko prześlizgiwali się spojrzeniem po opalizującym fioletowym aucie Kościoła Nieustającej Nadziei. Zresztą tablice rejestracyjne były z New Jersey. Porwanie miało miejsce w centrum handlowym Libertyville w Ypsilanti w stanie Michigan.

Tatulo uwielbiał być niewidzialny. A oczy zwykłych śmiertelników i głupców tak łatwo dawały się
oszukać. Wystarczyło przemalować minivana opalizującą farbą w spreju, postawić na dachu biały krzyż – i od razu stawał się niewidzialny.

Tatulo nie pierwszy raz stosował tę sztuczkę. Człowiek, który co jakiś czas potrzebuje być niewidzialny, musi umieć stwarzać pozory, które zmylą zwyczajnych ludzi. A zwyczajni ludzie w swych nawykach i wyobrażeniach niewiele różnią się od dzieci.

Prawie niewidzialnym Tatulo stawał się choćby podczas łowów. Ubierał się wtedy jak zwyczajny człowiek – dokładnie w takie rzeczy, w jakich zwyczajny człowiek odwiedza w tygodniu centrum handlowe, żeby zrobić drobne zakupy w Home Depot. Rozpięta nylonowa kurtka, T-shirt, dżinsy, wygodne spodnie. Buty do biegania, nienowe i niedrogie. Na głowie czapka bejsbolowa, ale żadnej konkretnej drużyny. Kolor nieokreślony, może szary albo beż. Zarost rzucał się w oczy, to fakt. Ale teraz był siwy, innego koloru niż na parkingu Libertyville. Poza tym Tatulo nosił przyciemniane okulary, nie można mu było spojrzeć w oczy.

W grającym cicho radiu słuchał najnowszych wiadomości na temat porwania w Ypsilanti. „Z ostatniej chwili”, jak zapewniał niezmordowanym głosem prezenter. Tatulo parsknął śmiechem, słysząc relację osoby, która była w centrum handlowym na kilka minut przed porwaniem i która nie zauważyła, żeby ktokolwiek przyglądał się matce i dziecku – nie widziała nikogo podejrzanego.

Świadkowie zawsze się mylą. Widzą tyle, ile widzą ich oczy, nie dostrzegając tego, co niewidzialne. Któregoś razu Tatulo obandażował sobie (lewą, gołą) nogę aż do kolana i bardzo sugestywnie kuśtykał o kulach. Stara sztuczka Teda Bundy’ego, którą łatwo przejrzy rozumne oko, a na której nie poznały się głupie, ufne oczy młodej matki ośmiolatka na placu zabaw w Carbondale w Illinois. Przepraszam panią bardzo, czy zechciałaby pani mi pomóc – nie mogę otworzyć bagażnika – kule mi przeszkadzają…

Tym razem wybrał centrum handlowe Libertyville w Ypsilanti. Środkowy Zachód. Ann Arbor, miasto uniwersyteckie, z góry odrzucił jako zbyt ryzykowne, to nie był prawdziwy Środkowy Zachód, tam każdy skądś przyjechał i dokądś zmierzał. Za to Ypsilanti było ucieleśnieniem Środkowego Zachodu: miejscem bez właściwości. Czyhał na zdobycz przez kilka dni. Miał przeczucie, że los szykuje dla niego pięknego chłopczyka. Rozglądał się to wewnątrz centrum, to na zewnątrz. Nie spieszyło mu się, z łatwością mieszał się z innymi tatusiami, którzy przyjechali na zakupy. Grzecznie przepuszczał w drzwiach młode matki z dziećmi, a one rewanżowały mu się cichym „dziękuję bardzo”. Prawie na niego nie spoglądały. Jedne pchały wózek, inne trzymały dziecko za rękę. Szły dalej, nie oglądając się za siebie.

Jedno na sto dzieci zwracało uwagę Tatula. Jedno na dwieście budziło w nim rozkoszny dreszcz. Może jedno na tysiąc przyprawiało go o drżenie serca.

Tatulo ufał wyższej sile, która przepływała przez niego i pozwalała mu widzieć. Dziecko, które było mu pisane, rozpoznawał natychmiast. Takie, które dla własnego zbawienia potrzebowało kogoś więcej niż biologicznego rodzica, potrzebowało takiego rodzica jak Tatulo.

Poszukiwanie było rozkoszą. Szukał niestrudzenie. Szukał niewidzialnie. W centrach handlowych, na placach, w lunaparkach, na kempingach i szlakach turystycznych, na plażach. Unikał szkół, tam było zbyt niebezpiecznie. No i oczywiście unikał placów zabaw (choć w ciągu tych dwudziestu pięciu lat zdarzały się wyjątki).

Najlepszą porą było późne popołudnie przechodzące w zmierzch. Na krótko przed rozbłyśnięciem latarń. Kiedy oczy dopiero oswajają się z gęstniejącym mrokiem. Ludzie są wtedy zmęczeni. Młode matki garbią ramiona. Tatulo delektował się każdą chwilą poszukiwań. Był cierpliwy i opanowany, przechadzał się wśród zwyczajnych ludzi, jakby był jednym z nich. Ale nigdy nie był jednym z nich.

Jego pomysłowość nie znała granic. Wymyślił na przykład postać Kaznodziei. Ciemny strój i kontrastową szkarłatną kamizelkę oraz szal. Dostojne obejście, gest błogosławienia i promienny uśmiech. Tatulo był młodszy niż Kaznodzieja. Nie tak pobożny, nie tak zapatrzony w siebie. Lubił żartować, co Kaznodziei w ogóle się nie zdarzało. Tatulo myślał o Kaznodziei tak, jak myśli się o poczciwym wujku, któremu przydałoby się trochę luzu. Kiedy jakaś kobieta dotykała dłoni Kaznodziei albo przesuwała palcami po jego ramieniu, albo nachylała się z uśmiechem w jego stronę, by szepnąć mu coś do ucha, zaprosić go na kolację, Kaznodzieja nie wiedział, jak się zachować i tylko sztywno się uśmiechał. Co innego Tatulo. Kaznodzieja intrygował Tatula, lecz do czasu. Jego zaletą było to, że nieźle zarabiał. Kto napotkał pełne powagi i życzliwości spojrzenie Kaznodziei, ten zaraz miał ochotę sięgnąć do portfela, bo wspierając jego, wspierał – tak mu się zdawało – samego Jezusa Chrystusa. Jednak Tatulo z ulgą zrzucał z siebie strój Kaznodziei, składał go i chował w bagażniku minivana. Czuł się jak ryba w wodzie w swoim gibkim ciele młodego mężczyzny o szelmowskim uśmiechu, mężczyzny, który tańczy do rapu i rocka, mężczyzny, z którym człowiek chętnie by się napił. Tatulo był lubiany przez innych mężczyzn. A już na pewno był lubiany przez kobiety. Oraz przez dzieci. Przez chłopców poniżej dwunastego roku życia.

Tatulo był typem amerykańskiego wędrowca. Gdyby nie to, że osiadł (z grubsza) na Wschodzie, względnie na Środkowym Zachodzie, mógłby uchodzić za ranczera z Wyoming. Albo za (nie najmłodszego) autostopowicza w drodze na Zachodnie Wybrzeże. Sam nie mógł się zdecydować, czy najlepiej czuje się w ruchu, w swoim wielokrotnie przemalowywanym minivanie, podróżując na wschód lub na zachód autostradą I-80, czy może jednak w chwilach wytchnienia od podróży, kiedy zatrzymuje się gdzieś na dłużej, co najmniej na kilka miesięcy, czasem na rok. Gdziekolwiek był Tatulo, tam było jego królestwo. Jak przemyślne były jego strategie kamuflażu i ucieczki! Zwykli ludzie nie mogli tego pojąć.

Synu, jedziesz do domu!
Już niedługo będziesz w domu.
Słyszysz, co do ciebie mówię, synu? Myślę, że słyszysz.
Tatulo cię kocha.

Przez te wszystkie długie, zlewające się ze sobą godziny podróży przez wiejskie obszary Ohio i Pensylwanii, przez rzekę Delaware aż do New Jersey, Tatulo nie przestawał mówić przez ramię do dziecka z tyłu samochodu.

Tatulo zawiezie cię do twojego prawdziwego domu, bo Tatulo jest twoim prawdziwym ojcem, który cię kocha.

Dziecko, uwięzione w zmyślnie skonstruowanej „drewnianej dziewicy”, ani razu nie pisnęło. Ani razu nie załkało w knebel. Tatulo był ojcem surowym, lecz kochającym. Złamany paluszek dziecka usztywnił taśmą i patyczkiem. Dziecięce kości szybko się zrastają, trzeba tylko uważać, żeby nie zrosły się krzywo. Chłopiec szybko się nauczy, że każde, choćby najmniejsze nieposłuszeństwo, będzie natychmiast karane. Bez wyjątków! Zero pobłażliwości!

Jeżeli natomiast będzie posłuszny, jak przystoi dobremu synowi, nagrodą będzie jedzenie, woda, kojący głos Tatula i czułe objęcia jego silnych ramion. Ten jest mój syn umiłowany, w którym mam upodobanie. W ten sposób szybko nauczy się dobrego zachowania.

Tak jak wszyscy przed nim.

Tatulo dużo czytał o warunkowaniu, pisał o tym wybitny amerykański psycholog Burrhus Skinner, a przed nim, jeszcze w dziewiętnastym wieku, Rosjanin Iwan Pawłow. Osobiście jednak wolał nagradzać i karać w taki sposób, aby wpoić dziecku miłość, strach, szacunek i całkowite oddanie.

W jego rękach dziecko było jak instrument, na którym czasem gra się delikatnie, a czasem wręcz przeciwnie. Grunt, by zawsze mieć nad nim pełną kontrolę.

Kiedy Tatulo zobaczył chłopca po raz pierwszy, dawał mu cztery lata. Był to stosunkowo młody wiek. Chłopcy jedenasto-, dwunastoletni już go nie pociągali. Zaczynali dojrzewać. Tatulo szybko tracił do nich cierpliwość. Im dziecko było młodsze, tym lepsze. Co nie znaczy, że Tatulo gustował w niemowlętach – co to, to nie! Zresztą niemowlęta były zbyt kłopotliwe. Wymagały kobiecej ręki. Starsze dziecko miało pewne oczywiste wady: pamiętało poprzednią rodzinę, trzeba mu było pomóc o niej zapomnieć.

Jego wybraniec, szczebioczący wesoło do wielkanocnych króliczków, zrobił na nim wrażenie nadzwyczaj bystrego i elokwentnego. Tatulo był urzeczony!

I pomyśleć, że taki chłopiec miał przeciętną matkę. Nie to, że była ordynarna jak niektóre. Nie malowała się krzykliwie, burobrązowe włosy schludnie zaczesywała za uszy, w których nie nosiła tuzina błyskotek. Miała na sobie dżinsy, ale nieobcisłe. Ściągnięty paskiem sweter wyglądał na zrobiony na drutach. Z tyłu pasek był skręcony, co przydawało jej niezamierzonej nonszalancji. Jej ciało było szczupłe, żylaste. Prawie nie miała bioder ani piersi. Jakim cudem wyżywiła dziecko? Na pewno miała wodniste, zsiadłe mleko. To ma być matka? Chodziła w trampkach. Prosta srebrna obrączka na trzecim palcu lewej ręki krzyczała: „Tak! Może wam się to wydać nieprawdopodobne, ale ktoś mnie zechciał”. Wyglądała na trzydziestkę i najlepsze lata miała już za sobą: gdy jej twarzy nie rozjaśniał najbardziej banalny z uśmiechów, wyraz maminej miłości i dumy, była to twarz kobiety zmęczonej. Mąż pewnie wkrótce zacznie ją zdradzać, jeśli już nie zaczął. Komu by się chciało wtykać fiuta w coś takiego? Krótko mówiąc, to była bardzo zwyczajna kobieta, niezasługująca na swoje pełne wigoru dziecko.

Chłopiec miał białą skórę, ale jego włosy były bardzo ciemne i bardzo kręcone. Tatulo poczuł dreszcz odkrycia: czyżby dziecko mieszanej rasy? Nigdy wcześniej nie przywłaszczył sobie takiego dziecka. A bynajmniej nie był rasistą.

Chodził za nimi po centrum handlowym. Był cierpliwy i niewidzialny. Zaglądali do wielu sklepów: JCPenney, Macy’s, Sears. Spędzili trochę czasu w atrium, gdzie wszystkie dzieci lgnęły do zagrody z króliczkami jak ćmy do światła. Tatulo rozglądał się wprawnym, bystrym okiem. W miejscach, gdzie zbierają się małe dzieci, gdzie śmieją się i piskliwie rozmawiają, (zazwyczaj) pod opieką tylko jednego z rodziców, którym (zazwyczaj) jest matka, w takich miejscach często widuje się – Tatulo widywał ich prawie zawsze – samotnych mężczyzn w (zazwyczaj) średnim wieku, stojących nieco z boku, nie za blisko, by nie rzucać się w oczy. Tatulo nie był jednym z nich. Nie był notowany za przestępstwa seksualne.

Śledząc matkę z dzieckiem do wyjścia, nie miał wątpliwości, że jego misja jest słuszna i konieczna i że nie wolno mu zwlekać – zwłaszcza po tym, jak matka przystanęła na chwilę i wygrzebała z kieszeni swetra paczkę papierosów! Po czym szybko zapaliła jednego przy Bogu ducha winnym dziecku, kilka razy zaciągnęła się głęboko, jak gdyby trujący dym był dla niej życiodajnym tlenem, i ruchem pełnym wzgardy rzuciła papierosa na sąsiadujące z chodnikiem klepisko, gdzie leżało już kilka niedopałków po innych nonszalanckich i egoistycznych palaczach. Palaczka, która próbuje zerwać z nałogiem, ale nie potrafi. Palaczka, która wstydzi się swojej słabości. Słabości, o której ojciec dziecka być może w ogóle nie wie.

Bóg chciał, aby Tatulo przygarnął to dziecko.

Ruszył szybkim krokiem w stronę minivana. Będzie śledził ich wzrokiem. Nie mogą zniknąć mu z oczu. Wiedział z doświadczenia, że wszystko musi się odbyć bardzo szybko. Trzeba trafić w dobry moment, kiedy w pobliżu nie będzie świadków. Ileż razy krążył wokół niedoszłej zdobyczy, zbliżał się do niej, by w ostatniej chwili wycofać się z powodu jakiegoś przypadkowego przechodnia.

Tym razem odebranie chłopca matce sprawiło mu więcej problemów, niż przypuszczał. Uderzył ją w głowę młotkiem z pazurem – wystarczająco mocno, by rozbić jej czaszkę, tak mu się przynajmniej zdawało. Upadła całkiem bezwładnie, lecz jakimś cudem po chwili dźwignęła się z jezdni niczym ogłuszony bokser i zataczając się, ruszyła w pogoń. Zdążył w tym czasie załadować chłopca do auta. Był taki mały i lekki, a tak rozpaczliwie się bronił! Jak przerażone zwierzątko. Tatulo szarpał się z nim przez chwilę, aż wreszcie uciszył go ciosem pięścią w skroń.

Jakież było jego zdziwienie, gdy zobaczył, że matka biegnie za samochodem – i ten wyraz na jej zakrwawionej twarzy! Zakręcił gwałtownie, żeby ją rozjechać. Suka! Jak śmie!

Przeł. Łukasz Witczak

Fragment książki Joyce Carol Oates Tatulo, która ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.B.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij