Czytaj dalej

Czytajcie Bendyka teraz. Za kilkanaście lat będzie już na wszystko za późno

Fot. Materiały promocyjne. Edycja KP.

Nie pierwszy raz ludzie muszą się zmierzyć ze zmianą klimatu, epidemią, katastrofą. Nie pierwszy raz ludzkie życie może stać się jak u Thomasa Hobbesa „samotne, biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie”. Ale może po raz pierwszy uda nam się z historii wyciągnąć wnioski. Pędzimy w stronę klifu, książka Edwina Bendyka „W Polsce, czyli wszędzie” to doskonała lektura na tę podróż.

Chcecie rozumieć współczesny świat, w którym wszystko zdaje się walić, rosną nierówności, klimat się ociepla, rzeki wysychają, a do tego jeszcze gnębi nas koronawirus? Czytajcie Edwina Bendyka. Pragniecie ten świat z sensem zmieniać – no, to już w ogóle nie ma innego wyjścia, lepszej mapy współczesnych szans, nadziei, zagrożeń i napięć nie znajdziecie. Nie macie czasu czytać socjologicznych cegieł w obcych językach, których nawet nie ma w księgarniach? Publicysta „Polityki” zrobił to za was, streścił i wytłumaczył, o co chodzi – można już bez wysiłku gnoić na wallach klimatycznych negacjonistów i pogrobowe wnuczęta Hayeka.

Ale jeśli chcecie poprawić sobie humor, to lepiej odpalcie na Netfliksie Przyjaciół czy inny radosny serial z najntisów, gdy PKB rosło, cywilizowana Europa migotała nam światełkiem w tunelu, a nieuniknione koszty transformacji wydawały się tyle bolesne, ile przejściowe. Bo W Polsce, czyli wszędzie to lektura niewesoła. Trudno o drugą książkę, w której optymizm woli autora ścierałby się tak ostro z pesymizmem jego intelektu.

Gorzej już było (i znowu będzie)

Dobra wiadomość jest taka, że to już było. Plagi chorób zakaźnych pustoszące kontynenty? Fale konfliktów zbrojnych i masowych migracji? Załamanie dotychczasowego modelu gospodarczego i kryzysy żywnościowe, spychające część ludności na skraj głodu? A to wszystko podszyte gwałtowną zmianą klimatyczną, która rujnuje znane sposoby hodowli czy uprawy ziemi? Proszę bardzo, plaga justyniańska – późnoantyczny wariant dżumy – w taki właśnie sposób przyniosła nam nową epokę, czyli średniowiecze. Wcale nie taką ciemną, jak się niektórym zdaje, a z czasem nad Europą znów zaświeciło słońce. Niestety proces przejścia był długi, bolesny i krwawy.

Lektury na czas pandemii: jesteś z frakcji „Palę Paryż” czy „Dekameron”?

A kiedy świat się trochę ustabilizował, przyszła kolejna zmiana klimatu, a zaraz za nią kolejna plaga, czyli legendarna czarna śmierć, która wytrzebiła zachód i południe Europy z niemal połowy ludności. I znów, z tego też się narodził nowy system, wraz z Lewiatanem nowoczesnego państwa, opartego na suwerenności terytorialnej. I też nie od razu, lecz po dekadach i stuleciach katastrof, które Thomasowi Hobbesowi kazały sformułować słynną koncepcję „stanu natury” jako wojny wszystkich ze wszystkimi. Kiedy życie ludzkie jest „samotne, biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie”.

Kryzysy na mniejszą skalę, takie wewnątrzsystemowe – jak w okresie międzywojennym XX wieku – też przynosiły odnowę. Niestety, by na kawałku ziemi wokół Atlantyku zapanował po 1945 roku imponujący dobrobyt, potrzebny był wstrząs wojny, a właściwie dwóch wojen totalnych.

W Polsce też już wszystko było, pod koniec XVIII wieku, w drugiej połowie lat 30. XX stulecia, a także w dekadzie Gierka. Za każdym razem niewczesna modernizacja państwa i gospodarki, która wcześniej była niemożliwa − gdy się w końcu zaczynała na dobre, okazywała się daremna, bo spóźniona. Pogarszała się koniunktura międzynarodowa, przeważały siły krajowej inercji, świat uciekał samochodem, a my goniliśmy go na rowerze. Albo sąsiedzi nas najeżdżali. A czasem wszystko naraz.

Za każdym razem modernizacja państwa i gospodarki − gdy się w końcu zaczynała na dobre, okazywała się daremna, bo spóźniona.

A czemu wciąż trzeba było doganiać – by nigdy nie przegonić? Bo w jakimś momencie, na jakimś cywilizacyjnym rozdrożu najbardziej wpływowe elity naszego kraju podejmowały decyzje doraźnie korzystne dla siebie, za to katastrofalne dla rozwoju państwa. Jak wtedy, gdy przetrzebiona dżumą zachodnia Europa z Niderlandami na czele rzucała się na podbój świata, budowała manufaktury, hodowała kwiaty ozdobne i rozwijała rynek derywatów. Za to polska szlachta wymuszała na chłopach – dzięki królewskim przywilejom – coraz więcej pańszczyzny. Oczywiście po to, by dzięki półdarmowej, niewolniczej sile roboczej czerpać zyski z zaopatrywania Zachodu w półprodukty: drewno, mięso i zboże. Ekstensywnie, a więc kosztem wyzysku masy wiejskiej, bez dania szansy rozwoju miastom i wytworzenia popytu na krajowe innowacje.

Mamy w Polsce długą historię elit, które na kryzys reagowały zaciskaniem cudzego pasa

I ta historia powtarzała się potem kilkakrotnie – mimo wysepek nowoczesności, promyków nadziei i desperackich wysiłków najbardziej oświeconych w kraju dominowała rabunkowa eksploatacja coraz mniej rentownych zasobów, a względny dobrobyt dostępny był kurczącej się elicie, dyktaturze pułkowników zaprzyjaźnionych z ziemianami albo partyjno-gospodarczej biurokracji z czasem zastąpionej przez wojskową juntę.

Zmieniały się systemy ekonomiczne, przesuwały granice, Rzeczpospolitą – szlachecką, sanacyjną czy socjalistyczną – próbowali wydźwignąć ku lepszemu Stanisław August, Eugeniusz Kwiatkowski i Edward Gierek. Zazwyczaj z podobnym skutkiem w postaci wielkiego krachu, mniejsza o to, na ile zawinionego.

A zatem ta dobra wiadomość, że – jako planeta, kontynent i kraj – to wszystko nie raz i nie dwa przeżyliśmy, mało jest dla nas pocieszająca.

Bo zła wiadomość jest taka, że procesy, które dziś rozgrywają się na naszych oczach, wskazują na schyłek dotychczasowego porządku. I że takie schyłki są bardzo bolesne i nieprzewidywalne w skutkach. Że nagle po prostu spada się w przepaść – Bendyk przywołuje pojęcie „klifu Seneki”, za rzymskim myślicielem, który niemal dwa tysiące lat temu zauważył, że porządki społeczne buduje się bardzo długo, lecz rozpaść się one mogą w okamgnieniu. A „strategia Seneki”, a więc dostrzeżenie w rozpadzie zalążków nowego potencjału przystosowania do świata, jaki będzie, to rzecz niezwykle trudna i wymagająca.

To wszystko jest bardziej skomplikowane

Nie w sensie, że jednak będzie dobrze i nie wolno uprawiać czarnowidztwa, bynajmniej. Bendyk pokazuje po prostu – za imponującym szeregiem przepracowanych diagnoz ekonomistów, filozofów czy historyków – że nasza cywilizacja rozbija się o nadmierną złożoność, której nie potrafi już dłużej podtrzymać.

Popkiewicz: Pandemia – katastrofa zdrowotna, społeczna i gospodarcza z apokalipsą zombie w tle

Państwa, pokazuje Bendyk za tuzami współczesnej historiografii, tworzyły się jako instrumenty rozwiązywania bardzo złożonych problemów, którym nie mogły podołać wspólnoty ludzi znających się osobiście z widzenia, a przynajmniej rozpoznających po wyglądzie czy ubiorze. Taka uprawa zboża np. czy ryżu wymagała już skomplikowanych systemów nawadniających, a więc koordynacji, a więc hierarchii i coraz bardziej złożonej – no właśnie – biurokracji.

Czytamy zatem, że „gdy społeczeństwo odkryje, że wzrost złożoności jest odpowiedzią na jego problemy, musi postępować ścieżką rosnącej złożoności, by radzić sobie z kolejnymi wyzwaniami. Poza konkretnymi okolicznościami, jak utrzymanie gospodarki czy ochrona granic, dochodzą wyzwania wewnętrzne. Po pierwsze, to jasno wynika z praw termodynamiki, złożoność wymaga stałego strumienia  energii. Im większa złożoność, tym strumień energii musi być większy. Po drugie, konieczny jest stały rozwój systemu socjopolitycznego, by efektywnie koordynował funkcjonowanie struktury: wytwarzał  wiedzę, kulturę, zarządzał inwestycjami, gromadził  niezbędne na to środki i dbał o to, co najważniejsze – stały dostęp do źródeł energii”.

Niestety, każdy taki układ w pewnym momencie dochodzi do swych granic. Podtrzymywanie rosnącej złożoności systemu staje się coraz mniej efektywne: nakłady rosną, ale zwrot z inwestycji spada. W energetyce, w ochronie zdrowia, w edukacji i badaniach naukowych – wszędzie wydajemy coraz więcej, coraz bardziej obciążamy się kosztami, a tymczasem dodatkowy uzysk mocy w sieci energetycznej, długości i jakości życia, wykształconych obywateli i opatentowanych wynalazków jest coraz mniejszy. Tyle u historyka Josepha Taintera.

Ktoś powie, że w końcu jakieś rozwiązanie musi się znaleźć, ludzkość zawsze coś wymyśli. Zawsze wyjdzie z tarapatów, przezwycięży bariery dla rozwoju, korzystając z jedynego, obok Słońca, nieskończonego surowca naturalnego – ludzkiej innowacyjności. Bo przecież w historii kolejne przełomowe odkrycia technologiczne dawały wciąż nowy napęd. Węgiel i maszyna parowa, potem ropa naftowa i silnik spalinowy, a równolegle elektryczność, wprowadzały wzrost gospodarczy i rozwój społeczeństw na zupełnie nowe ścieżki. Podnosiły wydajność produkcji, a więc i tort do społecznego podziału, nieraz o rzędy wielkości. Ale to było kiedyś.

Zaraz, a komputery i internet, a sztuczna inteligencja?! I energia słoneczna, i prąd z wiatru? Niestety. Wprawdzie cytat z Roberta Solowa, noblisty z ekonomii: „wpływ komputerów widzę wszędzie dookoła, tylko nie w statystykach produktywności” – to jeszcze za mało, by przekreślić pomysł cyfryzacji świata jako motoru rozwoju. Ale już pogłębione badania historyka gospodarczego Roberta J. Gordona pokazują przekonująco, że sieci informatyczne świata nie zbawią: „cały pozytywny prorozwojowy efekt komputeryzacji, przynajmniej w Stanach Zjednoczonych, został skonsumowany w ciągu zaledwie ośmiu lat, w okresie 1996–2004, kiedy wzrost produktywności  osiągnął 2,46 proc. rocznie – tyle co w najlepszych latach drugiej rewolucji przemysłowej”. Czemu tak słabo, skoro na parze i elektryczności, na uzyskanej dzięki nim produktywności, gospodarki mogły jechać przez lat kilkadziesiąt?

Bendyk: Koronawirus obnażył słabości nowoczesnych państw. Oddajemy więc wolność Lewiatanowi

Odpowiedź jest przygnębiająca – bo nie starcza energii. Nie metaforycznie, nie żeby społeczeństwa „zgnuśniały”, „obrosły w tłuszcz”, względnie się „rozleniwiły”. Zabrakło czegoś innego – nowego źródła energii, adekwatnego do potrzeb. Jak czytamy, „technologie prometejskie to takie, które oznaczają skok w sposobie wytwarzania i wykorzystania energii, która, jak już pisaliśmy, jest podstawą funkcjonowania każdego złożonego systemu, z gospodarką i cywilizacją włącznie. Pierwsze dwie rewolucje związane były z dwiema innowacjami prometejskimi. Najpierw wykorzystanie węgla i pary jako medium konwersji energii użytecznej. A następnie elektryczność i silnik spalinowy oraz ropa naftowa jako źródło energii. Trzeciej rewolucji nie towarzyszyło pojawienie się nowej technologii prometejskiej”.

Zwrot z inwestycji w energię

I tu Bendyk przechodzi do fascynującej kwestii wskaźnika EROEI – energetycznego zwrotu z inwestycji w energię lub „ilości energii, jaką trzeba włożyć, żeby dobrać się do energii ukrytej w złożu ropy naftowej, gazu ziemnego, węgla lub panelu fotowoltaicznym”. Po całość wywodu odsyłam do książki, tutaj tylko fragment ilustrujący istotę problemu: „Nie ma źródła energii, które nie wymagałoby na starcie inwestycji energetycznej.

Victor Court, francuski ekonomista specjalizujący się w analizach energetycznych, wyliczył, że gdy skumulowany koszt pozyskania energii pierwotnej sięgnie 15 proc. dochodu narodowego, gospodarka staje. Następnie Court przelicza tę relację ekonomiczną na energetyczną i wychodzi mu, że EROEI nie może spaść poniżej 6,5:1. Jeśli tak się bowiem stanie, gospodarka zaczyna »pożerać samą siebie«, zużywając zasoby ponad miarę na utrzymanie swojego metabolizmu, przez co nie starcza ich na utrzymanie całej cywilizacyjnej infrastruktury, nie mówiąc o rozwoju.

EROEI w wysokości 6,5:1 oznacza jednak minimum dla gospodarki, by w ogóle się kręciła. Cywilizacja to jednak więcej niż tylko system gospodarczy. To także infrastruktura, szpitale, instytucje kultury, sztuka. Jeśli uwzględnić wszystkie elementy, które zwykliśmy kojarzyć z nowoczesną cywilizacją, to okaże się, że EROEI nie może być mniejszy niż 10:1–15:1 (…)”.

Na co wskazują te wszystkie liczby, progi i stosunki czegoś do czegoś innego? Bendyk za Stanisławem Albinowskim, autorem wydanej jeszcze w latach 80. Pułapki energetycznej gospodarki polskiej, przypomina, że polski węgiel w PRL miał wskaźnik 5:1, a na przyrost efektywnego zużycia energii o 1 tonę węgla trzeba było wyfedrować nowe… 7,5 tony. Jak to się dla nas skończyło, pamiętamy.

A dziś? Wygląda na to, że pod pewnym względem Polska Ludowa była w światowej awangardzie. „Dzisiejszy, oparty głównie na paliwach kopalnych, system energetyczny ma w rachunku globalnym EROEI 12:1, jeśli mniej więcej w połowie stulecia przejdziemy na 100 proc. OZE, oznaczać to będzie spadek EROEI systemu nawet do 3:1, a w najlepszym razie do 5:1. Jednocześnie wzrost popytu na materiały będzie oznaczać rematerializację gospodarki i wielką presję ekologiczną”. Świat najwyraźniej zmierza do tego samego stanu, w którym znalazł się późny PRL – globalna gospodarka w sensie energetycznym pożera samą siebie.

Przykra sprawa, ale ropa w dobrych czasach (gdy była łatwa w wydobyciu), miała EROEI nawet rzędu 100:1, dziś oczywiście dużo mniej, bo złoża są trudniej osiągalne i gorszej jakości. OZE na dzisiejszym poziomie ledwie dociągają do 15:1, a atom, nawet jeśli ma trochę więcej, to jego budowa jest koszmarnie droga i długotrwała. Zarówno OZE, jak i atom wymagają też ogromnych nakładów surowcowych przy samej konstrukcji źródła energii.

Europa Środkowo-Wschodnia odchodzi od węgla. W różne strony

czytaj także

W tej sytuacji narzuca się pomysł, aby popracować nad tzw. decoupling, czyli oddzieleniem zużycia energii od wzrostu – produkować tyle samo lub więcej, ale wkładając w PKB tyle samo lub mniej: prądu, benzyny, półproduktów i wyemitowanego CO2. I to jest bardzo fajna idea, tylko też się niestety nie sprawdza. Jak na razie bowiem tzw. efekt odbicia (rebound effect) wyraźnie przeważa nad skalą oszczędności – im mniej energochłonne różne produkty i usługi, tym więcej z nich ludzkość korzysta. Nasza plazma zużywa o jedną trzecią mniej prądu, ale za to kupujemy dwie itd., itp.

Zresztą energia to nie wszystko. Milton Friedman mawiał, że „nie ma czegoś takiego, jak darmowy obiad”. I w zasadzie miał rację, choć niekoniecznie w kwestii finansowanych z podatków posiłków w szkole; ta myśl doskonale pasuje natomiast do eksploatacji całej natury przez kapitalizm. Kolejny z inspirujących Bendyka badaczy, Jason Moore, twórca pojęcia „kapitałocenu”, wskazuje na szereg „tanich” zasobów, które umożliwiły tak niesłychaną ekspansję kapitalizmu w ostatnich stuleciach. Tanich, rzecz jasna, w sensie nisko wycenionych lub wprost darmowych w obecnym systemie: „oprócz taniej natury wymienia tanią pracę, tanią energię, tanią troskę, tani pieniądz, tanią żywność i tanie życie”. Dziś to wszystko jest na wyczerpaniu.

Szereg „tanich” zasobów, które umożliwiły tak niesłychaną ekspansję kapitalizmu w ostatnich stuleciach, jest na wyczerpaniu.

I to wszystko razem poskładane do kupy prowadzi do wniosku, że dotychczasowy paradygmat wzrostu nie tyle jest nie do utrzymania, ile załamał się już dawno. Nie pomogą mu – choć są niezbędne z innych powodów, z katastrofą klimatyczną na czele – odnawialne źródła energii, recykling ani obieg zamknięty. Dlatego, pyta Bendyk za Timem Jacksonem, „czy nie lepiej wykorzystać innowacyjność, ów zasób ostateczny, by stworzyć świat wysokiej jakości życia, która nie polega na wzroście, lecz na gospodarce stanu stałego, czyli wykorzystywaniu zasobów, tak by nie naruszać zdolności ekosystemu do regeneracji?”. I odpowiada: „czas uznać, że kapitalizm, jaki znaliśmy, się skończył i zgodnie z rekomendacją Ugo Bardiego przyjąć, że klif Seneki jest blisko. Zamiast temu przeczyć, lepiej wykorzystać pozostałe zasoby na dokonanie cywilizacyjnej przebudowy i zamianę »niedobrowolnego de-wzrostu« na proces kontrolowany”.

Czy leci z nami pilot?

Łatwo powiedzieć. Bo kto miałby odegrać rolę kontrolera? Państwa już dosyć dawno doszły do kresu swych możliwości. Bendyk przypomina koncepcję „tragedii państwa” Helmuta Willkego, wedle której to właśnie Lewiatan-państwo umożliwił powstanie tak niebywale złożonych struktur współpracy, jak nowoczesne społeczeństwa. Nie byłyby one do pomyślenia, gdyby nie państwowy monopol na przemoc – jedno ze źródeł ucywilizowania naszych stosunków, które pozwalało na postępujące różnicowanie się społeczeństw. Tytułowa „tragedia” polega zaś na tym, że wraz z autonomizacją sfer nauki i gospodarki, a także rosnącym pluralizmem, państwowy suweren traci swój zwierzchni status.

No bo tak: „Umiejscowienie państwa w roli suwerena oznacza uznanie dla istnienia społecznej hierarchii, której państwo jest zwieńczeniem. Jednocześnie jednak nowoczesne funkcjonalne zróżnicowanie społeczeństwa i jego rosnąca złożoność wymykają się hierarchicznemu uporządkowaniu, tworząc system oparty na współzależności wielu ośrodków podmiotowości i sprawczości. W efekcie rośnie napięcie między logiką hierarchii i logiką funkcjonowania społeczeństwa tworzącego policentryczny złożony system. Próby wtłoczenia społeczeństwa obywatelskiego w hierarchię w skrajnych przypadkach doprowadziły do ekscesów państwa totalitarnego. Z kolei wkroczenie państwa w rozwiązywanie problemów społecznych w ramach modelu państwa opiekuńczego uruchomiło proces pogłębiania się zależności, na końcu którego było odkrycie splątanego charakteru problemów społecznych”.

A zatem albo zupełny zamordyzm, który pragnie tyleż krwawo, ile bezskutecznie przykroić pluralistyczne społeczeństwo do wyobrażeń elity państwa, albo chaos, w którym rozwiązanie jednego problemu społecznego generuje tuzin problemów kolejnych. I powiększa tylko złożoność, coraz trudniejszą do opanowania. Tyle współczesny Lewiatan.

Nikt nie zostanie pocieszony

W Polsce, czyli wszędzie zawiera też najcięższe z możliwych oskarżeń przeciw rządowi Prawa i Sprawiedliwości: jeśli cały świat zmierza dziś w stronę klifu Seneki, to my jeszcze dociskamy gaz.

„Tragedia państwa PiS polega na tym, że w odpowiedzi na rosnącą złożoność podejmuje ono działania, które prowadzą do radykalnej redukcji owej złożoności – alienacji państwa i jego ucieczki z rzeczywistości w sferę mitów i fantazji rządzoną przez prawa patafizyki, która – przypomnijmy definicję Alfreda Jarry’ego: »stanowi teorię urojonych rozwiązań przypisujących symbolicznie zarysom rzeczy, za sprawą tychże, własności potencjalne«. Zgodnie z tymi prawami stępka w szczecińskiej stoczni jest promem ze względu na samą jej potencjalność, podobnie jak Wojska Obrony Terytorialnej gwarantem niepodległości”.

Suchą szosą Sasza szedł, aż zdechł

Logika obozu rządzącego dziś Polską zakłada zatem w opisie autora potrzebę centralizacji władzy zamiast prób koordynacji działań różnych aktorów społecznych. PiS traktuje społeczeństwo jak hierarchiczną strukturę, której chce być zwieńczeniem, zamiast być aktorem współrządzącym w warunkach pluralizmu; podtrzymuje energetykę opartą na węglu, zwalczając OZE i pozorując prace na rzecz rozwoju energetyki jądrowej; wreszcie zamiast traktować kulturę jako demokratyczne narzędzie porozumiewania się i kształtowania wspólnej przyszłości, posługuje się nią do identyfikowania swoich i wykluczania obcych; obiecując przywrócenie godności ludowi, pogłębia jego umysłową proletaryzację.

Fundamentalna krytyka postawy PiS mało komu poprawi jednak humor. Bo tuż obok na kartach książki przeczytamy o bezradnych liberałach, którzy − jak Madeleine Albright − odpowiedź na faszystowskie zagrożenie widzą w… objaśnianiu ludziom, „jak działa polityka. Jak funkcjonują parlamenty, sądy,  wybory, systemy podatkowe, media, relacje międzynarodowe (…), że niezależne sądy nie są potrzebne sędziom, lecz obywatelom (…), po co im wolność mediów i że media nie są »wrogami ludu«, jak mówi prezydent Trump”.

Ci najbardziej subtelni, jak Martha Nussbaum, dostrzegają źródło problemu w powszechnym narcyzmie jednostek, które za sprawą wadliwej edukacji i wzorców kultury celebryckiej przestają być zdolni do traktowania innych jako odrębnych osób.

Redukują oni drugiego człowieka do instrumentu zaspokajania własnych potrzeb, nie wykształcają postawy empatii ani rozumienia wzajemnych współzależności. A stąd prosta już droga do akceptowania wyłącznie „ludzi takich jak my” i lęku wywołanego samą już obecnością „innych”. Niestety, wskazuje Bendyk, remedium wydaje się mało obiecujące: „odpowiedź Nussbaum nie różni się zbytnio od propozycji Albright, dokłada do nich edukację przez sztukę, zwracając uwagę, że kontakt z dziełami artystycznymi jest najlepszym sposobem kształtowania empatycznej wyobraźni, zdolnej do postrzegania Innego nie jako takiego samego jak ja, ale jako odrębnej jednostki obdarzonej emocjami, cierpiącej i godnej współczucia”.

Mówiąc tylko trochę złośliwie: tłumaczmy ludziom tak, żeby zrozumieli, że wolności obywatelskie to ważna rzecz, względnie zafundujmy każdemu trzy bilety do opery na rok. A przecież w faszyzmie, pisze Bendyk, chodzi raczej o iluzję ścisłej więzi z podobnymi sobie, o „ciepło zamiast przyszłości”, a więc ofertę silnej, zwartej i gotowej, monolitycznej – przynajmniej z pozoru – wspólnoty, tak pożądanej w warunkach, gdy kapitał i system technologiczny zdołały się wymknąć spod wszelkiej kontroli. I które nie pozwalają, na to wygląda, pomyśleć choćby przyszłości obiecującej i świetlanej.

A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys

Powiedzmy jednak, że i lewica nie będzie diagnozami autora usatysfakcjonowana. Żadna lewica. Ta „socjaldemokratyczna” dowie się z książki, że neoliberalizm dominujący od lat 70. to nie tyle źródło, ile symptom problemu. Jako projekt przerzucenia odpowiedzialności za przyszłość na jednostkę i rynek był bowiem odpowiedzią na, po pierwsze, niezdolność państw do pogłębiania złożoności systemu po kryzysie energetycznym; po drugie, na rozpad pojęcia dobra wspólnego wynikający z rosnącego zróżnicowania i pluralizmu społecznego.

Lewica krytykująca Balcerowiczowską transformację przeczyta z kolei, że nie tylko nasz kraj pod władzą PiS nie jest zdolny rosnącą złożonością problemów zarządzać, ale że włączenie Polski w gospodarcze struktury zachodniego kapitalizmu było z tego punktu widzenia zbawienne. Mimo ogromnych kosztów społecznych włączenie nas w globalne łańcuchy produkcji i status półperyferii pozwoliły nam bowiem pozbyć się zadań, na które nie byliśmy gotowi.

Silniejsze węzły globalnej sieci kapitalizmu zarządzały złożonością gospodarki i społeczeństwa za nas, niejako ratując Polskę przed ujawnieniem niezdolności jej krajowych instytucji do koordynacji na odpowiednio wysokim poziomie. Oczywiście, to centrum czerpało z tego asymetryczne korzyści; niemniej koordynacja wielkich łańcuchów produkcji, jak i efektywność energetyczna gospodarki – wymuszona w końcu przez UE i globalizację – po roku 1989 byłyby chyba ponad zdolności krajowego zarządzania.

Dalej, postkomunistyczna lewica sentymentalna przeczyta, w jak strasznej ruinie był PRL pod koniec lat 80. Choć częściowo autarkiczny model rozwoju miał istotne zalety – zwłaszcza na poziomie kształcenia kapitału ludzkiego czy polityki badawczo-rozwojowej w przedsiębiorstwach – system musiał się zawalić pod własnym ciężarem. I to nawet niezależnie od geopolityki, błędów planistów czy skostnienia biurokracji. Energetyczna ścieżka zależności, dowodzi Bendyk, spychała Polskę w przepaść od początku lat 70., gdy jeszcze wskaźniki makroekonomiczne wydały się obiecujące; kupienie czasu po roku 1989 odbyło się kosztem transformacyjnej recesji, masowego bezrobocia, degradacji regionów przemysłowych; wiele z trendów pozytywnych, jak redukcja emisji CO2, zostało po prostu wymuszonych przez otoczenie międzynarodowe.

Wreszcie, lewica zielona też będzie miała kłopot. Po pierwsze, bo atom jest według autora wartą rozważenia (choć kłopotliwą) częścią postulowanego miksu energetycznego Polski; jednocześnie siła argumentów „przeciw” z pewnością sprowokuje gniew nuklearnych dogmatyków. Co więcej jednak, Bendyk podaje argumenty przeciwko dekarbonizacji „tu i teraz, za wszelką cenę” wskazując, że w najbliższych latach trzeba wykorzystać paliwa kopalne (!) jako wciąż wysokowydajne, do przeprowadzenia energetycznej transformacji. Wiatraki i panele słoneczne, ale i termomodernizacja bez ropy, węgla czy gazu w ciągu najbliższej dekady się nie zrobią. A za lat kilkanaście nawet z nimi będą już nieosiągalne.

Paradoks Bińczyk-Bendyka

Książka pełna jest danych, przywołanych teorii i ich autorskich interpretacji, przełożeń pomysłów globalnych na konteksty lokalne i wydyskutowanych z setkami krajowych rozmówców idei na zbawienie świata i Polski. Momentami ma się wrażenie, że powinna mieć tytuł „To bardziej skomplikowane”, ale rynek książki ma swoje prawa.

Bińczyk: Na naszych oczach zatrzymała się hiperkonsumpcyjna gospodarka wzrostu

Niemniej Edwin Bendyk, jako erudyta z jednej, ale też doświadczony moderator i dyskutant z drugiej strony, potrafi złożoność opisu zredukować do poziomu przyswajalnego dla czytelnika prasy; stara się z najbardziej ponurej gęstwiny zagrożeń i apokaliptycznych przepowiedni wydobyć nadzieję.

Momentami trudno jednak – to zarzut do świata, nie do Bendyka – uciec od wrażenia, że ten optymizm jest na siłę. Podobnie jak w Epoce człowieka Ewy Bińczyk, pracy bardziej naukowej, ale też niepozbawionej publicystycznej werwy, tylko charyzma i błyskotliwość autora nie pozwala czytającym stoczyć się w głęboką depresję. Chcemy im wierzyć, że wyjście jednak jest i że to światełko to nie reflektor lokomotywy w tunelu. Tylko czy możemy?

Czasem bowiem stosowane przez nich analogie mimowolnie nam tę wiarę odbierają: opisując manifestację nowej miejskiej tożsamości przez gdańszczan żegnających zabitego prezydenta, Bendyk porównuje ją do „czarnej procesji” pod wodzą burmistrza Warszawy Jana Dekerta z 1789 roku. Tamta postulowała dowartościowanie polityczne miast, ale nie trzeba chyba wyjaśniać, że daremnie. Podobnie, z aprobatą pisząc o Wielkiej Debacie, jaką prezydent Macron zainicjował po protestach „żółtych kamizelek”, autor zestawił ją z Księgą Skarg… Ludwika XVI. Tak, tego samego, co skończył na gilotynie.

Autor W Polsce, czyli wszędzie widzi niewystarczalność charakterystycznej dla myśli I połowy XX wieku „zasady nadziei” Ernsta Blocha, która odrzucając wszelkie utopie skończonego porządku, postulowała jednak „projektowanie lepszych światów na podstawie racjonalnych przesłanek, intuicji niesionych przez sztukę czy przez ludzkie marzenia”. Z drugiej strony głębia czekających nas zmian sprawia, że nie podołamy im, zdając się tylko na zasady odpowiedzialności (prowadzić rachunek ryzyka tak, by „uniknąć katastrofy, której nie da się przewidzieć, ale której można by uniknąć, rezygnując z podjęcia ryzyka”) i ostrożności („innowacje technologiczne wprowadzać do obiegu po uzyskaniu jednoznacznej wiedzy, że w efekcie nie dojdzie do nieodwracalnych negatywnych konsekwencji”). Z tego prostego powodu, że „konstruowanie nowego świata z chaosu bezkrólewia jest jednak innym zadaniem niż próba kontrolowania rozwoju w ramach obowiązującego paradygmatu i istniejących ram pojęciowych”.

Zostaje nam – tylko i aż – syntetyczna wobec nadziei i odpowiedzialności zasada wyobraźni, a właściwie „wyobraźni ontologicznej”, czyli „zdolności dostrzegania form istnienia w ich potencjalnej podmiotowości, a więc mocy tworzenia i kształtowania rzeczywistości”.

Za patrona praktykującego tę zasadę Bendyk obiera Tadeusza Kościuszkę, który „dostrzegał np. podmiotowość czarnoskórych Amerykanów skazanych na niewolnictwo. Kościuszko różnił się od abolicjonistów tym, że nie postulował uwolnienia w abstrakcyjnych kategoriach praw człowieka i liberalnej wolności, tylko właśnie w kategoriach podmiotowych. Domagał się więc nie abstrakcyjnej  wolności, ale wolności realnej, czyli takiego stanu, w którym wolność czyni z wolnego podmiot, dając mu możliwość autonomicznego działania. W przypadku amerykańskich niewolników prawdziwa wolność oznaczała więc uwolnienie, zaopatrzenie w ziemię (środki produkcji) i wykształcenie (kapitał kulturowy)”.

Susan Buck-Morss: Niewidzialny niewolnik

czytaj także

A może ktoś bliżej? Czy jest ktoś poza Naczelnikiem przegranej insurekcji, kto wskazuje nam drogę? Jest Greta Thunberg, inspiratorka i ikona młodzieżowego ruchu na rzecz przyszłości. Nie tylko dlatego, że porwała tłumy do polityki – szwedzka nastolatka łączy bowiem zdawałoby się niedające się pogodzić aspekty emocjonalności i twardego, nieomal scjentystycznego racjonalizmu. Z pasją godną heroiny rewolucji opowiada o tym, co odkryli naukowcy i co dla nas z tego wynika.

I jest jeszcze Olga Tokarczuk. Chodzący dowód, że wbrew intencjom rządu kultura polska nie popadła w zupełny, tożsamościowy prowincjonalizm. I która wzywa, by kształtować zdolność, pisze Bendyk, „do współodczuwania z innym, który nie jest taki jak ja, ale z którym współodczuwam poprzez wspólne imaginarium symboliczne”. By wreszcie – to już słowa samej noblistki –  przywrócić „umiejętności wielowymiarowego (konkretnego, historycznego, ale i symbolicznego, i mitycznego) uczestniczenia w łańcuchu wydarzeń zwanym naszym życiem”.

Bo od empatii zaczyna się wspólnota i zdolność do zbiorowego działania; od wyobraźni innego świata nadzieja na zmianę; od zdolności rozumienia swego miejsca w świecie – demokratyczne uczestnictwo.

„W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata”, wyd. POLITYKA, 2020r.

Na pierwszy rzut oka to wszystko zdaje się jakby z księżyca w kraju, gdzie nawet pandemia nie odwodzi władzy od wyborów, smog od dotowania górnictwa, a susza od wycinki drzew. A jednak fatalistyczne przekonanie, że zostaje nam tylko kontemplacja literatury, jak najdalsze jest od intencji autora. Podobnie jak apokaliptyczna histeria i żądanie „wszystko albo nic”, tu i teraz. Bo przebudowa świata to ostatecznie zadanie polityczne i jako takie wymaga negocjowania interesów i emocji, a nie ekspresji własnej wyższości moralnej bądź upajania się uczestniczeniem we wspólnocie podobnie czujących.

Bendyk największą nadzieję dostrzega w „przespanej rewolucji” polskich samorządów; w tworzeniu się sfery publicznej, w której żyjemy i działamy, a którą w cień spycha spolaryzowana i jałowa polityka parlamentarna. Miasta polskie i lokalne wspólnoty to te miejsca, gdzie władza relatywnie najszybciej się uczy, gdzie zaczyna włączać obywateli do decydowania o sobie, gdzie sami mieszkańcy potrafią się z tą władzą pozytywnie zidentyfikować. Gdzie wreszcie zaufanie do elit rośnie, a nie dramatycznie spada. A zatem – powietrze miejskie naprawdę czyni wolnym. Oby jeszcze uczyniło nas skutecznymi.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij