Czytaj dalej, Historia

Pornofala z Zachodu

sex-shop

Gdy w marcu 1989 roku podczas obrad okrągłego stołu zapowiedziano zniesienie cenzury, wystarczyło zaledwie kilka miesięcy, by w całym kraju jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać peep-showy i sex-shopy, a wypożyczalnie wideo zapełniły się pornografią dystrybuowaną przez prawie 50 krajowych firm. W krótkim czasie na rynek trafiło kilkadziesiąt magazynów „erotycznych”, choć większość z nich z lekką erotyką nie miała nic wspólnego. Rozmowa z Ewą Stusińską, autorką książki „Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity”.

Michał Sowiński: Pewnie często jesteś pytana, dlaczego wybrałaś taki temat – najpierw na pracę naukową, potem na reportaż. Co odpowiadasz?

Ewa Stusińska: Zastanawiam się wtedy, czy gdybym była mężczyzną, najlepiej z sumiastym wąsem, równie często słyszałabym to pytanie. (śmiech)

Zaczęło się kilkanaście lat temu od Rudolfa Mariana Pankowskiego – książki, która próbowała pożenić pornograficzną wyobraźnię z literaturą piękną. Zafascynowało mnie, jak wspaniałym gatunkiem może być pornografia literacka. Transgresyjnym, wywrotowym językowo, a jednocześnie dotykającym zakamarków naszego doświadczenia. Temu poświęciłam swój doktorat, potem założyłam bloga porno-grafia.pl i zaczęłam pisać o literaturze pornograficznej. Dwa lata temu Wydawnictwo Czarne odezwało się z pytaniem, czy nie chciałabym wytknąć głowy zza literatury i przyjrzeć się bliżej polskiej rzeczywistości. Skusiłam się.

Skąd tytuł?

Ten zwrot pojawia się w historii jednego z bohaterów książki – Sławka, autora opowiadań pornograficznych. W latach 90. praca w piśmie pornograficznym była przez młodych chłopców darzona wielką estymą, więc Sławek postanowił wysłać swoje erotyczne juwenilia do Pink Pressu (wydawca „Nowego Wampa” i „Nowego MEN-a”). Firma nie prezentowała bardzo wyśrubowanych standardów dziennikarskich, a Sławka zaprosiła do współpracy. Pierwszym zleceniem było stworzenie opisów do pornograficznego fotostory, które miało ukazać się w którymś z magazynów. Sławek nie miał wtedy w domu komputera ani faksu, dlatego redaktor opowiadał mu przez telefon, co jest na obrazkach. A że prawdopodobnie był wtedy w domu, z rodziną, nie chciał używać zbyt dosadnego języka. Mówił: „a tu taka pani klęczy przed panem i robi mu… miłą robótkę”. Sławek musiał sobie całą tę scenę wyobrazić, a potem opisać.

Pomyślałam, że „miła robótka” świetnie oddaje ducha tamtych czasów. Z jednej strony chałupnictwo, niskie standardy, wielka improwizacja typowa dla pierwszych produkcji pornograficznych, i w ogóle dla początków polskiego kapitalizmu, z drugiej – naiwność, pozytywna energia i brak śmiertelnej powagi, często towarzyszącej mówieniu o seksie.

Jeszcze erotyka czy już pornografia?

Dla mnie granica między erotyką a pornografią to kwestia płynna i zależna od władzy – kto, kiedy i po co ją definiuje. W latach 90. w Polsce to rozróżnienie zostało z wielu powodów potraktowane bardzo progresywnie.

Po pierwsze, z obawy przed procesami (wciąż obowiązywał Kodeks karny z 1969 roku) wydawcy świerszczyków, dystrybutorzy filmów czy właściciele sex-shopów przyjęli, że „pornografia” to przedstawienia seksu z nieletnimi, zwierzętami albo z użyciem przemocy. Wszystko inne – a więc konsensualna rozrywka dla dorosłych – to „erotyka”. Po drugie, wszelkie próby ograniczania nowych swobód traktowane były początkowo jako cenzura, a ta nie kojarzyła się dobrze w nowym, demokratycznym społeczeństwie. Po trzecie i najważniejsze, „porno fala” – jak śpiewał Franek Kimono – pod płaszczykiem „zachodniości” wdarła się do mainstreamu. Dla Polaków wygłodniałych zachodniej konsumpcji – podobnie jak w przypadku kina gatunkowego – kanony czy gusta nie miały istotnego znaczenia. Liczyła się nowość.

Piszesz z przekąsem, że w kwestii pornografii szybko dogoniliśmy Zachód.

Tempo nadrabiania „zaległości” było zawrotne. Gdy w marcu 1989 roku podczas obrad okrągłego stołu zapowiedziano zniesienie cenzury, wystarczyło zaledwie kilka miesięcy, by w całym kraju jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać peep-showy i sex-shopy, a wypożyczalnie wideo zapełniły się pornografią dystrybuowaną przez prawie 50 krajowych firm. W krótkim czasie na rynek trafiło kilkadziesiąt magazynów „erotycznych”, choć większość z nich z lekką erotyką nie miała nic wspólnego. „Cats”, „Raport”, „PeepShow”, „Wamp”, „One To Lubią”, „Erotyczny Donosiciel”, „MEN!” czy „Soft” sprzedawały się w nakładach, które dziś wydają się niewyobrażalne („Cats” miał początkowo 350 tys., „Seks Specjalik”, później przemianowany na „Seksrety” – 100 tys.). Pornografia stała się masową rozrywką Polaków i Polek.

Niestety niecałą dekadę później większość polskich firm przestała istnieć. Wiązało się to z próbami ustawowego zakazu pornografii forsowanymi przez rząd AWS. To czas skrętu na prawo, związany z coraz większą ingerencją Kościoła katolickiego i skrajnie prawicowych organizacji (o czym świetnie piszą Klementyna Suchanow czy Marcin Kościelniak), a także brak niezbędnych regulacji umożliwiających sprawne funkcjonowanie polskiej branży. Do tego internet i zwycięstwo neoliberalnego modelu gospodarki, który przyniósł dominację międzynarodowych gigantów, takich jak Mind Geek (Pornhub, Redtube) czy XVideos.

Dziś polska pornografia praktycznie nie istnieje, poza amatorską produkcją i kilkunastoma firmami, najczęściej zarejestrowanymi w Czechach, które mają minimalny kapitał, by nadążać technicznie za wymogami rynku. No i firmą Ledapol z Lublińca, produkującą ubrania i gadżety, skierowaną w 99 proc. na rynki zachodnie. W skórzanym gorsecie Ledapolu wystąpiła Lady Gaga. Ale to chyba jedyny wyjątek.

Pornobiznes w internecie ma problem. Nareszcie

Historia pornografii to historia transformacji?

Pojawienie się w Polsce pornografii – jej rozwój i upadek – można czytać paralelnie z narracją o kształtowaniu się wolnego rynku, terapii szokowej i jej długotrwałych społecznych konsekwencjach. Jednak zaskoczyła mnie skala konsumpcji pornografii w pierwszej połowie lat 90. – mówimy o milionach Polaków i Polek. Niby znałam rozmiary tego rynku, nakłady czasopism czy historie, jak w trzy dni wyprzedano cały asortyment pierwszego sex-shopu w Warszawie, ale trudno mi było uwierzyć, że konserwatywne, religijne społeczeństwo na kilka lat zawiesiło tak silne kulturowe tabu. A jednak wystarczyła rama „zachodniości”, „nowości” i porno przestało razić.

Czułem w twojej książce rozczarowanie ewolucją branży pornograficznej w Polsce.

Obserwując początki polskiej pornografii, można było mieć nadzieję na jej bardziej zróżnicowany, równościowy i nieprzemocowy wariant. Nie jestem naiwna – wiem, że większość polskich produkcji była mizoginiczna, stereotypowa i mało nowatorska, niemniej ogromny popyt na polski produkt w pierwszej połowie lat 90. gwarantował kontrolę prawną (o wiele łatwiej było sprawdzić wiek rozebranej osoby, gdy producent był zarejestrowany w Polsce i sprzedawał legalnie swoje filmy).

Duża konkurencyjność sprawiła z kolei, że pojawiały się treści niezwykle progresywne nawet jak na dzisiejsze czasy. Swoje magazyny mieli nie tylko playboye pretendujący do klasy średniej („Pan”, „Playboy”, „Cats”), ale i ludzie z klasy robotniczej. „Peep Show”, śląski magazyn redagowany przez Stanisława Salnika, chyba najbliższy oryginalnemu „Hustlerowi” Larry’ego Flinta, zabiegał o innego czytelnika. Trudno było tam znaleźć rozebraną zachodnią aktorkę porno, łatwiej za to sprzedawczynię z mięsnego albo panią z magla, która sama wysłała swoje zdjęcia zrobione przez męża. Seks prezentowany był naturalistycznie, siermiężnie, ale bliżej temu, jak wyglądamy naprawdę, gdy szare światło poranka zagląda do mieszkania przez brudną szybę.

Świat byłby lepszym miejscem bez tylu pięknych ciał

Pomijając częste wychyły prawicowo-konserwatywne – czym różni się pornografia schyłkowego PRL-u od epoki tzw. liberalnej demokracji?

Zawsze fascynuje mnie bezrefleksyjne założenie, że jako społeczeństwo z dekady na dekadę rozwijamy się, czyli stajemy się bardziej wyzwoleni, wyemancypowani i świadomi. A przecież wystarczy lekcja historii najnowszej, by zobaczyć, że jest wręcz odwrotnie. Dostępność aborcji jest dziś tego najlepszym przykładem. Z pornografią było podobnie.

Podam jeden przykład, od którego zaczynam swoją książkę. W 2018 roku prawa do marki kultowego świerszczyka „Twój Weekend” trafiły na Allegro, bo wydawcy groziło bankructwo. Kupcem niespodziewanie okazała się Gazeta.pl, bank BNP Paribas, Wavemaker Polska, Mastercard oraz Papaya Films, a 8 marca 2019 roku do kiosków w całym kraju trafił ostatni numer pisma w zupełnie nowej odsłonie. „48 stron bez seksizmu” – głosił napis na okładce, a ubrane na czarno Ewa Kasprzyk, Orina Krajewska i Joanna Jędrzejczyk patrzyły dumnie na czytelnika. W środku – zamiast nagich pań – znalazły się rozmowy o gender gap w biznesie, reportaż z porodu i artykuły o walce z molestowaniem. Wszystko super, ale dlaczego rezygnacja z seksizmu musiała oznaczać całkowitą rezygnację z seksu? Czy faktycznie to jedyny poprawny politycznie i etycznie wybór w liberalnej demokracji? Polskie magazyny pornograficzne całkowicie zniknęły z oferty Żabek, Empików i większości stacji benzynowych, chociaż pornografię w internecie ogląda prawie połowa polskich użytkowników internetu (badania Gemius z 2016 roku).

Wydaje nam się, że coś powinno nas kręcić, bo tak napisali w gazecie [rozmowa z Natalią Trybus]

Moim zdaniem zamykanie ostatnich polskich tytułów gwarantuje co najwyżej utratę jakiejkolwiek kontroli nad tym, co konsumujemy. A przecież można było się pokusić o stworzenie progresywnego w treści magazynu, zapewnienie mu odpowiedniej reklamy, zarówno wśród czytelników, jak i potencjalnych reklamodawców, by mógł utrzymać się na rynku. Nawet pruderyjny PRL pozwolił na wydawanie pierwszego polskiego „Playboya”, który nazywał się „Pan”.

Te próby z przełomu lat 80. i 90. wydają się dziś niewiarygodne.

No właśnie, wyobrażamy sobie z łatwością typowego konsumenta oraz typowego producenta pornografii. Tymczasem lata 90. przynoszą kilka opowieści, które, delikatnie mówiąc, komplikują ten obraz. W swojej książce opowiadam o pierwszych playboyach, m.in. PRL-owskich podróbkach kultowego amerykańskiego pisma, jak i chałupniczej wersji okazowej, jaką Janusz Leksztoń, jeden z pierwszych polskich milionerów początków III RP, próbował przekonać zachodniego wydawcę do przyznania mu licencji. Leksztoń dorobił się na produkcji kotłów, ale poprzez wydawanie kultowego pisma chciał podwyższyć swój status społeczny, stać się playboyem, uosobieniem swoistej filozofii męskości. Niestety wpadł w spiralę długów i trafił do więzienia, a wydawczynią polskiej edycji „Playboya” została Beata Milewska. To przedsiębiorcze kobiety często pociągały za sznurki dużych firm wydających pornografię soft.

Z pornografią w wersji hard jest jeszcze ciekawiej. Jedno z największych i najstarszych wydawnictw na rynku było stworzone i zarządzane przez gejów. Sławek Starosta, aktywista gejowski i muzyk, zżymał się, że w nowej rzeczywistości polscy homoseksualiści zaczynają wtapiać się w heteronormę. Na łamach prasy gejowskiej najpierw apelował, by nie zapominać o tym, co ich wyróżnia („nie zapominajmy o dupie”), a potem zaczął wydawać regularną pornografię „dla homoseksualistów, a nie homoaseksualistów”, jak kpił z ówczesnego pruderyjnego środowiska. Tak powstał Pink Service, a potem Pink Press, wydawca „MEN!-a”, „Gejzera”, ale też „Wampa” i „Wampera”, kierowanych do heteroseksualnego czytelnika. Co ciekawe, jedną z redaktorek naczelnych „Wampa” była krótko Fiolka Najdenowicz, koleżanka Starosty z zespołu Balkan Electrique.

W pierwszych latach istnienia „Playboya” publikowali w nim czołowi ówcześni intelektualiści, co dziś wydaje się co najmniej nieoczywiste.

Nie tylko w „Playboyu”. W „Hustlerze” pisali Jerzy Pilch, Manuela Gretkowska, Andrzej Szczypiorski. Tadeusz Jasiński, pierwszy redaktor naczelny, gdy dowiedział się, jakim budżetem dysponuje, mówił otwarcie, że „wszyscy byli jego”. Tłumaczami harlequinów był Piotr Amsterdamski, tłumacz książek Stephena Hawkinga i Alberta Einsteina, a także profesor Marcin Król, wieloletni redaktor naczelny „Res Publiki Nowej”, filozof i intelektualista. Pieniądze nie wyjaśniają wszystkiego, bo nie każdego można nimi skusić. Jednak na początku lat 90. nawet osoby z wysokim kapitałem kulturowym były oślepione tym, co przychodziło z Zachodu. Skoro tam to było legalne, to i u nas wypadało czytać, oglądać czy publikować na łamach. Z czasem, gdy lepiej poznaliśmy ten gatunek, powstały nowe hierarchie i obiegi.

Branża porno była zawsze w awangardzie postępu technologicznego, co czasem miewało ciekawe konsekwencje.

W drugiej połowie lat 80. celnicy nie radzili sobie z kontrolą nielegalnie importowanych do Polski pornograficznych kaset wideo. Dekadę później, w 1998 roku, a więc dwa lata po tym, jak TP SA udostępniła Polakom dostęp do internetu, najczęstszymi słowami wpisywanymi w wyszukiwarce Netoskop były: sex, mp3, porno, polski, polska, erotyka, zdjęcia, giełda. Czego to dowodzi? Popularności, która zawsze wiązała się z pieniędzmi, a te z kolei z innowacjami. Ale VHS-y i internet miały olbrzymią przewagę: model biznesowy oparty na otwartym standardzie, niezależność od głównych obiegów medialnych jak telewizja czy kino, a przede wszystkim niezwykła łatwość w dystrybucji. Jak pisali Mirosław Filiciak i Patryk Wasiak w Weź pan Rambo: „żaden nośnik przed kasetami wideo nie przenosił tak skutecznie obrazów przez żelazną kurtynę”.

Widmowa dekada [rozmowa z Olgą Drendą]

Dziś „polskie porno” to osobny gatunek. Jak to się stało?

Jednym z pierwszych i najbardziej rozpoznawalnych fenomenów polskiej pornografii byli pod koniec lat 90. Podrywacze.pl – cykl filmów, w których kilku zwykłych chłopaków nagrywało próby poderwania, a następnie „zaliczenia” spotkanej dziewczyny, nie odkładając przy tym kamery. Jak tłumaczył serwisowi Joe Monster jeden z pierwszych inwestorów: „Styl gonzo pojawił się w tych produkcjach naturalnie. Jeśli masz do dyspozycji tylko kamerę i dobre chęci, nie porywasz się na megaprodukcje, ale starasz się zrobić coś, co jesteś w stanie osiągnąć”.

Brak kapitału to jedno, ale w latach 90. rynek wideo był zalany przez wysokobudżetowe produkcje z Niemiec, Szwecji czy Stanów Zjednoczonych z lat 70., 80. i 90. Paradoksalnie, by się wyróżnić, wystarczyło, by filmy były „nasze”, z Polski. Im bardziej siermiężne, tym wiarygodniejsze. Spragnieni polskich realiów widzowie udawali, że nie dostrzegają sztuczności dialogów. Byli wzruszeni już samym faktem, że porno dotarło do polskich miast i miasteczek: Szczecina, Gniezna, Białegostoku, Helu. Sukces Podrywaczy próbowały powtórzyć również inne firmy.

Kilka lat później, gdy Podrywacze.pl dorobili się większego kapitału, a ich filmy się sprofesjonalizowały, w polskim internecie dominowały już wielkie serwisy zagraniczne, oferujące amatorskie filmy z Polski. Większe polskie firmy zaczęły mieć ogromny problem, by przebić się ze swoją produkcją. Polacy woleli już szukać polskości na Pornhubie.

Fejkowe porno, prawdziwe problemy

Historia pornografii to przecież opowieść o tym, kim jesteśmy – z uwzględnieniem najróżniejszych kategorii i problemów socjologicznych. Szkoda, że to temat tak rzadko podejmowany w badaniach.

Skarbnicą wiedzy były dla mnie anonse erotyczne publikowane w koszalińskim magazynie „Seksrety”. Tam ujawniła się perspektywa czytelników i czytelniczek, którzy te magazyny faktycznie czytali. Co miesiąc swoje ogłoszenia zamieszczało kilka tysięcy osób zróżnicowanych wiekowo, klasowo, preferencyjnie. By się wyróżnić na tle konkurencji, zareklamować siebie, a zarazem sprecyzować obiekt westchnień, sięgano po zdumiewające formy literackie. Preferencje seksualne, rozpisane na kilka zdań anonsu, były niezwykle zróżnicowane, jeśli porównać je z podstawowymi kategoriami dzisiejszych filmów pornograficznych. Ktoś poszukiwał pań, które będą go listownie poniżały; pewien „srogi miś ze spalskich lasów” szukał „filigranowej, uległej miłośniczki klapsa”; kobieta „typ Krystyny z Klanu” liczyła, że pozna towarzysza życia, a ksiądz – młodego mężczyznę, któremu da schronienie pod własnym dachem.

Oczywiście poza warstwą anegdotyczną wybija się szereg kwestii społecznych, jak choćby ogłoszenia gejów szukających lesbijek w celu kamuflażu albo problem rzadkich preferencji seksualnych, które nie mieszczą się w mainstreamie. Mam nadzieję, że ktoś wkrótce zanalizuje ten temat z należną mu uwagą.

Piszesz, że jako społeczeństwo oblaliśmy egzamin z dojrzałości w kwestii pornografii. Co zrobić, żeby go zdać?

Pod koniec lat 90. dyskusja o pornografii rozbiła się o moralność, a w bardziej liberalnych kręgach – o aspekt etyczny: krzywdę ludzką, manipulację, przemoc. Te oczywiście mają miejsce i należy o nich mówić, ale to jednak tylko jeden z wielu aspektów powszechnej pornografizacji kultury. W skali polskiej na pewno trzeba zapewnić właściwą regulację branży (nie ma ona nawet oddzielnego kodu PKD dla swojej działalności, więc np. producenci gadżetów erotycznych korzystają z PKD wytwórców zabawek), ale też wsparcie dla biznesu. Polskie firmy nie mają szans konkurować z zachodnimi gigantami, a dobre, równościowe i nieprzemocowe produkcje nie tak łatwo znaleźć. Konieczna jest edukacja seksualna, która nauczyłaby odróżniać fikcję od rzeczywistości, fantazję od przemocy, a wyczyny kaskaderskie na planach filmowych od zachowań w naszych sypialniach. Można by wymieniać długo, ale najważniejsze jest chyba jedno – żeby osiągnąć dojrzałość, nie wystarczy stwierdzić, że pornografia nie jest nielegalna. Trzeba uznać jej legalność i wziąć za to odpowiedzialność.

Historia seksualności może nam wiele powiedzieć o społeczeństwie

**
Miła robótka StusińskaEwa Stusińska (ur. 1984) – doktor nauk humanistycznych. Studiowała filologię polską i psychologię. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, „Twórczości”, „Kulturze Liberalnej”, „Res Publice Nowej”. W 2018 roku ukazał się jej doktorat Dzieje grzechu. Dyskurs pornograficzny w polskiej prozie XX wieku. Jest współzałożycielką magazynu „Nowa Orgia Myśli”. Prowadzi stronę i fanpage porno-grafia.pl. Interesuje się zjawiskami wykluczonymi przez dyskurs publiczny i przyznaje do zainteresowania pornografią wedle zasady: „W sercu mieć dobro, a w głowie – trochę dzikiego porno”. Jej książka Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Czarne, a 14 lutego 2021 w Audiotece odbędzie się premiera serialu podcastowego o tym samym tytule.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sowiński
Michał Sowiński
Krytyk literacki i redaktor
Michał Sowiński (ur. 1987) – krytyk literacki i redaktor, związany z „Tygodnikiem Powszechnym” i Festiwalem Conrada. Prowadzi podkast „Book’s not dead”.
Zamknij