Czytaj dalej, Świat

Wojna z przedmieściami

sztokholm-zolty-dom

Musi znaleźć się sposób na to, by umożliwić ludziom biednym, o niskich zarobkach, życie w dzielnicach cieszących się prestiżem. Katarzyna Tubylewicz rozmawia z Perem Wirténem, szwedzkim pisarzem i dziennikarzem.

Po drodze z Nacka, gdzie mieszkam, do Huddinge Centrum, gdzie umówiłam się na wywiad, mijam wiele przystanków autobusowych. Stojący na nich ludzie są coraz bardziej różnorodni, coraz częściej pojawiają się wymyślne fryzury ze skręconych, nieskandynawskich włosów, coraz więcej chust i czarnych dresów chłopaków, którzy marzą o tym, żeby zostać nowym Zlatanem.

Gmina Huddinge należy do regionu nazywanego Dużym Sztokholmem. Mieszka tu 110 tysięcy osób. To jedno z tych miejsc, w których raczej się nie bywa. Oczywiście jeśli się tu nie mieszka albo nie pracuje. Znajduje się tu jeden z dwóch oddziałów najlepszego szpitala w kraju: Karolinska. W dzielnicy Flemingsberg, zaliczanej do trudnych przedmieść, działa też świetny Uniwersytet Södertörn. Swego czasu sama tu studiowałam przekład literatury pięknej. Co ciekawe, uniwersytet, który ulokowano w Flemingsberg po to, by wyrwać tę dzielnicę ze szponów społecznego wykluczenia, żyje życiem całkowicie osobnym od sąsiedztwa. Znajduje się na tyle blisko stacji kolejki podmiejskiej i jest na tyle skutecznie „odwrócony plecami” do okolicznych bloków, że można tu codziennie bywać i w ogóle nie zdawać sobie sprawy, w jakiej jest się okolicy. To bliskość niezbliżająca.

W Huddinge Centrum parkuję samochód w garażu o wdzięcznej nazwie Paradiset – Raj. W pobliżu znajduje się też Rajski Rynek oraz ulice Słoneczna, Mchu i Leśna. Przytulnie brzmiące, optymistyczne nazwy są charakterystyczne dla podmiejskich dzielnic mieszkaniowych budowanych w latach 50. zeszłego wieku.

W drodze na spotkanie z Perem Wirténem, pisarzem i dziennikarzem, wieloletnim redaktorem naczelnym lewicowego pisma „Arena”, mijam pomnik poetki Karin Boye. Mieszkała w Huddinge w młodości. Pierwsze wiersze napisała w nieistniejącej już drewnianej willi przy Tvärvägen .

Pewnie, że boli, gdy pękają pąki.
Bo czemuż by wiosna się wahała?
Czemuż by nasza tęsknota gorąca
miała pozostać gorzko-zmarzło-biała?
Łuska chroniła wszak przez całą zimę.
Czym jest to nowe, co prze i rozwiera?
Pewnie, że boli, gdy pękają pąki,
boli to, co rośnie,
i to, co zapiera.
[przeł. M. Wasilewska-Chmura]

Huddinge przypomina dziś pękający pąk: rośnie gwałtownie, tak jak cały Sztokholm. Na szczęście w tej okolicy zagęszczanie nowymi domami nie łączy się z próbą unicestwienia przeszłości. Mijam charakterystyczne niewysokie bloki z czerwonej cegły, a potem kręcę się chwilę po rynku. W końcu znajduję zupełnie niehipsterską pizzerio-kawiarnię, w której umówiłam się z moim rozmówcą. To on wybrał to miejsce, zaznaczając, że jest całkowicie pozbawione czaru. Czyżby chciał mnie sprowokować do niezgody z tym stwierdzeniem?

Per Wirtén jest autorem doskonałej książki o sztokholmskich peryferiach Där jag kommer från: kriget mot förorten (Skąd pochodzę: wojna z przedmieściami). Opowiada w niej o swojej miłości do podmiejskich okolic i o tym, jak wiele pogardliwych stereotypów nagromadziło się wokół nich. Ta książka to jeden z kluczy do zrozumienia Sztokholmu i jego mieszkańców.

Wirtén, pomimo sukcesów zawodowych w branży, w której perfekcyjnie urządzone mieszkanie pod idealnym adresem uważa się za ważny symbol, przez całe życie mieszka w Huddinge. To nieoczywisty wybór. Sam twierdzi, że decyzja, by pomimo zawodowych sukcesów pozostać w bliźniaku na niezbyt zamożnym przedmieściu, była „złamaniem jednej z najważniejszych zasad określających życiowy status”. Świetnie nam się rozmawia. Jesteśmy w Szwecji, więc mówimy do siebie na „ty”. Nie zmieniam tego w tłumaczeniu.

*
Chłopak z przedmieść – rozmowa z Perem Wirténem

Katarzyna Tubylewicz: Znajomi i przyjaciele uważają, że powinieneś mieszkać na Södermalm. Podobno twoja żona powtarza często, że jesteście postrzegani jako tkwiący w slumsach frajerzy. Oczywiście w wielu miastach na świecie są lepsze i gorsze okolice, jednak mam wrażenie, że obsesja na punkcie właściwego adresu jest bardzo sztokholmskim zjawiskiem.

Per Wirtén: Na moim osiedlu żyją reprezentanci klasy średniej, ale znajduje się ono na przedmieściu położonym daleko od centrum. Dla osoby, która jest publicystą, krytykiem literackim i autorem książek, to bardzo dziwny adres. Oczekuje się, że będę mieszkał na Södermalm. Albo w dzielnicy Vasastan. Na pewno powinienem mieszkać w miejscu, które ma wyższy status, a Huddinge to wchodząca administracyjnie w skład Sztokholmu gmina, która nie ma żadnego prestiżu. Nikt nic o Huddinge nie wie, chociaż mieszka tu tylu ludzi co w średniej wielkości mieście. Dla większości mieszkańców Sztokholmu to miejsce całkowicie anonimowe, a dla osoby mającej taki zawód jak ja to nieodpowiedni adres.

Reporter i radioaktywny artysta, czyli wolność słowa w społeczeństwie wielokulturowym

Czy nie uważasz, że to właśnie przedstawiciele bohemy, pisarze i artyści powinni łamać tego typu reguły?

Oczywiście, że tak. Dodam, że sytuacja zaczyna się zmieniać, bo młodych ludzi, którzy piszą lub pracują w mediach, nie stać dziś na mieszkanie w centrum miasta. Muszą mieszkać na tak zwanych przedmieściach. Ale wynika to raczej z przymusu niż z wyboru. Większość z nich chciałaby dostać się do centrum, bo centrum kojarzy się z prestiżem i wpływem. Sztokholm przypomina Paryż, jest geograficznie miastem bardzo scentralizowanym. Wszystkie ulice są numerowane w relacji do zamku królewskiego. Najniższy numer jest najbliżej zamku, więc łatwo się domyślić, gdzie będzie numer jeden, a gdzie sto.

W latach 70. zeszłego wieku centrum się trochę przesunęło w stronę rynku Sergels torg. Miasto przypomina zbiór coraz to większych okręgów, ale wszystkie środki komunikacji miejskiej jadą do centrum. Nie ma autobusów ani linii metra, które prowadziłyby wzdłuż tych kręgów. To geograficzny język władzy.

Hierarchiczność rynku mieszkaniowego zaskakuje w tak egalitarnym społeczeństwie jak szwedzkie. Czy to rodzaj kompensacji? Potrzeba jakichś wyznaczników statusu, która silnie tkwi w naturze człowieka?

Miasto przypomina zbiór coraz to większych okręgów, ale wszystkie środki komunikacji miejskiej jadą do centrum. Nie ma autobusów ani linii metra, które prowadziłyby wzdłuż tych kręgów. To geograficzny język władzy.

Może tak być. Albo jest to wynik deregulacji rynku mieszkaniowego. Różnice cen mieszkań w centrum i poza nim są ogromne, a to, co drogie, automatycznie jest wiązane ze statusem. Jest to trochę zagadkowe, zwłaszcza że Sztokholm przez długi czas był miastem o małym stopniu segregacji klasowej. Jeszcze w latach 90. dochody domostw były do siebie zbliżone. Natomiast to jest i było miasto o bardzo wysokim stopniu segregacji etnicznej. Powiedziałbym więc, że segregacja w Szwecji jest budowana przede wszystkim na podstawie koloru skóry. I fakt, że ów podział jest tak duży, może mieć związek z tym, że idea równości i egalitaryzmu w dużej mierze dotyczyła tylko rodowitych Szwedów.

Podobnie jak feminizm, który przez lata zajmował się tylko sytuacją białych kobiet z klasy średniej, natomiast kompletnie nie był zainteresowany sytuacją kobiet z etnicznych przedmieść.

Właśnie tak.

Z kolei miejsce, które jest obecnie prestiżowe, kilkadziesiąt lat temu mogło być slumsem. Piszesz o tym, że w latach 60. zeszłego wieku sztokholmczycy z ulgą wyprowadzali się z robotniczego, zapyziałego Södermalm na przedmieścia, do Vällingby. Dziś mieszkaniem w Vällingby nikt się nie będzie chwalił, a każdy marzy o kawalerce na Södermalm…

Kiedy budowano przedmieścia takie jak Vällingby, były one symbolem nowoczesności – to miało być otwarte, demokratyczne miasto. Pod koniec lat 60. ten obraz szybko się zmienił. Przełomem był rok 1968, kiedy w Szwecji zaczęła się wielka dyskusja o Skärholmen – jednym z nowo wybudowanych przedmieść.

Znajduje się ono niedaleko stąd. Podczas otwarcia w marcu 1968 roku książę Bertil w przemówieniu powiedział, że „Skärholmen realizuje wszystkie marzenia o lepszym mieście, o mieście szczęśliwych ludzi i bogatszego życia”. Wybudowano tam między innymi największy garaż ówczesnej Europy.

Atak rozpoczął się niemal natychmiast po otwarciu od krótkiego artykułu w „Dagens Nyheter”. Jego autor, znany wówczas krytyk literacki, napisał, że całe Skärholmen powinno zostać zburzone. Dało to początek jednej z najgorętszych debat w szwedzkim świecie kulturalnym lat 60. Pisali zarówno prawicowi konserwatyści, jak i bardzo radykalni publicyści lewicowi, i wszyscy byli zgodni co do tego, że Skärholmen to miejsce nieprzyjazne, wręcz nieludzkie. Krytyczne głosy z lewej i prawej strony nagle połączyły się we wspólnej niechęci i pogardzie. Z prawej strony krytykowano socjaldemokratyczną inżynierię społeczną, z lewej – amerykanizację stylu życia i komercjalizm, bo na przedmieściach budowano centra handlowe. Jednocześnie mieszkańcy przedmieść w nielicznych wywiadach mówili, że lubią swoją okolicę. Ale media wolały nie rozmawiać z nimi, tylko z różnymi ekspertami: nauczycielami, policjantami i tak dalej.

Dzień, w którym runął blok

czytaj także

Dzień, w którym runął blok

Beata Chomątowska

Kiedy w 1978 roku przeprowadziłem się do mojego pierwszego mieszkania w Flemingsberg, proces stygmatyzowania przedmieść był już mocno zaawansowany. To były czarne plamy na mapie Sztokholmu, w mediach można było powiedzieć o nich wszystko. Przedstawiano je jako miejsca, z których ludzie chcą uciekać, gdzie nikt nie chce żyć. Potem, jakoś w połowie lat 80., Szwecję zaczęła na dużą skalę zmieniać imigracja. Wtedy krytycy podnosili głównie to, że na przedmieściach mieszka coraz więcej imigrantów. W przedszkolach i szkołach zaczęto liczyć dzieci szwedzkie i nieszwedzkie. Ostatecznie niektóre przedmieścia, na przykład Flemingsberg, zaczęły być jednoznacznie kojarzone z ludźmi o ciemnej skórze, bo wszyscy biali się stamtąd wyprowadzili.

Jednocześnie większość sztokholmczyków mieszka na przedmieściach…

85 procent mieszkańców Dużego Sztokholmu. Przedmieścia tak naprawdę należą do miasta. Możesz przejść na piechotę z Huddinge do centrum. Jednak w ludzkich głowach wciąż tkwi przekonanie, że przedmieścia to oddzielne światy.

W swojej książce piszesz, że już w latach 90. media stworzyły stereotypowe obrazy budzących niepokój mieszkańców przedmieść: agresywny mężczyzna imigrant i kobieta imigrantka, ofiara męskiej przemocy. Te stereotypy są nadal silne.

Tak, ale wzbogaca się je nowymi znaczeniami. Na początku pisano głównie o problemach językowych i kłopotach z integracją. W ostatnich latach w imigrantach widzi się też zagrożenie bezpieczeństwa kraju, co jest związane z wojną z terroryzmem. To bardzo niepokojący rozwój sytuacji, lęk przed imigrantami jest coraz wyraźniejszy. Mam wielu przyjaciół, którzy nie mają odwagi pojechać do Tensta, Rinkeby albo do Flemingsberg.

Przyznają się do tego otwarcie?

Tak. To bardzo dziwne, bo przecież wszyscy znamy statystyki przestępczości i wiemy, że liczba napaści na ulicach, kradzieży oraz pobić jest największa w centrum miasta, ponieważ to tam są nocne bary.

Człowiek ulega wpływowi mediów, w których często czyta się o „strasznych przedmieściach”. Pamiętam, że kiedy robiłam reportaże w Tensta, też w pierwszej chwili czułam się nieswojo, choć racjonalnie rzecz ujmując, wiedziałam, że to bez sensu.

Oczywiście na niektórych przedmieściach obecne są patriarchalne struktury rodem z Bliskiego Wschodu. To da się zauważyć w Tensta czy w Rinkeby. W ostatnim czasie na przedmieściach szwedzkich miast dochodziło też do strzelanin pomiędzy członkami gangów. Ale myślę, że głównym powodem, dla którego ty czy ja czujemy się tam niepewnie, jest coś zupełnie innego, z czym trudno się uporać. Jako biali ludzie uważamy się zawsze za tych, którzy stanowią normę w Szwecji. W ogóle nie zauważamy, że nasza skóra ma jakiś odcień. A kiedy trafiasz do Tensta, jesteś nagle w mniejszości. Jesteś biała i nie możesz od tego uciec. Możesz sobie być zaangażowaną antyrasistką i działaczką na rzecz tolerancji, ale w Tensta jesteś w oczach innych ludzi biała, dokładnie tak jak czarny człowiek jest czarny w twoich oczach. W takich miejscach jesteś więc konfrontowana z wiedzą na temat tego, że masz kolor skóry. I to nie jest przyjemne.

Bo doświadczam swojej własnej inności…

…i to stąd bierze się niepewność, którą ja także czuję. Przyznaję, że tak jest.

Tubylewicz: Nie możemy ze strachu przed tworzeniem stereotypów przymykać oczu na fundamentalizm

Urbaniści, dziennikarze i politycy, wszyscy są zgodni co do tego, że segregacja jest zła. Ale co można zrobić, żeby ją zmniejszyć? Rodowici Szwedzi wyprowadzają się z dzielnic, w których rośnie liczba imigrantów spoza Europy.

Myślę, że w tych trudnych dzielnicach trzeba budować więcej atrakcyjnych mieszkań i domów. Problem polega na tym, że nikt nie ma odwagi tego robić, bo to zbyt duże ryzyko finansowe. Można też spojrzeć na to z innej strony i stwierdzić, że to nie Tensta jest poddana segregacji, tylko Östermalm. Posegregowane są bogate okolice willowe w Huddinge, w Danderyd czy w Nacka, gdzie wszyscy ludzie mają białą skórę i najczęściej są rodowitymi Szwedami. Musi znaleźć się sposób na to, by umożliwić ludziom biednym, o niskich zarobkach, życie w dzielnicach cieszących się prestiżem. Nie wiem, jak to zrobić, ale myślę, że Sztokholm potrzebuje projektów typu social housing. Tak jak w Holandii, Finlandii czy Austrii.

Posegregowane są bogate okolice willowe w Huddinge, w Danderyd czy w Nacka, gdzie wszyscy ludzie mają białą skórę i najczęściej są rodowitymi Szwedami.

Musimy w końcu przyjąć do wiadomości fakt, że Szwecja jest społeczeństwem składającym się również z imigrantów, i zacząć rozumieć, co oznacza wielokulturowość. Nie jestem jednak pewny, czy segregacja etniczna jest zawsze zła. Ale staje się zła, kiedy jest połączona z biedą, kiedy ta bieda ma konkretny kolor skóry. W takich przypadkach segregacja jest niebezpieczna. W Stanach Zjednoczonych, na przykład w Chicago, każda dzielnica ma jakąś etniczną historię, są dzielnice ukraińskie, polskie, szwedzkie, greckie i tak dalej. Dziś powstają nowe: senegalska, koreańska. I wszystko jest dobrze, jeśli takie enklawy mają drzwi, przez które można przedostać się do centrum miasta i stać się częścią klasy średniej.

Turyści odwiedzający Londyn czy San Francisco koniecznie chcą zajrzeć do dzielnicy chińskiej lub hinduskiej. Wielokulturowe Tooting w Londynie trafiło na listę najfajniejszych miejsc na świecie przewodnika Lonely Planet. Szwedzi kochają podróże do najbardziej egzotycznych krajów, ale ta sama egzotyka w Szwecji zupełnie ich nie interesuje. Efekt jest taki, że sztokholmskich dzielnic etnicznych nie odwiedzają ani sztokholmczycy, ani turyści.

Jednym z niewielu miejsc, gdzie widzę, jak łączą się ze sobą różne grupy etniczne, jest rynek w Skärholmen. Myślę, że ma to związek z tym, że jest tam wielka galeria handlowa, którą odwiedzają mieszkańcy dzielnic willowych w Huddinge. Tu odkrywają zupełnie inny świat. To fascynujące miejsce.

Czy nikt nigdy nie wpadł na pomysł, żeby w etnicznych dzielnicach otworzyć restauracje dla turystów? Żeby przyciągnąć ich do tych miejsc? To mogłoby wiele zmienić.

sztokholm -fot-daniel-tubylewicz
Mówicie, że Skärholmen przypomina wam Brooklyn? Dobra, będę wam pozował, tylko założę okulary Fot. Daniel Tubylewicz

To byłoby coś. Zwłaszcza że Rinkeby i Tensta to ładne i ciekawe dzielnice. No ale ilu turystów odwiedza Brixton w Londynie? A Rinkeby to odpowiednik Brixton. Londyńczycy tam bywają, ale turyści już raczej nie. Dojeżdża tam metro, ale to wyprawa, która zajmuje trochę czasu. Wygląda na to, że wszystkie nasze pragnienia są związane z centrami miast – dotyczy to zarówno ich mieszkańców, jak i turystów. Wpojono nam myśl, że najbardziej interesujący jest środek miasta. Nie umiemy się od tego uwolnić.

Jednocześnie Szwedzi kochają bliskość natury, a tej jest na przedmieściach znacznie więcej niż w centrum.

O tak! Na przykład na południe od miasta, w Enskede, Årsta czy Hagsätra. Wszystkie te dzielnice mogą być bardzo ciekawe dla turysty, który chce zobaczyć coś typowo szwedzkiego.

Przyjechałam na nasze spotkanie samochodem i odnajduję się w tym, co napisałeś w swojej książce o samochodach. (Per wybucha śmiechem i rzuca mi porozumiewawcze spojrzenie). Nie rozumiesz lewicowej nienawiści do nich, bo dostrzegasz związek pomiędzy możliwością swobodnego przemieszczania się a demokracją i solidarnością. Ja widzę też ścisły związek pomiędzy prawem jazdy a feminizmem. Nie zmienia to faktu, że samochody we współczesnych miastach są uważane za problem.

Ale bez samochodów miasta przestałyby istnieć! Rowery są idealne dla ludzi, którzy nie mają więcej niż siedemdziesiąt lat i mieszkają w centrum. Owszem, samochody zanieczyszczają atmosferę, ale ten problem przejdzie niedługo do historii. Pozostanie kłopot z tym, że są niebezpieczne dla przechodniów.

Polscy kierowcy są bardziej śmiercionośni niż rak szyjki macicy

Szczerze mówiąc, rowerzyści też potrafią być niebezpieczni dla przechodniów.

Samochody jednak bardziej. Poza tym zajmują dużo miejsca. Dlatego myślę, że to, w jaki sposób kiedyś planowano przedmieścia, oddzielając ścieżki rowerowe i chodniki od ulic, było dobrym rozwiązaniem. Z centrum Huddinge idę do domu kwadrans i cały czas mogę spacerować ścieżkami, po których nie jeżdżą samochody. Moje dzieci jeździły po okolicy na rowerach, a ja nie musiałem się o nie bać. Według mnie także dzięki temu przedmieścia są tak przyjemne do życia. Po drugiej wojnie światowej chciano w Szwecji budować miasto demokratyczne i starannie zaplanowane przedmieścia były tego wyrazem – blisko natury, z dużą dozą otwartości.

Bloki są wszędzie [rozmowa z Beatą Chomątowską]

Tym, czego nie lubię dziś w Sztokholmie, a także w innych miastach Europy, jest powrót do dawnych koncepcji miasta z zamkniętymi osiedlami, podwórkami, na które nie może wejść nikt oprócz mieszkańców, ulicami, przy których chodnik prowadzi wzdłuż drogi dla samochodów. Centra miast, także Sztokholmu, to symbole komercjalizmu. Żeby gdzieś usiąść, musisz na ogół zapłacić za kawę. Mało jest miejsc powszechnego użytku.

A jednak wszyscy chcą w tym mało przyjaznym centrum mieszkać.

Centra miast, także Sztokholmu, to symbole komercjalizmu. Żeby gdzieś usiąść, musisz na ogół zapłacić za kawę. Mało jest miejsc powszechnego użytku.

Tak naprawdę to też jest trochę iluzja. Przykładowo wille w Huddinge mogą kosztować nawet osiem, czasem 10 milionów koron, czyli bardzo dużo pieniędzy. Tak więc tu także mieszkają ludzie, których na nie stać. Z jednej strony mamy silne przekonanie, że wszyscy chcą mieszkać w mieście, z drugiej strony różne badania mówią, że tym, co najbardziej cenią sobie sztokholmczycy, są – ku niezadowoleniu architektów i urbanistów – drzewa! Wszyscy chcą więcej parków i drzew, a mniej ruchu kołowego i ulic. Modnie jest mieszkać na Södermalm, a jednocześnie dla przeciętnego Szweda mieszkającego w dużym mieście największym marzeniem jest nie trzypokojowe mieszkanie, ale drewniana willa zbudowana na początku zeszłego wieku. Z dużym ogrodem.

Najwyraźniej istnieje silna sprzeczność pomiędzy tym, co wypada nam chcieć, a tym, czego naprawdę chcemy.

Może tak być.

Ciekawym zjawiskiem, w którym także da się dopatrzyć sprzeczności, są modne ostatnio wille z ogromnymi oknami, takimi od dachu do ziemi. W takim domu niczego nie da się ukryć. „Dom nie jest już prywatną przestrzenią, ale sceną, na której prowadzi się życie dla publiczności” – piszesz w swojej książce. Podobny trend widać w nowych mieszkaniach, na przykład w dzielnicy Hammarby Sjöstad.

Przez jakiś czas w architekturze bardzo silny był ideał przejrzystego życia. Jak na scenie. Nagle stało się ważne, żeby pokazywać przechodniom designerskie urządzenie domu. Ale nie wydaje mi się, by ludzie naprawdę lubili tak żyć. W naszej okolicy też wybudowano domy o oknach tak dużych, że każdy może zajrzeć i zobaczyć, jak mieszkańcy jedzą śniadanie. Zauważyłem jednak, że ostatnio zaczęto wokół nich sadzić żywopłoty.

Ale w szwedzkich miastach i tak wyraźny jest wzorzec otwartości. Ludzie nie mają w mieszkaniach firanek ani wysokich płotów wokół domów.

To prawda, ale ów ideał otwartości nie jest charakterystyczny tylko dla Szwecji. Da się go zauważyć na przykład na amerykańskich osiedlach willowych ze starannie przyciętymi trawnikami i bez ogrodzeń. W Szwecji granica pomiędzy wspólnym a prywatnym była zawsze zatarta. Pielęgnowano ideał otwartego miasta, otwartej przestrzeni. Teraz w architekturze, zwłaszcza w projektach prywatnych domów, widać zupełnie nowe zjawiska. Na przykład ludzie pochodzący z Bliskiego Wschodu, którzy dorobili się w Szwecji pieniędzy, budują wille czerpiące bezpośrednio z estetyki znad Morza Śródziemnego. To wielkie domy, z wysokimi murami, o bardzo charakterystycznym kształcie spotykanym dotąd raczej w Stambule czy w Damaszku. Budowane są na przykład wokół Flemingsberg i w Botkyrka. Dla Szwecji to zupełnie nowa architektura, bardzo ciekawa, ale wielu ludzi wręcz tego nienawidzi. Budowle te nazywa się pogardliwie pizza-pałacami.

Czas to pewnie zmieni, bo widać, jak weryfikuje nasze myślenie o tym, co atrakcyjne w mieście. Jak według ciebie będzie się przeobrażał świat sztokholmskich przedmieść?

Część z nich zyska w przyszłości dużo wyższy status w związku z rozwojem miasta. Sztokholm bardzo szybko się rozwija, ale wcale nie dlatego, że przeprowadzają się tu mieszkańcy wsi i małych miasteczek. Sztokholm rośnie dzięki imigrantom. W niedługiej przyszłości stanie się jeszcze bardziej wielokulturowy, bez względu na to, czy się to komuś podoba, czy nie. Szwedzcy Demokraci mogą sobie mówić, co chcą, obiecywać zamykanie granic, a Szwecja i tak będzie ulegała coraz większym zmianom przez imigrację. Odciśnie to ślad na mieście, zarówno w centrum, jak i na przedmieściach. Botkyrka to pierwsza gmina w Dużym Sztokholmie, w której większość mieszkańców stanowią imigranci. Huddinge, w którym mieszkam, stanie się takie za dziesięć lat. Wkrótce do tego punktu dojdzie także centrum Sztokholmu.

*
Fragment książki Katarzyny Tubylewicz Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą. Dziś, 11 kwietnia, o godz. 19.00 w warszawskiej Big Book Cafe odbędzie się spotkanie z Katarzyną Tubylewicz z okazji premiery książki.

Uchodźcze dzieci dużo rozumieją

czytaj także

**
Sztokholm_KatarzynaTubylewiczKatarzyna Tubylewicz – pisarka, kulturoznawczyni i tłumaczka z języka szwedzkiego (przełożyła m.in. cztery powieści Majgull Axelsson i trylogię Jonasa Gardella o AIDS). Autorka powieści Własne miejsca i Rówieśniczki, Ostatnia powieść Marcela i książki Moraliści. Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie. W latach 2006–2012 była dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie. Była też dyrektorką programową pierwszej edycji festiwalu Odnalezione w Tłumaczeniu, Gdańskie Spotkania Tłumaczy i prowadziła zajęcia na temat kultury polskiej na Uniwersytecie Sztokholmskim. Współpracuje z „Krytyką Polityczną” i „Gazetą Wyborczą”. Jest pomysłodawczynią i współautorką głośnej antologii rozmów na temat promocji czytelnictwa Szwecja czyta. Polska czyta. Mieszka w Sztokholmie i w Warszawie. Jej książka Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą, ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Wielka Litera.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Tubylewicz
Katarzyna Tubylewicz
Pisarka, publicystka
Pisarka, kulturoznawczyni i tłumaczka literatury szwedzkiej. Autorka m.in. reportaży o współczesnej Szwecji „Samotny jak Szwed? O ludziach Północy, którzy lubią bywać sami”, „Moraliści. Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie”, nie-przewodnika „Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą” oraz powieści „Własne miejsca”, „Rówieśniczki”, „Ostatnia powieść Marcela” i „Bardzo zimna wiosna”. Pomysłodawczyni i współautorka antologii rozmów o czytelnictwie „Szwecja czyta. Polska czyta”. Ze szwedzkiego na polski przełożyła m.in. cztery powieści Majgull Axelsson, głośną trylogię Jonasa Gardella o AIDS w Szwecji „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek”, nominowany do nagrody Kapuścińskiego reportaż Niklasa Orreniusa „Strzały w Kopenhadze” i „Niebo w kolorze siarki” Kjella Westö. W  latach 2006–2012 była dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie. Od wielu lat praktykuje ashtangę jogę.
Zamknij