Eliza Szybowicz

Spółdzielnia i jabłko

Literatura polska pełna jest totalnej matczynej miłości lub jej traumatycznego braku, a także dziedziczenia losu starszych kobiet przez młodsze.

W latach 60. peerelowskiej powieści dla dziewcząt zarzucano, że jej bohaterki zbyt często pochodzą z miejskich, dobrze sytuowanych rodzin inteligenckich, że ich obyczaje i pragnienia są klasowo ograniczone, a jako takie nie powinny kształtować dążeń czytelniczek o rozmaitym przecież backgroundzie społecznym. Z niejakim potępieniem nazywano gatunek literaturą tergalową (tergal to – jak tłumaczy jedna z Czytelniczek – rodzaj sztucznej, dość drogiej, modnej tkaniny). Teraz, w drugim odcinku minicyklu o dziewczęcych marzeniach, przyjrzymy się przykładom tendencji odwrotnej.

Do powieści propagujących odmienne wzorce aspiracji należy adresowana do młodszych czytelniczek Cesia Natalii Rolleczek (1971, ale powstała wcześniej, bo w 1969 dostała nagrodę w konkursie Naszej Księgarni).

Obwoluta i (niżej) ilustracje Marii Uszackiej

Tutaj wspólne marzenie dwóch dziewcząt rodzi się z własnego nieszczęścia rezonującego ze zgryzotami innych. Cesia i Wiesia marzą o założeniu wiejskiej spółdzielni, uprawie roślin, hodowli zwierząt, pasiece, nowym domu. Gospodarstwo będzie autarkiczne, ewentualne nadwyżki produktów sprzeda się w mieście. Założycielki nie zgadzają się jeszcze co do szczegółów (np. czy chcą mieć telewizor, czy nie), ale przysięgają wierność sobie nawzajem i projektowi. Cesia jest przybyszką ze wsi, upokarzaną przez miejskich kuzynów. Spółdzielnia już w fazie projektu stanowi dla niej źródło dumy. Wbrew własnej woli musiała opuścić dziadków i przenieść się do Krakowa, gdzie od jakiegoś czasu pracuje (jako pielęgniarka w Nowej Hucie) jej owdowiała mama, która ma wielkomiejskie ambicje i pogardza wiejskim stylem życia. Cesię zamierza wychować na miejską dziewczynę. Na razie mama dużo pracuje, by zarobić na mieszkanie, i stara się o nowego ojca dla córki, toteż nie może się nią zajmować – mieszkają osobno.

Wiesia mieszka w Domu Młodzieżowym, przez co też odstaje od rówieśników. Rodzice ją porzucili („Każde w innym mieście. Kiedyś ci opowiem”). Przyjaźń i marzenie o spółdzielni znaczy dla niej jeszcze więcej niż dla Cesi. Podobnie dla Marka, sieroty, uciekiniera z domu dziecka, i Laszla, cygańskiego chłopca, który chce się uczyć, mimo że wujek mu zabrania. Wujek, jak inni Cyganie, dostał mieszkanie i pracę w Nowej Hucie, ale z tęsknoty za taborowym życiem pije i bije Laszla. Chłopak woli poniewierkę bezdomności i dorywczych prac. W przyszłości – ustalają to już teraz – będzie mężem Cesi i ważnym członkiem spółdzielni.

Od razu widać, że nie o produkcję rolną tu idzie. Będzie ona środkiem do celu, czyli zawiązania się nietypowej rodziny z wyboru dla ludzi rodzin pozbawionych lub mających inne niż biologiczni krewni pomysły na życie. Już teraz więź z małymi spółdzielcami jest dla Cesi ważniejsza niż fizycznie i kulturowo odległa mama.

Dziewczynka chwilowo przystaje na tradycyjny, choć pozornie nowoczesny, projekt mamy (trzeba mieć mieszkanie w mieście, trzeba zrekonstruować typową rodzinę zdekompletowaną przez śmierć). Nie chce jej robić przykrości. Ale gdy tylko stanie się to możliwe, wybierze inny model.

Już się do tego przygotowują. Już dzielą role. Cesia i Wiesia będą wszystko organizować, bo na chłopców nie można liczyć. Już planują kursy rolnicze. Kto czego powinien się nauczyć. Ile będzie drzewek w sadzie? I że to życie będzie lepsze niż życie babci i dziadka Cesi dzięki łazience i studni (?). Już im lżej, bo „czeka na nich wymarzone miejsce, gdzie chce się żyć i pracować!”. Pewien problem dla przyjaciółek – zagorzałych kinomanek – stanowi brak na wsi kina. Ale tylko przez moment: „Kino nam niepotrzebne, bo my same możemy kręcić sobie filmy. Takie na wąską taśmę, rozumiesz? I wyświetlać”. Pomysł natychmiast rozwija się w szczegółowy plan nadania wiejskiej egzystencji prestiżu potwierdzonego międzynarodową nagrodą: „My nie będziemy zacofane. Zapiszemy się do klubu amatorskich filmów. Zrobimy film z Modrzan. Może nawet ten film dostanie Złotego Lajkonika?”. Cesia wzdycha: „Jakie to szczęście mieć taką mądrą przyjaciółkę”.

Jeszcze wyraźniej wiejski wzorzec prestiżu propaguje Anna Kamieńska w powieści Rozalka Olaboga (1968, datowana 1966), też przeznaczonej dla młodszych dziewcząt.

Cesia znała wieś, więc tam ją ciągnęło. Rozalka jest miejskim dzieckiem, które spontanicznie wiąże swoje marzenia z małym miasteczkiem.

Kadry z serialu w reż. Jadwigi Kędzierzawskiej

Ucieka z Krakowa od ciotki, by wreszcie zamieszkać z mamą, która uczy przyrody w prowincjonalnym Borze i uważa, że nie może zabrać ze sobą córki na wynajęty pokój do miasteczka, w którym nie zamierza zapuścić korzeni: „Choć pracowała w Borze już dobrych kilka miesięcy, prawie cały rok szkolny – żyła osobnym, własnym życiem”. Nauczycielka nie wie, co się dzieje, ma uszy zamknięte na plotki, nie chce być wścibska, tymczasem jest wyalienowana. „Rozalka była inna. Rozalka od pierwszego dnia nie była ani obca, ani nowa. Rozalka wcisnęła się wszędzie. Rozalka wiedziała wszystko o wszystkich dla wszystkich. Rozalka była jak chłonna na sprawy ludzkie bibuła”. Lokalne sprawy stają się jej sprawami. Więcej, działa jak katalizator: „Wszędzie gdzie się pojawiła, zaczynało się coś dziać i nigdy z żadnych swoich wypraw, swoich latań – jak to określała matka – nie wracała bez wieści, mało – bez sensacyjnych, szokujących wieści!”.

Tu też specjalna więź między córką i matką zostaje odczarowana. Literatura polska (i nie tylko) pełna jest totalnej matczynej miłości lub jej traumatycznego braku, a także dziedziczenia losu starszych kobiet przez młodsze.

Kamieńska (i Rolleczek) nie pisze ani o fatalnej, ani o radosnej reprodukcji wzorca kulturowego w drugim pokoleniu. Matczyno-córczana miłość swoją drogą, a styl życia, hierarchia wartości swoją. Matki – jednostkowe, samotne, wyizolowane – stanowią układ zamknięty, a jednocześnie są grzeczniejsze, posłuszniejsze wobec tradycyjnych nakazów. Córki – uspołecznione, wyposażone w więcej „wypustek” łączących je ze zbiorowością – są odważne i pełne egzystencjalnej inwencji.

Rozalka jest kiepską dziewczynką („ani warkocza, ani jedwabistych włosów, ani żadnej czułości i słodyczy”).

Ale wolałaby być chłopcem:

I jak chłopiec się zachowuje:

Mama, też z trudem mieszcząca się w roli kobiety, ma jej to za złe. Ale nie tylko z powodu wychodzenia poza gender Rozalka zajmuje w Borze pozycję szczególną. Trochę podrzędną, trochę uprzywilejowaną. Jest córką nauczycielki, ale jakieś dziwnej, wdowy, bez własnego kąta, która wszędzie chodzi krokami dragona z kluczem do oznaczania roślin, budząc zdziwienie i śmiech zdezorientowanych sąsiadów.

Dziewczynka natychmiast dostaje przezwisko „Olaboga”, które streszcza konserwatywną reakcję prowincjonalnego otoczenia, ale zostaje przez nią wykorzystane jako przedmiot dumy: „Trzeba było je wykrzyknąć jak zawołanie bojowe, jak okrzyk zdumienia, podziwu i nie wiem jeszcze czego. Ale jej przezwisko w każdym razie na pewno miało za sobą wykrzyknik”.

Rozalka, wyczulona na niesprawiedliwość, widzi krzywdy, z którymi inni się dawno pogodzili, i działa, by je naprawić.

Z tym wiążą się jej najgorętsze pragnienia. O zmianie na lepsze i sobie w roli wybawicielki najczęściej marzy. „Zamawia” sobie sny o świętym Jerzym, obrońcy pokrzywdzonych, ale ten nie przybywa. Na szczęście Rozalka jest uparta i ma skłonności przywódcze, wchodzi w rolę rycerza i często udaje jej się osiągnąć cel. Na przygadywanie, że świata nie przerobi, ma krótką odpowiedź: „A właśnie, że przerobię”.

Dziecko pewnej kobiety nie ma siły ssać piersi. Matka już z niego zrezygnowała, pogodziła się ze smutnym przeznaczeniem. Prezentuje jednocześnie chłopski fatalizm i niewiedzę o nowoczesnych sposobach karmienia niemowląt. To dość szokujący obraz polskiej wsi lat 60., gdzie niemowlęta jak w XIX wieku umierają, jeśli nie mogą być karmione mlekiem matki. Gorzej – doktor, który najwyraźniej też już postawił na dziecku krzyżyk, zagadnięty przez Rozalkę, mówi bez przekonania: „Trzeba by tu szpitala. Specjalnego pokarmu. Mieszanek. Ta kobieta ich nie przygotuje”. Dziewczynka przyprowadza zrezygnowanej matce kozę, objaśnia jak przygotowywać i podawać dziecku kozie mleko. Podporządkowuje sobie dorosłą kobietę i zmusza ją do działania.

Sąsiedzi trzymają niewidomą córkę w chlewie. Rozżalona Rozalka wszczyna konflikt, płacze, krzyczy, za co porządnie obrywa od jej brata.

Chłopak zostaje zawieszony w prawach ucznia. Od tej pory akcja toczy się dwutorowo. Sprawą niewidomej dziewczynki zajmuje się Kwietniowa, żona przewodniczącego miejskiej rady, która ruga nieudolnego męża: „Co z ciebie za przewodniczący! Na twoim terenie takie sprawy się dzieją! Dziecko niewidome chowają w chlewie! Jak zwierzę! Znęcają się. A ty nic! Dziewczyna naraża się, walczy, bije się o sprawiedliwość. […] Do zakładu trzeba, do lekarzy, do szkoły. Ruszaj, załatwiaj, staraj się! Na co cię wybrali? I Kwietniowa już chustkę na głowę. Pędzi. Trzask drzwi”.

Krystyna Tkacz jako Kwietniowa, matka Klimka

Rozalka zaś z sińcem pod okiem staje w obronie kolegi, który ją pobił. On nie jest chuliganem, zdenerwował się, krzyczałam na niego, on nie jest winien, musi się uczyć. „To ciemni ludzie”, ich syn też taki będzie, jeśli zostanie usunięty ze szkoły. Kierownik nie słucha,

więc Rozalka ukrywa się i stawia warunek – nie wróci, dopóki chłopakowi nie cofną kary.

Kwietniowa byłaby lepszą przewodniczącą niż mąż, a Rozalka jest do niej podobna: „energiczne i porywcze, szorstkie i jednocześnie skore do naprawiania świata”. Kto wie, może w przyszłości obejmie funkcję? Nadaje się tym bardziej, że w Borze, stojącym przed wielkim modernizacyjnym skokiem i z tego powodu skłóconym, Rozalka nie opowiada się ani za nowym, ani za starym porządkiem. Bierze co dobre z tradycji i z nowoczesności. Przede wszystkim domaga się sprawiedliwości. Kiedy w przeddzień lipcowego święta zostaje wyróżniona zaproszeniem na przyjęcie dla dzieci pracowników powstającej kopalni – nie chce iść sama. Domaga się, by dyrektor zaprosił wszystkie dzieci z Boru, bez podziału na lepsze i gorsze.

Rozalka nadaje się na lokalną polityczkę również dlatego, że chce i potrafi być każdym. Jest ruchliwa, żywiołowa, empatyczna, chłonie przyrodę, słońce i wiatr.

Nie pilnuje swojej skóry, swego ciała, opala się, płowieje, moczy w wodzie, brudzi, kaleczy, parzy pokrzywami, znosi na sobie do domu błoto i siano. Oddaje się bez reszty. Nie ma własnej tożsamości. Nabiera cech spotykanych ludzi, ulega wydarzeniom. Przymierza się do różnych zachowań, nawet skrajnie obcych, jak bezruch aptekarzowej, nieporadnej pani Sabinki, która, zdobna w koronki i pierścionki, pędzi osobliwy żywot w pokoju pełnym roślin i ptactwa. Sama podobna do ptaszka w klatce czy lalki. „Rozalka czasami siada na krześle tak samo jak pani Sabcia – przechylona w tył, jakby omdlała. Kładzie na kolanach ręce. „Jestem pani aptekarzowa” – wyobraża sobie. – Ale dłonie Rozalki są szorstkie, czerwone, takie brzydkie dziewczyńskie łapska”.

Kiedy słyszy, że dzieci dawniej częściej chorowały i umierały, postanawia, że zostanie lekarzem. „Och, czymże już nie postanawiała zostać Rozalka! Misjonarką, szewcem, lotniczką, podróżniczką, furmanem, a teraz jeszcze – lekarzem”. Kiedy zobaczy, jak się w Borze Dolnym robi garnki, zapragnie być garncarką. Po wycieczce do lasu chce zostać gajowym(-wą?), po przedstawieniu – aktorką. W ten sposób Rozalka ciągle zmienia perspektywę i w szczegółach poznaje lokalną społeczność. Spojrzenie na regularne pudełka nowych bloków uświadamia jej konieczność indywidualizacji władzy: „A każdy człowiek jest inny. Niepodobny do geometrycznego rysunku. Ma inny nos, oczy, uszy, ręce. Inne serce, inne zachcianki. Okropnie trudno byłoby wymyślić wzór geometryczny na każdego człowieka”. Ona oczywiście o władzy nie myśli, ale można powiedzieć, że się do niej praktycznie przygotowuje.

Pewien kłopot ma z Głupią Aurelką, wariatką bytującą na dalekim marginesie społeczności, odrażającą i śmieszną, a dla Rozalki groźną.

Dziewczynka ucieka przed obłąkaną żebraczką, ale się tego wstydzi. Przełamuje wstręt i lęk – najsilniejsze odruchy powodujące odrzucenie odmieńca. Zaprzyjaźnia się z Aurelką, której podarowuje chusteczkę, czyli coś, co obwieszoną szmatami kobietę na pewno ucieszy. Dar stara się nadążyć za niezrozumiałym szaleństwem, choć mógłby być protekcjonalnym napomnieniem (np. mydło).

Banda Walka Górala kradnie jabłka z sadu organisty, który kusi tym bardziej, że otacza go mur z drutem kolczastym i strzeże zły pies.

Suche, czarne od słońca chłopaki stają się złodziejami, a organista jest pysznym posiadaczem, który budzi zazdrość, a więc demoralizuje społeczność swoim bogactwem.

Rozalka kołysze nogami w uwalanych gliną trepkach, jej myśli luźno skaczą z tematu na temat i roi jej się wielkie wspólne jabłko. Wszyscy mogliby je gryźć i wcale by nie ubywało. Powieść kończy wyświetlająca się przed zamkniętymi oczami dziewczynki wizja potopu, przed którym mała zbawczyni ratuje kopalnię i Bór. Rozalka raczej nie poprzestanie na małych zasługach.

Tekst ukazał się na blogu Nie tylko Musierowicz

**Dziennik Opinii nr 169/2015 (953)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Eliza Szybowicz
Eliza Szybowicz
Krytyczka literacka
Polonistka, współautorka (z Przemysławem Czaplińskim, Maciejem Lecińskim i Błażejem Warkockim) Kalendarium życia literackiego 1976-2000. Publikuje teksty o książkach i filmach na łamach internetowych i papierowych, m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Dwutygodniku” i „Czasie Kultury”. Prowadzi blog poświęcony peerelowskiej powieści dla dziewcząt: nietylkomusierowicz.wordpress.com. Interesuje się współczesnymi przedstawieniami i zastosowaniami PRL-u.
Zamknij