Agata Bielik-Robson

Wieczny Weimar

Pomimo pozorów społecznego pięknoduchostwa inteligencja nie potrafiła ocalić nic ze swojej rzekomej lewicowości i chcąc nie chcąc zasiliła szeregi prawicy.

Kilka lat temu Szczepan Twardoch, który zdobył zasłużoną sławę dzięki powieści Morfina, napisał opowiadanie pt. Wieczny Grunwald. Pokazywało ono Polskę w gatunku groteski science-fiction, jako samotną planetę w galaktycznej dalekiej prowincji, która zastygła w czasie. Utknęła w czymś, co można by nazwać historycznym przymusem powtarzania – w tym wypadku w wiecznie nawracającej bitwie pod Grunwaldem. Pomysł był to fajny i trafny, bo istotnie polskie przeżywanie historii nie jest zbyt linearne (tym mogą poszczycić się tylko szczęśliwsze narody) i raczej naśladuje przyrodniczy cykl, który filozofia od czasów greckich nazywa „kołem powstawania i ginięcia”.

A mnie z kolei Polska przypomina Wieczny Weimar. Weimar, czyli nabrzmiewający syndrom, który w Polsce wiecznie nabrzmiewa, ale – jak na razie i raczej na szczęście – nigdy się nie rozładowuje: nie osiąga momentu katharsis równie wybuchowego, co w Weimarze prawdziwym. Tylko raz na jakiś czas, w ramach odwiecznego odzyskiwania przez Polskę niepodległości albo równie odwiecznego wybuchu Powstania Warszawskiego, jakieś tłumy kiboli poprzebierane za bojowników o wolność naszą i waszą przejdą przez stolicę i ją zdemolują.

Ale syndrom zwany Weimarem jest już w naszym polskim krwioobiegu i choć prawica śmieje się z tej diagnostyki („he, he, znów nas ktoś porównał do Hitlera!” jest jej ulubionym sportowym zawołaniem), to śmiechem tym tylko potwierdza, że jest coś na rzeczy.

Nie będę jednak nudzić abstrakcjami – w końcu to wakacyjny felieton. Opiszę więc pewną wakacyjną sytuację. Jesteśmy w Bułgarii, już prawie na granicy z Turcją, w uroczej nadmorskiej osadzie, którą corocznie nawiedza spora kolonia Polaków. Spędzamy pierwszy wieczór po wyczerpującej podróży samochodem w miłym gronie znajomych z Warszawy, które w pełni zasługuje na to, by nazwać je „kwiatem polskiej inteligencji”. Rozmawiamy, jak to inteligenci zatroskani o sprawy publiczne, o Ukrainie, Rosji, Europie, czyli o tak zwanych losach świata. My opowiadamy o naszej podróży przez Serbię i o Belgradzie, w którym spędziliśmy dwa dni – że miasto ciekawe, naznaczone traumą (wiele zbombardowanych przez NATO budynków pozostawiono w stanie ruiny, część na pewno na pokaz i ku pamięci), ale też zdeterminowane, by sobie z nią poradzić, między innymi za sprawą bardzo prozachodniej inteligencji, która pragnie zbliżenia z Europą, pomimo oporu populistów i nacjonalistów. Wszyscy przy stole kiwają głowami w poczuciu solidarności z serbską bratnią kastą inteligencką, zwłaszcza że Belgrad istotnie przypomina Warszawę z wczesnych lat dziewięćdziesiątych: na głównej ulicy Kniazia Michała, będącej odpowiednikiem warszawskiego Nowego Światu, jest nadal chyba ze dwadzieścia prosperujących księgarni z bardzo wyszukaną literacko-publicystyczną ofertą, zachodnią i własną, a instytuty kulturalne europejskich państw – Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec i Hiszpanii – zajmują najbardziej reprezentacyjne budynki, które u nas przypadły już bankom i hotelom.

Wieczór upływa nam więc trochę pod znakiem inteligenckich nostalgii, ale tylko do pewnego momentu. Na nasze opowieści o Belgradzie reaguje siedzący z nami Młody Człowiek, towarzyszący córce pary znajomych, którzy są mniej więcej w naszym wieku. I wygłasza coś w rodzaju przemowy, w której wyraża się i pokoleniowy bunt, i polityczny protest, i nacjonalistyczna odraza do całego tego kosmopolitycznego gadania wschodnioeuropejskich „zapadników”: wszystko po trochę w jednym. Na nasz raport z oblężonego miasta (bo istotnie przedstawiliśmy Belgrad jak jakąś inteligencką twierdzę pod atakiem, choć ze sporą dozą ironii, której nasz rozmówca jakoś nie złapał) Młody Człowiek odpowiedział pełną zachwytu historią z serbskiej prowincji. A konkretniej: ze zjazdu tamtejszych nacjonalistów, których opisał jako fajnych i szalenie gościnnych facetów w T-shirtach z podobizną Miloszewicza. Bo tylko tam bije serce autentycznego ludu, który odnosi się do własnej tradycji „bez rezerwy”.

I wtedy właśnie doznałam mego ostatnio coraz częstszego Weimar deja-vu: jakby powtórki ze sceny Mefista Klausa Manna albo Zmierzchu bogów Viscontiego. Poczułam się właśnie tak jak zmierzchający bogowie umierającej albo już umarłej klasy, która nawet nie potrafi odpowiedzieć Młodemu Człowiekowi ostro i z przekonaniem, tylko cichnie, smutnieje, wycofuje się w liberalne slogany, czując, że nie potrafi tchnąć w nie tej samej żarliwej pasji. Niby nic się nie wydarzyło, tylko drobny zgrzyt w towarzyskich trybach, o którym nikt nie będzie pamiętał dnia następnego (i faktycznie nikt nie pamiętał: kolejnego wieczoru młodzian był już przyjazny i w pełni zintegrowany, racząc nas barwnymi opowieściami z rapującego Bródna, z którego pochodzi) – ale smuga cienia zawisła i pozostała.

Smuga cienia dla inteligencji, rzecz jasna, tej szczególnej wschodnioeuropejskiej formacji, do której ja sama mam stosunek bardzo ambiwalentny, więc trochę Młodego Człowieka rozumiem (nawet nie trochę). A jednocześnie wciąż się do niej, pomimo całej autoironii, zaliczam – jako taka późna rorty’ańska wersja „inteligenckiej ironistki”. Kiedy przechadzałam się po głównym bulwarze Belgradu, pośród tych wszystkich tłumnie nawiedzanych księgarń, naszła mnie fala (falka) delikatnej jugonostalgii jako symbolicznej tęsknoty za czasami inteligenckiej hegemonii, które się w oczywisty sposób już nie wrócą. Dlaczego to se ne vrati, wiem, bo jako skruszona ironistka znam na pamięć całą listę grzechów tej formacji.

Po pierwsze i główne (przynajmniej dla mnie), inteligencja wschodnioeuropejska nigdy nie była twórcza; kreatywność i oryginalność (z bardzo małymi wyjątkami) nigdy nie stanowiła jej mocnej strony. Przyswajała, przekładała, objaśniała i popularyzowała idee wymyślone w zachodnim centrum, całkowicie potulnie akceptując swą podrzędną rolę w procesie intelektualnej produkcji. Idee te traktowała jak cenne towary importowane, czyli jak – w ironicznym opisie Piotra Sommera, który tak nazwał swój tom poetycki – „artykuły pochodzenia zagranicznego”, odbierane z czcią i czołobitnym poczuciem niższości.

Ten wzorzec pokutuje po dziś dzień w każdej domenie polskiej myśli, od publicystyki po akademię: z wielki trudem od czasu do czasu udaje się komuś przełamać opór i odważyć się na twórczość, zwykle jednak dominuje model „spolszczania”.

Rzadko kto waży się mówić swoim własnym głosem, zawsze są to zapożyczone idiomy: Heideggera, Derridy, Blooma, Benjamina, Agambena itd. A nawet jakby się poważył, to nikt na to nie zwróci uwagi, bo byłoby to jak naruszenie etykiety. Belgradzkie księgarnie jedynie przypomniały mi o tej asymetrii, która wyznacza miejsce Europy Wschodniej w intelektualnym porządku dziobania: absolutna przewaga tłumaczeń nad rodzimymi produkcjami, z których większość to odtwórcze komentarze.

Po drugie, inteligencja, pomimo pozorów pięknoduchostwa, dokonała jednak bardzo twardego wyboru natury społeczno-politycznej: zawsze okcydentalna, opowiedziała się za Zachodem z całym dobrodziejstwem inwentarza, jak zawsze bezkrytycznie. Nie była w stanie odróżnić Zachodu przychodzącego do niej pod postacią Jürgena Habermasa od tego, który przyszedł wcielony w Jeffreya Sachsa. Kupiła wyidealizowaną ideę Zachodu, w niewielkim stopniu świadoma, jak bardzo idea ta jest poróżniona wewnętrznie. Zapłaciła za to polityczną dezorientacją ostatnich kilku dekad, przeważnie niezdolna do tego, by swój źródłowy wybór Zachodu Jako Takiego pogłębić i wybrać coś konkretnego z łona zachodniej tradycji.

Doskonałą ilustracją tego samozawinionego braku wyrazistości był i pozostaje nieopanowany „wszystkoizm” „Gazety Wyborczej”: od Arki Noego po lewicę obyczajową, od neokoństwa po lekko zieleniejące ruchy miejskie.

Choć faktycznie nigdy po lewicę ekonomiczną, bo inteligencka wizja Zachodu jakoś najwyraźniej Marksa nie obejmuje. Wybór głęboki okazał się jednak twardy: neoliberalny, gospodarczo skrajnie prawicowy, podyktowany wieloletnią nienawiścią do socjalizmu i wszystkiego, co się z nim kojarzy. Pomimo więc pozorów społecznego pięknoduchostwa inteligencja nie potrafiła ocalić nic ze swojej rzekomej lewicowości i chcąc nie chcąc zasiliła szeregi prawicy – wprawdzie umiarkowanej, centrowej, ale jednak skłonnej wspierać proste rozwiązania wolnorynkowe i nieufnej wobec europejskiej socjaldemokracji.

Po trzecie, inteligencja do dziś tworzy elitę dość zamkniętą, gdzie kryteria akcesu pozostają niejasne. Nic w tym dziwnego, skoro sama jakby utraciła samowiedzę, więc nie bardzo wiadomo, czym – oprócz właściwego urodzenia – miałby się kandydat do awansu wykazać, żeby się dostać do środka. Wiadomo tylko, czym ma nie być: musi się trzymać z dala od wszelkiego odchylenia populistyczno-nacjonalistycznego. Na dłuższą metę jednak ten akces negatywny nie może wystarczyć, bo w końcu daje on – jak powiedział Młody Człowiek, nasze weimarsko-inteligenckie chodzące memento – tylko i wyłącznie „efekt rezerwy”, czyli pustego odstępu od tak zwanej substancji, charakterystycznego dla elit kolonialnych (vide „murzyńskość” wspomniana przez Radosława Sikorskiego).

Po pewnym namyśle zatem dochodzę do wniosku, że nie ma co żałować rozlanego inteligenckiego mleka. Z powyższej listy grzechów wypada raczej niezbicie, że Wieczny Weimar to w znacznej mierze syndrom słabości inteligencji, której elitarny paternalizm po latach okazuje się archaiczny i nieznośny. Dla młodszych pokoleń prawicowych, które przyswoiły sobie narzędzie krytyki postkolonialnej, jest on nieznośny ze względu na efekt wyższościowej „rezerwy” – dla młodej generacji lewicy, która z kolei przyswoiła sobie na nowo krytykę marksowską, jest on nieznośny ze względu na swój bezkrytyczny stosunek do kapitalizmu. Wiem, że nie powiedziałam w tym felietonie nic odkrywczego (w końcu jestem tą inteligentką, nie?) To niestety dobrze znany stan rzeczy. Tylko dlaczego, pomimo tego rozpoznania, ciągle w nim tkwimy?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Bielik-Robson
Agata Bielik-Robson
Filozofka
Profesorka katedry Studiów Żydowskich na Uniwersytecie w Nottingham, a także Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Autorka wielu książek, m.in. Na drugim brzegu nihilizmu: filozofia współczesna w poszukiwaniu podmiotu (1997), Inna nowoczesność. Pytania o współczesną formułę duchowości (2000), Duch powierzchni: rewizja romantyczna i filozofia (2004), Na pustyni. Kryptoteologie późnej nowoczesności (2008), The Saving Lie: Harold Bloom and Deconstruction (2011), Żyj i pozwól żyć (2012).
Zamknij