Agata Bielik-Robson

Wielki naród histeryczny

Od dawna mam wrażenie, że polski obóz patriotyczny to nic innego jak tylko syndrom powtarzającej się traumy.

Pamiętam, jak kilka lat temu robiłam wywiad z Markiem Lilla dla jeszcze wtedy istniejącej „Europy” i jak zachwyciła mnie jego prosta diagnoza natury społeczno-filozoficznej: każdy naród, powiedział, posiada swój układ domyślny, czyli default mode, w który popada, kiedy czuje się zagrożony przez wydarzenia, jakich nie rozumie, a ten pozwala je szybko wyjaśnić w nieskomplikowanym schemacie. Układ domyślny bowiem to zawsze jakiś model antagonistyczny, wzorowany na odwiecznej walce Synów Światła z Synami Ciemności, w którym ściera się dobro i zło. Cokolwiek się dzieje, intelekt narodowy (arystotelicy nazywali coś takiego „duszą wspólną”) natychmiast sprowadza to do starej, wypróbowanej formuły, która podsuwa szybką interpretację.

Już Eliade twierdził, że od zarania ludzkość radziła sobie z historycznym novum albo w ten sposób, że w ogóle go nie zauważała – albo właśnie dzięki redukcji do starych, pojemnych wzorów wiedzy ogólnej. W nowoczesności żyjemy podobo w historii, ale w istocie to głęboka nieprawda. Układy domyślne funkcjonują dokładnie na takiej samej zasadzie, jak mentalność archaiczna, której głównym celem było opierać się dziejowej zmianie i wszystko, co potencjalnie nowe i przez to niepokojące, tłumaczyć stary i znajomym.

USA mają swój układ domyślny w formie konfliktu między dekadą lat pięćdziesiątych a sześćdziesiątych; podczas gdy te pierwsze reprezentują dobrze uporządkowane, konserwatywne życie małych wspólnot, zasilane amerykańską religią i mitem pionierskim – te drugie przedstawiają sobą hipisowski bunt, zerwanie z „amerykańskimi wartościami” i indywidualistyczny eksperyment. Rosja ma swój układ domyślny polegający na wojnie tego, co swojskie, i tego, co obce; tu mistyka niewysławialnej tajemnicy rosyjskiej, w którą można tylko uwierzyć, a potem paść na kolana, od wieków zmaga się z zapadnickim otwarciem na oświecenie. U Niemców działa model w sumie dość podobny: romantyczna dusza germańska nie cierpi wszystkiego, co salonowo-kosmopolityczne, i konflikt ten obsługuje najważniejsze wydarzenia w niemieckiej historii od co najmniej wieku osiemnastego. We wszystkich tych przypadkach zawsze wyłania się jakiś prosty antagonizm, który masowej świadomości umożliwia szybką i łatwą redukcję.

Polska też, rzecz jasna, ma swój układ domyślny, co widać dobrze po wszystkich deklaracjach ideowych naszej inteligencji patriotycznej, choćby w zgłoszonej ostatnio propozycji „uzdrowienia” polskiej kuktury.

W wielu swoich odsłonach nie jest on zbyt oryginalny: to raczej imitacyjny zlepek układów ościennych – trochę w nim rosyjskiej nieufności wobec tego, co obce; trochę niemieckiej niechęci do kosmopolityzmu; a ostatnio bardzo wiele z amerykańskiej skłonności do wojen kulturowych. Ale jest w nim też coś, co sprawia, że Polacy za nic by go nie oddali, bo czują, że kryje się w nim najintymniejsza, „najbardziej własna” esencja polskości – a raczej jej bardzo specyficzna trauma.

Heidegger twierdził, że „najbardziej własną” sprawą istoty ludzkiej jest jej śmierć; Freud natomiast, że jest nią wydarzenie urazowe, które wyrywa nas z kręgu codziennego ładu i stanowi swoiste memento mori, obraz najwyższego zagrożenia, jaki potem nas nachodzi w serii powtórzeń. Gdyby tę teorię zastosować do koncepcji układu domyślnego, wynikłoby z niej, że tworzy się on jako typowy freudowski przymus powtarzania, w jaki popada straumatyzowana wspólnota. Wówczas każde nowe zagrożenie i każda nowa niewiadoma natychiast uruchamiają powtórzenie: powrót traumy, która stała się matką wszystkich późniejszych kryzysów.

Od dawna mam wrażenie, że polski obóz patriotyczny to nic innego jak tylko syndrom powtarzającej się traumy. Macierewicz, Kaczyński i cała prawostronna inteligencja tkwią w bezczasie, jaki wytwarza traumatyczny układ domyślny – paniczny lęk przed utratą niepodległej ojczyzny, połączony z poczuciem bezsilności. To unikatowy polski dodatek do całego tego systemu reakcji kryzysowych: obraz małego kraju, który zanika pod wpływem wielkich światowych potęg, nie mogąc się przed nimi obronić. Moskwa czy Bruksela; Stalin czy Nowa Lewica (w niedawnej laudacji na cześć Agnieszki Kołakowskiej, która dostała Nagrodę im. Andrzeja Kijowskiego, Antoni Libera po prostu zrównał wrogie działania lewicowych sił z wieczną potęgą nieśmiertelnego Stalina) – wszystko jedno: w porządku traumy nie ma bowiem historii, a jedynie powtarzające się bez końca nihil novi.

Cała ta formacja jest więc tylko reaktywna i obronna: Polska jawi się jej jako cenny skarb, który w każdej chwili może zostać zabrany, rozkradziony, zaprzepaszczony. Ta osobliwa odmienność Polski na tle świata – zawsze innej, zawsze zmierzającej w odwrotnym kierunku, najpierw wbrew centralizacji władzy, potem wbrew modernizacji – staje się pretektem do iście histerycznej samoobrony. Polska zawsze musi się bronić, ponieważ jest inna, niepowtarzalna, swoista, a jednocześnie taka mała i krucha, tak zagrożona w swojej specyfice. Ten układ domyślny wypracował dla nas Mickiewicz w swoich Prelekcjach paryskich, gdzie Polska funkcjonuje jako mesjański symbol anarchicznej wolności, z tego też powodu nieustannie niszczony i najeżdżany przez mocarstwa Świętego Przymierza, które dla wieszcza jest tylko synonimem diabelskiego spisku. Polska cierpi więc na krzyżu „rzymskich potęg” jako uciemiężony zbawca małych narodów: jako święta figura „małego nacjonalizmu” dławionego i tłamszonego przez zachodni proces modernizacji, który wybrał imperia i globalne wspólnoty.

Ten układ domyślny jest więc także bardzo narcystyczny – choć jest to raczej narcyzm negatywny, naznaczony zranieniem i utratą.

Polska jawi się w nim bowiem jako alternatywa dla całego trendu nowoczesnej globalizacji, choć jednocześnie alternatywa przegrana. Odmienność sarmackiego „bożego igrzyska – eksperymentu” (jak to nazwał Norman Davies, niegdyś jeszcze zafascynowany polskim narcyzmem) tkwi w polskiej pamięci traumatycznej jako wielka klęska, a zarazem jako możliwy początek czegoś innego, nowego, lepszego, prawdziwie „naszego”, który zawsze się odradza przy kolejnych próbach reanimowanie kolejnej Rzeczpospolitej – czwartej, piątej, szóstej, kto wie, jak wielu jeszcze, póki ten model wiecznego przeżywania wielkiej przegranej jako niemożliwości reaktywowania „bożego eksperymentu” w końcu się nie nie wyczerpie. Póki co jednak jesteśmy na etapie przymusu powtarzania, gdzie każda patriotyczna władza w Polsce chce mieć z powrotem swoje „boże igrzysko”.

Wiadomo, że trzeba zachować ostrożność przy ekstrapolowaniu terminów psychoanalitycznych na podmioty zbiorowe, owe „kolektywne dusze”, których istnienie postulował już Arystoteles. Ale może intellectus communis też ma swoje kryzysy i załamania, które potem naznaczają go w nieodwracalny sposób? Jeśli tak, to polski zmysł wspólny należałoby porównać do Lacanowskiego Histeryka, czyli podmiotu w stanie skrajnego zagrożenia egzystencjalnego, który nieustannie walczy o swoje życie. Histeryk czuje się bowiem zdominowany przez Mistrza, którego potęgę jednocześnie idealizuje – podmiot „starszy”, „mądrzejszy”, „dojrzalszy” i nieskończenie wpływowy – wobec którego histeryczny przedstawiciel „młodszości” (vide Gomrbrowicz!) nie ma właściwie żadnego argumentu. Wedle wszelkiej logiki powinien on poddać się racjom Mistrza i ulec jego naukom – ale cały jego bunt polega właśnie na tym, że nie chce się on poddać logicznym racjom, ponieważ uważa je za część Mistrzowskiej przemocy. Jego zaś bunt cierpie siłę stąd, że Histeryk jest przekonany, iż znalazł się w posiadaniu jedynego w swoim rodzaju skarbu, który Lacan – za Platonem – nazywa agalmą: mitycznym złotym runem, perłą i ukrytym w popiele diamentem (dokładnie tym samym „diamentem w plecaku”, o jakim niegdyś pisał Maciej Pawlicki, członek pampersiej inteligencji, bezzkutecznie próbując wytłumaczyć światu, dlaczego jesteśmy tacy inni i tacy bezcenni, podczas gdy świat odnosi się do nas z niezrozumiałym brakiem zainteresowania). Mistrz może więc mieć za sobą wszystkie racje całego kosmosu, ale Histeryka to nie wzruszy, ponieważ cała jego podmiotowość okopana jest wokół tego tajemniczego skarbu, o którym on sam niewiele może powiedzieć, oprócz tego, że go ma – a inni go nie mają. Histeryk jednak po cichu wie, że znalazł się w pozycji przegranej, dlatego też całe życie upływa mu na gorzko-resentymentalnym przepominaniu sobie własnej klęski.

Polska narracja patriotyczna ma wszystkie cechy histerycznego narcyzmu, okopanego wokół sarmackiego skarbu, którego nikt poza tym za skarb nie uważa (już chyba nawet nie Norman Davies, którego Polacy tak bardzo pokochali za to właśnie, że on, jako przedstawiciel krainy brytyjskich Mistrzów, dostrzegł był naszą małą agalmę). Wszystkie prawicowe projekty naprawy Rzeczpospolitej – od polityki, przez ekonomię, po kulturę – opierają się na niewysławialnej tajemnicy tego wyjątkowego stanu posiadania, który, gdyby nam nie przeszkadzać, zaowocowałby piękną odmiennością: lepszą polityką, ekonomią i kulturą robioną inaczej i mądrzej niż wszędzie indziej. Trzeba jednak pamiętać, że Histeryk nigdy nie jest w stanie ruszyć z miejsca i zacząć czegokolwiek budować: nieustannie bowiem unosi się nad nim figura obcego Mistrza, który przeszkadza, wywłaszcza, gnębi i dominuje. Histeryczna trauma polega więc koniec końców na niszczącym doświadczeniu absolutnej bezsilności wobec wiecznie wyolbrzymianych przeszkód: potęgi Moskwy (iluż pozornie antyrosyjskich polskich prawicowców w istocie bez przerwy wychwala Putina jako wszechpotężnego tyrana, pociągającego za sznurki wszystkich państw ościennych, w tym także Polski); potęgi Brukseli (nieczułego biurokracyjnego molocha, która nas wciąż upokarza i rzuca na kolana); czy nawet „potęgi Stalina”, który tylko w tej histeryczno-polskiej perspektywie nadal okazuje się wiecznie żywy. Polski układ domyślny zatem to mały histeryczny narcyzm, który tak silnie przeżywa swoje zagrożenie, że zaczyna otaczać osobliwym kultem wszystkie te „potęgi”, które mu rzekomo zagrażają.

W mniemaniu patriotów Polska to wielki naród historyczny – w istocie jednak jest tylko wielkim narodem histerycznym.

Jest tylko jeden polski myśliciel, który miał coś sensownego do powiedzenia w sprawie tego histeryzującego układu domyślnego – i jest nim, rzecz jasna, Witold Gombrowicz. Nic więc dziwnego, że jego teoria „młodszości” służy od lat za tarczę obrotową w tutejszych sporach inteligenckich, budząc namiętne zainteresowanie prawicy, która chciałaby coś na niej pozytywnie ugrać (Horubała, Gawin, Rymkiewicz) – i lewicy (Palikot), która chciałaby wykorzystać Gombra do radykalnej dekonstrukcji polskości. Palikotowe hasło – „mniej Mickiewicza, więcej Gombrowicza!” – wraca dziś jako całkiem sensowny slogan, który należałoby przypomnieć à propos ostatniej PIS-owskiej narady z intelektualistami w sprawie sanacji polskiej kultury, które to „uzdrowienie” ma być w istocie niczym innym, jak tylko zadowolonym z siebie powrotem do układu domyślnego.

Jeżeli bowiem marzy nam się troszkę inny model zdrowia niż histeryczny sound and fury, w jakim chce nas na wieki uwięzić patriotyczna inteligencja, to najpierw musimy sobie zafundować odrobinę terapii. A terapia, jak powiedział papa Freud, to nic innego, jak tylko wyzbycie się narcyzmu, czyli poczucia, że nasze nieszcześcia uczyniły nas wyjątkowymi. Dopiero jak otrzeźwiejemy i przestaniemy zachwycać się naszą wielkością i bezcenną wyjątkowością, może w ogóle ruszymy z miejsca – i kto wie, wreszcie zrobimy coś naprawdę fajnego.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Bielik-Robson
Agata Bielik-Robson
Filozofka
Profesorka katedry Studiów Żydowskich na Uniwersytecie w Nottingham, a także Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Autorka wielu książek, m.in. Na drugim brzegu nihilizmu: filozofia współczesna w poszukiwaniu podmiotu (1997), Inna nowoczesność. Pytania o współczesną formułę duchowości (2000), Duch powierzchni: rewizja romantyczna i filozofia (2004), Na pustyni. Kryptoteologie późnej nowoczesności (2008), The Saving Lie: Harold Bloom and Deconstruction (2011), Żyj i pozwól żyć (2012).
Zamknij