Tomasz Piątek

Wesołych Świąt

Wesołych Świąt! Jest Wielkanoc i z tej okazji postanowiłem pomyśleć przez chwilę nad tym, co moglibyśmy zrobić, aby uczynić nasze społeczeństwo bardziej chrześcijańskim. Bo wszyscy chyba zgodzimy się co do tego, że społeczeństwo, w którym żyjemy, nie jest chrześcijańskie. W społeczeństwie chrześcijańskim premier nie opowiadałby miłych bajek podczas kampanii wyborczej, po to żeby po wyborach zmusić ludzi do pracy o dwa albo o siedem lat dłużej.


Co to znaczy społeczeństwo chrześcijańskie? Społeczeństwo w pełni chrześcijańskie będzie dopiero w Królestwie Niebieskim, pod rządami Chrystusa Króla. Chrystus wyraźnie powiedział, że jego Królestwo jest nie z tego świata, dlatego błędem byłoby domagać się go już teraz lub próbować je stworzyć tu na ziemi. Jezus jednak zostawił nam dość jasną wskazówkę co do tego, jak chrześcijanie mają się rządzić pod Jego nieobecność. Powiedział, że ten, kto chce być największy wśród jego uczniów, niech stara się być sługą innych. Rządzący mają być sługami rządzonych, nie odwrotnie. Z tego wniosek, że społeczeństwo chrześcijańskie powinno być demokratyczne i nie mają racji legitymiści w rodzaju Jacka Bartyzela, którzy twierdzą, że w zastępstwie Chrystusa powinien rządzić dynastyczny król. Zaznaczam to, bo w epoce post-polityki, wobec powszechnego znużenia demokracją, gdzieniegdzie odżywają legitymistyczne sentymenty (na przykład mieszkańcy Liechtensteinu zagłosowali za przyznaniem większych uprawnień swojemu księciu) i niektórzy skłonni są mylić Królestwo Niebieskie z królestwem bardzo ziemskim.


Zresztą, to znużenie post-polityką bierze się stąd, że nasza demokracja jest postdemokracją, właśnie dlatego, że rządzący nie są już w najmniejszym stopniu sługami rządzonych. Czy kiedykolwiek nimi byli? Być może, w pewnym zakresie, przez chwilę (w latach 70., w Europie Zachodniej?). Ta chwila jednak już minęła. Tusk na pewno nie jest naszym sługą. Rządzący oszukują rządzonych za pomocą coraz bardziej wyrafinowanych technik marketingowych, a sami są posłuszni „rynkom”, agencjom ratingowym, międzynarodowej oligarchii finansowej. PiS atakuje Tuska za podniesienie wieku emerytalnego. Aż prawie chcę, żeby PiS wygrał wybory – bo chciałbym zobaczyć, jak sprytnie (albo jak pociesznie) PiS-owcy wytłumaczą się z tego, że wieku emerytalnego z powrotem nie obniżą. Bo nie obniżą, to pewne. 

Wydawałoby się, że kluczowy w tym układzie – który sprawia, że rządzący nie są sługami rządzonych – jest aparat marketingowy. Aż chciałoby się zabronić reklamówek wyborczych, bilbordów, wręcz zakazać politykom wstępu do telewizji, wprowadzić cenzurę, która uniemożliwiałaby mediom informowanie o ich gestach, o ściskaniu rąk i rozdawaniu jabłek. Jedyne, na co by się im pozwoliło, to publikowanie programów wyborczych. Musieliby znowu mówić – a właściwie pisać – o konkretach. To na pewno poprawiłoby sytuację szkoły. Odnotowalibyśmy gwałtowny wzrost nakładów finansowych na edukację, bo politycy nagle byliby bardzo zainteresowani kwestią czytelnictwa i zdolnością obywateli do czytania ze zrozumieniem…

 

Oczywiście, żartuję. Po pierwsze, pięknymi słowami też można nieźle oszukiwać, a poza tym taka reforma byłaby nie tylko niemożliwa do przeprowadzenia, ale również tragiczna w skutkach (gdyby jednak okazała się możliwa). Większość populacji w tej chwili żyje w obrazkowym półanalfabetyzmie i gdyby zlikwidować marketing polityczny, zostałaby ona z polityki całkowicie wykluczona. To jest właśnie tragedia: jedynym sposobem, w jaki rządzący mogą się spotkać z rządzonymi, jest manipulacja.

To już prędzej należałoby w ogóle zakazać nowoczesnych obrazkowych mediów. To one niszczą zachodnią tradycję myślenia krytycznego, opartą na słowie pisanym. To one stanowią niszczącą konkurencję dla tradycyjnej edukacji. To one oduczają ludzi myśleć, a więc uniemożliwiają im kontrolowanie rządzących. Ale czy jeszcze mamy zdolność do podejmowania tak drastycznych kroków? Czy jeszcze mamy zdolność do tego, żeby w ogóle o nich myśleć? Czy jesteśmy w ogóle sobie w stanie wyobrazić opór, z jakim byśmy się spotkali, gdybyśmy zaczęli walczyć choćby o nacjonalizację telewizji prywatnych? A co byśmy zrobili z internetem?


Zadaję prowokacyjne pytania, bo nie znam odpowiedzi. A skoro już bawię się rewolucyjnymi pomysłami, to spróbuję do naszej kwestii – jak zrobić, żeby rządzący byli sługami rządzonych – podejść od innej strony. Czy nie można byłoby sprawić, żeby osoby wybierane do parlamentu w ogóle wiedziały, co to znaczy: służyć? Czy nie można byłoby wprowadzić zasady, zgodnie z którą kandydat na posła musi mieć dziesięcioletni staż w wolontariacie? Przez dziesięć lat musiałby wozić żywność i leki do głodnych dzieci w Afryce, albo zmieniać pościel śmiertelnie chorym w hospicjum? Już sobie wyobrażam te przekręty, te pseudo-organizacje pseudo-dobroczynne, zakładane przez partie dla członków swoich młodzieżówek, wystawiające im fałszywe zaświadczenia o darmowej pracy na rzecz bliźnich. Ale może niepotrzebnie sprowadzam wszystko do absurdu. Hipokryzja jest hołdem, jaki występek składa cnocie. Gdyby politycy musieli przynajmniej udawać bezinteresownych wolontariuszy, może to by nas trochę do przodu popchnęło? I proszę sobie wyobrazić to wycie, to cudowne przerażenie, jakie by zapanowało w partyjnych młodzieżówkach, gdybyśmy spróbowali wprowadzić takie prawo. Inna rzecz, czy pewnych ludzi w ogóle należy dopuszczać do głodnych dzieci, albo do śmiertelnie chorych. Mogłoby to dzieciom i chorym nie wyjść na zdrowie, że tak powiem.


Można też postawić pytanie o odpowiedzialność polityka. Założenie, na którym opiera się nasza demokracja, jest w sumie mało demokratyczne: uważa się, że jeśli polityk zawiedzie swoich wyborców, to dostateczną karą dla niego jest utrata władzy w następnych wyborach. Takie myślenie opiera się na założeniu, że władza jest czymś tak wspaniałym, że utrata jej jest strasznym nieszczęściem. Zupełnie inaczej byłoby, gdybyśmy przyjęli chrześcijańskie i demokratyczne założenie, że władza to służba, to ciężka praca dla kogoś innego. Utrata takiej pracy nie jest karą dostateczną (tym bardziej, że po jej utracie można dostać o wiele przyjemniejszą i bardziej lukratywną pracę, można zostać na przykład nadwornym błaznem Gazpromu, jak pewien kanclerz Niemiec). Po przegranych wyborach polityk powinien liczyć się z możliwością surowszej kary: powinien być rozliczany przez niezawisły sąd, który w sprawiedliwym procesie rozstrzygałby, czy nie doszło tu do masowego oszustwa, czy polityk zrealizował swoje obietnice wyborcze, a jeśli jakichś nie zrealizował, to czy bronią go jakieś okoliczności łagodzące. W tej sytuacji politykami zostawaliby tylko ludzie odważni i pragnący służyć innym nawet za cenę osobistych kłopotów. Aczkolwiek mogłoby się okazać, że takimi są wyłącznie wariaci.


Chciałem napisać miły, świąteczny felieton. Niestety, im dalej się zagłębiam w ten temat, tym bardziej widzę, że Królestwo jest nie z tego świata, że chrześcijańskości społeczeństwa nie da się zagwarantować za pomocą samych tylko rozwiązań systemowych. Musiałoby się coś zmienić w sferze ducha. Zatem Duchowej Rewolucji życzę Państwu na Święta.


www.tomaszpiatek.pl 

 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Piątek
Tomasz Piątek
Pisarz, felietonista
Pisarz, felietonista. Ukończył lingwistykę na Universita’ degli Studi di Milano. Pracował w „Polityce”, RMF FM, „La Stampa”, Inforadiu, Radiostacji. Publikował w miesięczniku „Film” i w „Życiu Warszawy”. Autor wielu powieści. Nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się jego książka "Antypapież" (2011) i "Podręcznik dla klasy pierwszej" (2011).
Zamknij