Kaja Malanowska

Ewuś, moja Ewuś!

Mam astmę. Nie jest to największy problem w moim życiu, ale przypadłość dość irytująca. Potrzebuję inhalatora. A nawet dwóch. Jeden leży przy łóżku, drugi zawsze noszę w torebce. Raz na pół roku magiczny proszek w plastikowej tubce, o wdzięcznej nazwie Ventolin, kończy się i wtedy ogarnia mnie panika. Ja bez inhalatora nie funkcjonuję. Kiedy nie mam go pod ręką dostaje napadów kaszlu, przed oczami fruwają mi roje czarnych płatków, tracę oddech, a w skrajnych przypadkach mdleję. 

Ventolin jest na receptę, więc zawsze umawiam się z lekarzem odpowiednio wcześniej, żeby zdążyć kupić nowe opakowanie, nim skończy się stare. Wydawałoby się – żaden kłopot. I rzeczywiście do niedawna nie miałam z tym większych problemów.

Sytuacja zmieniła się zasadniczo, kiedy straciłam stałą pracę, a wraz z nią prywatne ubezpieczenie. Przez pierwszy rok, ulegając uprzedzeniom popartym niepotwierdzonymi plotkami rozsiewanymi na temat publicznej służby zdrowia, starałam się unikać placówek NFZ. Odnowiłam stare kontakty z kolegami lekarzami i farmaceutami i bezwstydnie nadużywałam ich uprzejmości. Trzy tygodnie temu zorientowałam się jednak, że mój inhalator znowu jest na wykończeniu, a lista osób, które mogłabym prosić o pomoc, została wyeksploatowana. 

Nie było wyjścia. W poniedziałek zadzwoniłam do publicznej przychodni. Raz, drugi, trzeci, dzwoniłam uporczywie, ale nikt nie odebrał. Poszłam więc osobiście zapisać się do lekarza. W recepcji siedziały trzy panie w jasnoniebieskich kitlach i obsługiwały skręconą w holu kolejkę w tempie dziesięć minut na osobę. W kolejce panowała atmosfera linczu. Każdy nowo wchodzący był obrzucany nieufnym spojrzeniem, a następnie instruowany ostro, żeby się nie pchał, o nic nie pytał i czekał cierpliwie. Staruszka o kulach, która próbowała podejść z boku do okienka, została natychmiast pochwycona za ramię i wysłana na koniec ogonka. Chwilę później próbę dywersji udaremniono słaniającej się na nogach dziewczynie, która twierdziła, że ma wysoka gorączkę, a panią ze skręcona kostką odesłano do prywatnego lekarza.

W pierwszym momencie byłam oburzona, próbowałam nawet stanąć w obronie starszych i obłożnie chorych, pół godziny później jednak brałam już ochoczo udział w przepędzeniu podstępnej matki z płaczącym dzieckiem, staruszka uparcie udającego głuchotę oraz zażywnej jejmości legitymującej się książeczką rencistki. Po czterdziestu minutach pchania się, szturchania i wymachiwania rekami, udało mi się dotrzeć do okienka. 

Recepcjonistka przesunęła po mnie obojętnym spojrzeniem, zawiesiła wzrok tuż nad moją głową i spytała czy posiadam ważne ubezpieczenie zdrowotne.

– Posiadam – przytaknęłam. 

– To proszę zaświadczenie. 

– Nie mam – przyznałam zmieszana. – Od stycznia obowiązuje eWUŚ – dodałam gwoli wyjaśnienia. 

– Nie przyjmujemy pacjentów bez ważnych dokumentów – powiedziała pani w niebieskim kitlu. – Następny proszę.

Tego dnia byłam najszybciej obsłużoną osobą w przychodni na Madalińskiego.

We wtorek rano udałam się do pracy męża, który mnie ubezpiecza, po zaświadczenie. 

– Niczego nie będę drukować – oświadczyła sekretarka. – Od stycznia obowiązuje eWUŚ. To nie moja sprawa, że służba zdrowia ma problem z systemem, który sama wymyśliła.

Przekonanie jej, że problem mam ja, a nie służba zdrowia zajęło mi sporo czasu, ale już o czwartej popołudniu stałam z powrotem w kolejce do rejestracji. A trzydzieści minut i dwie spacyfikowane staruszki później, wręczyłam recepcjonistce zaświadczenie. Recepcjonistka obejrzała je bez entuzjazmu, następnie przyniosła zatłuszczony zeszyt i przekartkowała dokładnie wszystkie zapisane strony. 

– Jest pani u nas zarejestrowana? – spytała.

– Nie.

– To trzeba było od razu mówić!

Powoli i z uwagą wstukała moje nazwisko do komputera i zapatrzyła się w monitor. 

– Nie ma pani w systemie, chociaż ma pani aktualny dokument. I co to znaczy? – zapytała wskazując mnie palcem.

– Nie wiem – przyznałam zmieszana.

– eWUŚ! – odpowiedziała z nieukrywaną satysfakcją. 

– To, co mam zrobić? – zdenerwowałam się.

Recepcjonistka wstała i pozostawiwszy moje pytanie bez odpowiedzi zniknęła za wewnętrznymi drzwiami. Wróciła po dziesięciu minutach.

– To się teraz ciągle zdarza – uśmiechnęła się pocieszająco. – Lekarz panią przyjmie, proszę tylko podpisać oświadczenie, że jest pani ubezpieczona. 

– Oczywiście – zgodziłam się gorliwie.

– Jutro.

– Ale proszę pani – próbowałam protestować. – Przecież do jutra nie strącę ubezpieczenia, nie mogłabym tego zrobić dzisiaj?

– Jutro, takie są przepisy.

– Czy ja będę musiała znowu stać w tej kolejce?

– Jutro. 

– Jutro – zakrzyknęła kolejka i nie pozostało mi nic innego, jak się wycofać.

W środę zjawiłam się w przychodni zaopatrzona w gazetę i książkę. Wyczekałam w ogonku czterdzieści minut. Odnalezienie mojej karty i wydrukowanie oświadczenia zajęło niecały kwadrans. Byłam bliska zwycięstwa. Byłam już tuż, tuż… Tyle, że w gabinecie nikogo nie zastałam. Lekarz wyszedł, bo spóźniłam się na wizytę.

Za to w czwartek rano poszło jak z płatka. Przyszłam godzinę wcześniej. Odstałam swoje. Podpisałam. Zdążyłam. Zjawiłam się w gabinecie o wyznaczonej porze. W środku siedział znudzony lekarz i dłubał długopisem w zębach. Na mój widok wyraźnie poweselał.

– W końcu jakiś pacjent – powiedział z szerokim uśmiechem i w ciągu dwóch minut wypisał mi receptę.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kaja Malanowska
Kaja Malanowska
Pisarka
Z wykształcenia biolożka, napisała doktorat z genetyki bakterii na University of Illinois at Urbana-Champaign. Felietonistka „Krytyki Politycznej”. Zadebiutowała powieścią "Drobne szaleństwa dnia codziennego" (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2010), która przyniosła jej uznanie krytyki i nominację do Gwarancji Kultury – nagrody TVP Kultura. Autorka książek "Imigracje" i "Patrz na mnie Klaro!".
Zamknij