Kraj

Zabić w sobie Wuja Toma

Czas przywrócić podatek spadkowy. Z samego spadku po Janie Kulczyku udałoby się sfinansować połowę rocznych wydatków na program 500+.

Zamożna mniejszość lubi zasłaniać się ubogą większością, żeby tylko nie podzielić się swoim majątkiem. Kiedy tylko słyszymy w debacie publicznej hasło opodatkowania wysokich dochodów czy fortun, bogaci mówią mniej więcej tak: „Ludzie się na to nie zgodzą”. Podatki w Polsce są wciąż niepopularne. Ludzie nie rozumieją ich roli. Nic dziwnego. Budżet utrzymuje się głównie z podatków pośrednich, zawartych w cenach towarów i usług. Gdy kwota wolna od podatku od dochodów osobistych jest na poziomie minimum egzystencji, media głównego nurtu i elity dbają o to, żeby opinia publiczna nie rozumiała mechanizmu redystrybucji i żeby każdy pomysł podatkowy wymierzony w korporacje i miliarderów wyglądał na zamach na skromne dochody przeciętnego Kowalskiego.

Rząd uruchamiając program 500+ zapewnił sobie stałe poparcie w sondażach. Gdyby wybory ogłoszono dzisiaj, ich skutek byłby taki sam jak poprzednio. Rządziłoby Prawo i Sprawiedliwość. Jednak wszystkie słuszne, socjalne pomysły PiS kosztują i żeby je sfinansować, trzeba sięgnąć do naprawdę „głębokich kieszeni”. Na to jednak prawicowa władza w ogóle nie jest gotowa.

Obóz rządzący nie tylko nie chce skorzystać z takiego źródła dochodów, jak podatek spadkowy, ale sam je zlikwidował, kiedy poprzednio dzierżył stery państwa (podatek ten zniósł poprzedni rząd PiS). Rodzina Jana Kulczyka odziedziczyła po nim majątek wartości 16 miliardów złotych i nie zapłaciła od tego ani grosza podatku. We Francji zapłaciłaby od tego 60%, w Niemczech 50%, a w Wielkiej Brytanii i USA 40%. Przy niemieckiej stawce suma uzyskana z samego spadku po Kulczyku przyniósłby dochód na pokrycie około połowy rocznych wydatków na program 500+.

Przy niemieckiej stawce suma uzyskana z samego spadku po Kulczyku przyniósłby dochód na pokrycie około połowy rocznych wydatków na program 500+.

Oczywiście podatek spadkowy nie powinien uderzać w tak elementarne prawo człowieka, jak to do dachu nad głową. Dlatego powinny być z niego wyłączone mieszkania i domy dziedziczone w rodzinie – do określonej wartości, np. 2–3 milionów złotych. Jeżeli wartość przekroczy tę kwotę o np. sto złotych, to opodatkowaniu powinna podlegać kwota przekroczenia, a nie cały spadek. W ten sposób wykluczymy sytuację, w której po to, żeby zapłacić ów podatek, rodzina musi sprzedać nieruchomość, w której mieszka. A jeśli będzie to willa z basenem warta fortunę, wtedy po jej sprzedaży i zapłaceniu podatku zostanie i tak dość pieniędzy na zakup jakiegoś dachu nad głową. Często nawet nie jednego. Spadkobiercy Jana Kulczyka wybudowali sobie teraz dom, w którym jest aż osiem wind. Gdyby zapłacili podatek spadkowy w wysokości 50% masy spadkowej, jest szansa, że zadowoliliby się jedynie czterema.

Jednak dziedzice fortun i miliarderzy znajdują w Polsce zadziwiająco wielu obrońców. Zarzucają oni pomysłowi opodatkowania spadków chęć ograbienia sierot i wdów.

Retoryka przeciwników koncentruje się na koncepcji, że każdy podatek jest formą grabieży. Ich argumentacja opiera się na skrajnej wersji moralności Kalego: „Nam należy się wszystko, za to my nikomu nie jesteśmy nic winni”. To oczywista nieprawda. Wielkie fortuny nie biorą się tylko z pomysłowości i mrówczej pracy tego czy innego miliardera. Zwykle powstają na styku sektora państwowego i biznesu, co najmniej przy wykorzystaniu infrastruktury zbudowanej za pieniądze podatników.

Inaczej niż w wielu bogatych krajach Zachodu nie mamy w Polsce podatku majątkowego. Bogacze płacą śmiesznie niskie podatki od dochodów osobistych, a podatek od firm jest również bardzo umiarkowany. Dziedziczenie jest więc znakomitą okazją, żeby społeczeństwo wyrównało rachunki z kimś, kto raczej brał niż dawał. Do tego podatek ten nie dotyka twórcy fortuny, lecz osoby, które często leżąc i pachnąc czekały na owa „mannę z nieba”. Spadkobiercy Kulczyka, nawet gdyby oddali połowę spadku fiskusowi, tak jak to czynią ich odpowiednicy w wielu rozwiniętych krajach, wciąż będą ludźmi bajecznie majętnymi. Mimo że najczęściej wcale się do swojego bogactwa się przyczynili.

Jest też inny, ekonomiczny argument za opodatkowaniem wielkich majątków. Otóż te pieniądze po przepuszczeniu przez budżet trafią jako socjalne wsparcie do kieszeni rodzin, jako podwyżki w sferze budżetowej do pielęgniarek i nauczycieli i jako pensje do pracowników wykonujących prace zlecone przez sektor publiczny i będą napędzać gospodarkę. Gdy zostają w całości w rękach spadkobierców, często leżą bezczynnie i nie napędzają koniunktury.

Duża fortuna ma też wymiar polityczny. Im więcej ktoś ma pieniędzy, tym większa jest jego władza nad innymi. Wpływa na los pracowników, ale też jako osoba majętna ma o wiele większy dostęp do świata polityki, do ludzi na szczytach władzy. Można powiedzieć, że od pewnego poziomu bogactwa, nie pełni już ono roli źródła zaspokajania potrzeb konsumpcyjnych. Ile w końcu można mieć tych wind? Staje się narzędziem sprawowania władzy.

Brak podatku spadkowego wzmaga rozwarstwienie społeczne. Powstaje coraz mniejsza grupa supermajętnych. Równocześnie rośnie ubóstwo tych, którzy w tej akumulacji nie uczestniczą, mimo że pracując najczęściej za bardzo małe pieniądze, to właśnie oni to bogactwo tworzą. To my, 16 milionów ludzi pracy najemnej, wytworzyliśmy cały dochód narodowy Czas zacząć owoce naszej wspólnej pracy dzielić sprawiedliwie. Musimy wyjaśnić naszym współobywatelom, że to nie biznes, ale właśnie ich codzienna praca tworzy całe bogactwo tego świata. Bogactwo, którego połowę skupia 1% ludzkości.

Ta tendencja do koncentracji bogactwa w rękach coraz mniej licznych prowadzi w oczywisty sposób do erozji demokracji, czego najlepszy dowód to fakt, że ktoś taki jak Donald Trump został prezydentem Stanów Zjednoczonych. Działa tu znany mechanizm atrybucji, który sprawia, że ludzie identyfikują się z tym, kogo podziwiają. A Trumpa podziwiają właśnie i prawie wyłącznie za to, że jest bajecznie bogaty.

W większości krajów rozwiniętych funkcjonuje wysoki podatek spadkowy. I tak nie zapobiega to rozwarstwieniu majątkowemu, jednak trochę je zmniejsza. Jeżeli nawet najbogatsi znajdują ludzi, którzy bronią ich przed płaceniem należnych podatków, to kto ma polski budżet utrzymywać? Przeciętny Kowalski z nędznej pensji? Emeryt? Dopóki ludzie ograbiani przy każdej wypłacie z owoców swej pracy będą uważać, że bogatym należy się wszystko, a im samym ochłapy z pańskiego stołu, tak długo będziemy krajem oligarchicznym, w którym rządzą pieniądze, a nie obywatele. Czas zabić w sobie dobrego wuja Toma, niewolnika, który wielbił swoich właścicieli i swoje kajdany. Czas upomnieć się o swoje.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Ikonowicz
Piotr Ikonowicz
Działacz społeczny, polityk
Działacz społeczny, polityk, dziennikarz, poseł na Sejm II i III kadencji. Przewodniczący Ruchu Sprawiedliwości Społecznej.
Zamknij