Film

Majmurek z Berlinale: Królowa i służąca

Oglądając „Królową pustyni” Herzoga, miałem wrażenie, że obcuję z kolonialnym melodramatem z lat trzydziestych.

Berliński konkurs na początku nie zachwycił. Wielkim rozczarowaniem okazał się nowy film Wernera Herzoga, Królowa pustyni. Po twórcy Fitzcarraldo wiele można się było spodziewać. W końcu na planie Aguirre, gniew boży mierzył do Klausa Kinskiego z nabitej broni; został z kamerą na wyspie, na której miał nastąpić grożący jej zniszczeniem wybuch wulkanu; w intencji uzdrowienia wybitnej historyczki filmu Lotte Eisner udał się w pieszą pielgrzymkę z Monachium do Paryża; zjadł też kiedyś przed kamerą swój but. Nie spodziewałem się jednak, że nakręci tak marny kolonialny melodramat. Co rozczarowuje tym bardziej, że na warsztat bierze prawdziwie fascynującą postać: Gertrudę Bell.

Bell (1868-1926) – wykształcona w Oksfordzie Angielka z klasy wyższej uciekła przed życiem, jakie planowała jej rodzina (dobre małżeństwo, dzieci, zabawianie ważnych dla kariery męża gości na proszonych kolacjach i balach, dobroczynność) na Bliski Wschód. W swoich podróżach wśród plemion pustyni dociera do miejsc, gdzie wcześniej dotarło niewielu Europejczyków, jeśli w ogóle jacyś. Jej wiedza okazuje się bezcenna dla brytyjskiego rządu, szykującego się do przejęcia masy upadłościowej po chylącym się do upadku Imperium Osmańskim. W 1915 roku Bell trafia do Brytyjskiego Biura Arabskiego w Kairze, gdzie tworzy podstawy politycznego porządku panującego na Bliskim Wschodzie do dziś: wyznacza granice Jordanii i Iraku, przekonuje brytyjską administrację, by na Półwyspie Arabskim postawić na dynastię Saudów.

U Herzoga jej historia jest przede wszystkim melodramatem. Bell (Nicole Kidman) traci dwóch ukochanych: sekretarza brytyjskiego poselstwa w Teheranie (James Franco), który zabija się w górach, po tym jak ojciec Gertrudy nie godzi się na ich małżeństwo, oraz Charlesa (Damian Lewis), uwięzionego w nieszczęśliwym małżeństwie urzędnika kolonialnego, który ginie na wojnie. Nigdy nietknięta przez mężczyznę, okryta chustą nadającą jej maryjny wygląd, Bell zaślubia pustynię, zostaje jej królową-dziewicą.

Pustynia jest męską krainą, zamieszkaną przez szlachetnych wojowników dosiadających jeszcze szlachetniejszych koni, rządzonych przez oświeconych szejków. Bell jest jedyną kobietą swobodnie poruszającą się w tym świecie.

Budzi fascynację jego mieszkańców, jej obcość jako wyzwolonej białej kobiety czyni ją tyleż fascynującą, co „nietykalną”. Herzog nie wygrywa niestety tego paradoksu. Ani tego, że kobieta „zbyt wyemancypowana” jak na edwardiańską Anglię, znajduje osobistą wolność w świecie, gdzie wszystkie inne niż one kobiety pozostają skrajnie zniewolone i unieruchomione.

Naiwność polityczna tego filmu to kolejny problem. Oglądając go, miałem wrażenie, że obcuję z kolonialnym melodramatem z lat trzydziestych. Te same orientalistyczne klisze, pustynie, szejkowie, na wpół zapomniane starożytne miasta, święte prawo gościnności, prości i oddani słudzy, sprzedawcy targujący się na bazarze, obcy witany herbatą pitą wspólnie w namiocie smaganym pustynnym wiatrem. Arabska pustynia jako bezczasowy ocean poza historią, gdzie romantyczna dusza może uciec z rwącego strumienia nowoczesności. Wymowna jest scena, gdy podczas jednej z pustynnych podróży Bell każe swojemu arabskiemu służącemu  gotować jajko przez pięć minut, na co ten odpowiada „pustynia nie zna czasu”. Gdybym był Arabem, nikt nie budziłby we mnie większej nienawiści niż uciekający od cywilizacji Europejczycy usiłujący uwięzić mnie w tak skrojonej własnej fantazji. Sama Bell, podobnie jak pojawiający się w filmie T. E. Lawrence wierzyli zapewne w te klisze. Koniec końców byli – przy całej ich wiedzy o świecie arabskim – późnymi wnukami romantycznego orientalizmu. Ale od reżysera klasy Herzoga domagałbym się przepracowania, przenicowania tych schematów.

Tym pilniejszego, że życie pisze właśnie złośliwy epilog do opartej na nich bliskowschodniej polityki Bell i Brytyjczyków.

Film ma premierę w momencie, gdy zaprojektowany przez Bell porządek na Bliskim Wschodzie się rozpada, nie tylko przez Państwo Islamskie. W Iraku faktyczną niepodległość uzyskuje kurdyjska północ. Owszem, w Rijadzie ciągle panują Sadowie, których Bell pomogła wynieść do władzy. Panują, nie tylko publicznie ścinając i batożąc swoich poddanych, ale i finansując ekspansję najbardziej obskuranckiej wersji islamu. Jak Gertruda Bell odnalazłaby się na ulicach współczesnego Rijadu, gdzie problemem jest prowadzenie przez kobiety samochodów? Królowa pustyni nie stawia niestety tych pytań.

W Berlinie film został przyjęty bardzo źle. Nie spotkałem nikogo, komu by się podobał. Festiwalowe wydanie branżowego „Screenu” dało mu tylko dwie gwiazdki z pięciu możliwych. Przed premierą „Hollywood Reporter” pisał, że rola Kidman może być dla niej wielkim powrotem, może nawet oscarową szansą. Oj, nie wiem, czy tak będzie. Film pokazuje Bell na przestrzeni prawie dwudziestu lat. W tym okresie ekranowa Kidman w ogóle się fizycznie nie zmienia. Błędem Herzoga było obsadzenie w tak rozległej czasowo biografii wyłącznie jednej aktorki, młodzieńcze lata Bell powinien zagrać ktoś inny. Z tego wszystkiego bronią się jedynie wspaniałe zdjęcia pustynnych pejzaży zrobione przez współpracującego z Herzogiem od dwóch dekad operatora Petera Zeiltingera. Ale nie są w stanie uratować całości.

Zły sen burżuazji

Zupełnie inaczej kino w historycznym kostiumie kręci Benôit Jacquot, autor nowej adaptacji Dziennika panny służącej Octave’a Mirbeau. Utwór ten przenosił wcześniej na ekran sam Luis Bunñel, z Jeanne Moreau w tytułowej roli. Jacquot nie daje się jednak przytłoczyć tamtej wizji. Choć podobnie jak film hiszpańskiego surrealisty i jego dzieło jest satyrą na świat mieszczaństwa III Republiki.

Czy taka satyra z samej swojej istoty nie musi być przebrzmiała? Wszak świata, jaki przedstawia ten film, już dawno nie ma. Jacquotowi udaje się jednak uciec z tej pułapki. Do świata z czasów, gdy awangardą był impresjonizm, podchodzi podobnie jak Bertrande Bonello w genialnej Apollonidzie, filmie o luksusowym domu publicznym z belle epoque, współpracował zresztą z tą samą kostiumografką, Anaïs Romand. Wiek dziewiętnasty wydaje się tu materią, na której film dokonuje pracy podobnej do pracy snu. W Dzienniku mamy nie tylko słabo sygnalizowane sceny marzeń sennych, ale cała rzeczywistość przypomina sen. Rządzi nią jakiś dziwny estetyczny nadmiar obecny w kostiumie, scenografii, krajobrazie.

Tak jakby mieszczański wiek dziewiętnasty był snem, który (post)mieszczański wiek dwudziesty pierwszy ciągle śni o sobie.

Cecylia w wykonaniu Lei Seydoux wydaje się właśnie kobietą wieku dwudziestego pierwszego rzuconą w dziewiętnasty. Adaptacja Jacquota w ogóle jest bardzo feministyczna. Ciągle widzimy jak seksualny magnetyzm Cecylii z jednej strony jest jej przywilejem, z drugiej przekleństwem – wrzucony w klasowe i patriarchalne stosunki społeczne, w których seksualna przemoc wobec kobiet jest normą. Jacquot dużo uwagi poświęca obrazom solidarności kobiet, wspierających się w sytuacjach przemocowych, wspólnie próbujących zaradzić niechcianej ciąży, rozmawiających o napastujących je seksualnie mężczyznach itp. A jednocześnie jest to dziwny patriarchat bez silnych męskich figur. Pracodawca Cecylii jest całkowicie zdominowany przez kastrującą żonę, jego żyjący ze służącą sąsiad jest groteskowy. Wyjątkiem wydaje się Józef (Vincent Lindon), stangret w domu, w którym pracuje Cecylia.

Do ostatniego aktu film mnie zachwycał, niestety w zakończeniu coś się psuje, coś pęka. Jacquot nie umie postawić kropki, spuentować sytuacji, wydobyć wszystkich dwuznaczności finału. Tego, że Cecylia uciekając przed służbą w domu potwornych ludzi, kończy być może jeszcze gorzej: w ramionach złodzieja, antysemity i aspirującego sutenera. Jej bunt jest jeszcze bardziej nihilistyczny niż świat, przeciw któremu się buntuje. Próżno w nim też szukać wzniosłości i czystości immoralizmu Lafcadio Hearna, co potencjalnie czyniłoby ten film boleśnie współczesnym. Czy to nie jest problem z buntem w wieku dwudziestym pierwszym? Najdobitniej widać go być może w obrazie buntu dzieci bohaterów Ukrytego Michaela Haneke. Niestety na końcu, po wspaniałym rozbiegu, czegoś Jacqutowi zabrakło, by odbić się z progu tak, by dolecieć w te okolice.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij