Kraj

Janiszewski: Aura

„Ten magazyn został wydrukowany krwią ludzi HIV+” – głosi byczy napis na papierowym wydaniu austriackiego „Vangardist”.

Pismo określa się jako „progresywny magazyn dla mężczyn”. We wstępniaku Julian Wiehl, redaktor naczelny, wyjaśnia, że faktycznie, do farby drukarskiej dodano próbki krwi pobrane od trzech seropozytywnych osób. I od razu uspokaja – można czytać i macać każdy z 2,5 tysiąca egzemplarzy do woli. W ten sposób niepodobna się zakazić, wiadomo, wirus umoczony w farbie raczej nie pożyje. Lecz uwaga, dodaje Wiehl, ten magazyn może pobudzić was do myślenia!

By pobudzenie było pełne, a potencjalny odbiorca spokojny, papierowego „Vangardista” zapakowano w folię trochę przypominającą torebki do sterylizacji w autoklawie, dostawiając tym samym kolejne piętro jakże prowokacyjnych skojarzeń. W krótkiej rozmowie w anglojęzycznym serwisie telewizji Al-Jazeera Whiel wyjaśniał zatroskanemu prowadzącemu, że nie, nie chodziło bynajmniej o to, by za pomocą foliowego kondomu na gazecie uniknąć jakichkolwiek realnych zagrożeń, lecz by ograniczyć „szkody psychologiczne”, których ewentualnie mogliby doznać spanikowani czytelnicy bądź dystrybutorzy. Chodzi wszak, co niejednokrotnie podkreślono podczas rozmowy, by porozmawiać o stygmacie. O hifie bowiem mówi się mało, za mało, zważywszy na skalę zakażeń. Zamierającą rozmowę należy więc stymulować wszelkimi dostępnymi środkami.

Stąd pomysł na akcję. Za jedyne 50 euro można stać się posiadaczem wyjątkowego wydawnictwa (dla którego wszak całkiem dosłownie przelano ludzką krew), opatrzonego bystrym hasłem: „Now this issue is in your hand”, gdzie słowo „issue” w równym stopniu daje się tłumaczyć jako „temat”, co i „najnowszy numer pisma”.

W środku, pomiędzy artykułami o stygmacie, ruchu anty-AIDS-owym i jego osiągnięciach, parę artystycznych sesji modowych, gdzie wystylizowani, umięśnieni, półgoli modele wydymają do kamery swe śliczne usteczka. Jest też punkt nieodzowny we współczesnych kolorowych magazynach: tzw. editor’s choice, czyli zbiór rozmaitych odzieżowych artefaktów, które warto sobie kupić, by nadążać za tzw. trendami. Warto więc mieć dżinsowy plecaczek od Vivienne Westwood, trampki od Dolce&Gabbana, zegarek od Victorinox i okulary przeciwsłoneczne od Lacoste. Porady, jak ładnie pachnieć i dobrze wyglądać, ubarwiają pogadanki na temat ruchów społecznych, trochę faktów na temat HIV i jego społecznej otoczki dawniej i dziś. To wszystko w atmosferze artystycznej niemal prowokacji, zasługującej jeśli nie na uznanie, to na pewno na chwilę zadumy.

To właściwie nic nowego. Od początku lat dziewięćdziesiątych, gdy temat epidemii wreszcie chwycił i na dobre sprzęgł się z informacyjnym mainstreamem, trwały rozmaite wysiłki na rzecz jego utowarowienia.

Wówczas jednak główne uderzenie szło w stronę obrotu rozmaitymi wersjami czerwonej wstążeczki, symbolu doskonale obłego, bo pozbawionego wyrazistej i unikalnej formy, wypranego z niechcianych i nieeleganckich skojarzeń z dziwkami, ćpunami, pedałami. Sprzedawano ją więc w wersji z dwudziestoczterokaratowego złota, wysadzanej rubinami i toczono wielkie sądowe batalie o prawo do jej wyłącznego posiadania. Wstążeczka okazała się złotym interesem. – Jeszcze nigdy tyle szmalu nie zrobiono na chorobie – wściekał się w 1993 roku na łamach „New Yorkera” fotograf David Seidner, nieukrywający swojego zakażenia. – Oczywiście, zyski ze sprzedaży czerwonych wstążeczek w jakimś stopniu wsparły finansowo leczenie i badania nad AIDS. Ale ważniejszą funkcją wstążeczki jest ukojenie poczucia winy poprzez udawane zaangażowanie, poprawianie nastroju bez konieczności robienia czegokolwiek. Wstążeczka sama w sobie staje się epidemią”.

Dziś, w czasach powszechnej dostępności leków antyretrowirusowych symbole wydają się niepotrzebne. Zamiast wstążeczek do eleganckich gazet można zainsertować – całkowicie bezpieczenie, bez żadnego ryzyka dla odbiorców – samego wirusa. „Progresywni mężczyźni” będący odbiorcami magazynu mogą go sobie następnie położyć na swoich domowych stołach wykonanych przez włoski Poliform, oświetlonych światłem bijącym z lamp Toma Dixona, odbijających się w lustrach Antonio Lupi. Oto nowy układ odniesienia: austriacki magazyn, włoskie wzornictwo, ludzki wirus upośledzenia odporności. Czemu nie?

Na jednej z pierwszych stron magazynu widnieje wielka reklama japońskiego koncernu kosmetycznego Shiseido. Preparat Ultimune reklamuje hasło: „Aktywuj system immunologiczny Twojej skóry”. Immunologia, wypromowana przez AIDS, jest już częścią biznesu kosmetologicznego, ma służyć pięknu. Prawie tak samo jak przedłużające życie leki ARV. I choć tych drugich magazyn dla „progresywnych mężczyzn” nie reklamuje – jest rzeczą jasną, że to grupa odbiorcza równie ważna dla koncernów farmaceutycznych, jak i kosmetycznych.

Z jedną wszak, za to istotną różnicą. Za produkty Shiseido „vangardziści” zapłacą sami, za leki ARV zapłaci im państwo. W obu jednak wypadkach dobroczynny wpływ na ludzki organizm wydaje się podobny.

Nikt z nowo zakażonych, homoseksualnych mężczyzn wchodzących na programy lekowe w krajach Europy i Stanów Zjednoczonych nie widział chorych i umierających na AIDS.

To fikcja, odległe wspomnienia z filmów dokumentalnych, wygłaszane przez podstarzałych panów po pięćdziesiątce. „Vangardist” chce temu przeciwdziałać, mówiąc: HIV jest obok ciebie, trzymasz go w rękach. Ale co z tego? Przecież HIV nie boli, oznacza zaledwie konieczność łykania paru pigułek dziennie. Nic takiego. Ludzie z nadciśnieniem i cukrzycą też swoje połykają. Zarządzanie chorobą ogranicza się do skromnych, systematycznych działań. Wstać rano, wklepać Shiseido, łyknąć leki. Tak przynajmniej można to sobie wyobrażać.

Elizabeth Pisani, brytyjska epidemiolożka, pyta wprost: czy młodzi geje umieją odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego powinni unikać zakażenia? Nie chodzi o kazania speców od promocji zdrowia, lecz o wiedzę potoczną. Jak na takie pytanie odpowiada tzw. ulica? Bo leki mają ograniczony czas oddziaływania? Niekoniecznie, najnowsze badania pokazują, że można na nich pociągnąć nawet osiemdziesiąt lat. Bo trzeba je brać do końca życia? To jak przekonywać ludzi, żeby nie pili. bo będą mieli kaca. „Niedogodności związane z zakażeniem mają dzisiaj tę właśnie rangę” – mówi Pisani. Tak się ludziom zdaje. HIV jest czymś znośnym, mniej szkodliwym, mniej strasznym. Wielu zakażonych to potwierdza. W rozmowach o ich stanie zdrowia – o ile w ogóle są na takowe gotowi – przewijają się liczne zapewnienia o normalności. Nie czują się chorzy, właściwie nic im nie dolega. Dla nich samych ich zakażenie nie stanowi tematu. Stanowi go dla innych, ale oni sami nie bardzo wiedzą, skąd ta paranoja.

A jednak ona nie mija, w tym jednym „Vangardist” ma rację. HIV, który nie przeradza się w AIDS i nie zabija, wzbudza być może nawet większy lęk niż tamten, miniony, który jednoznacznie prowadził do śmierci. Być może tamta śmierć – przez swoją jawność – paradoksalnie dawała się łatwiej oswoić. Teraz przeniosła się w rejony fantazji, jest śmiercią wyobrażoną, przyszłą, o niedookreślonym kształcie. Jest formą niepełnosprawności – w świecie zorientowanym na zachowanie młodości, zdrowia i aktywności to perspektywa chyba nawet gorsza od śmierci.

Lepiej być gejem martwym niż gejem starym i schorowanym.

Tymczasem długofalowe skutki leczenia – te fizyczne i te psychiczne – są i słabo omówione i słabo zbadane. W debacie publicznej (o ile w ogóle jeszcze się takowa toczy) to wątek właściwie nieobecny. Konsekwencje długotrwałego leczenia – w postaci osteoporozy czy najbardziej znanej lipodystrofii – nie stają się osią żadnej kampanii. Nie chcą ich zresztą sami zakażeni i organizujące ich stowarzyszenia. Boją się wzmocnienia stygmatu. HIV nieodmiennie pozostaje tylko kacem, czymś, z czym da się żyć względnie normalnie. Ultimune firmy Shiseido podkręci mechanizmy obronnościowe twojej skóry, a garść leków – wszystkie pozostałe. Będziesz taki sam jak zawsze.

Toteż niechęć wobec zakażonych, tak oczywista i powszechna w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych – dziś zeszła głębiej, wniknęła w skórę wraz z obronnościowymi preparatami. Już nie wiadomo, co jest jej pierwotną przyczyną. Chwilami zdaje się, że HIV to tylko wyzwalacz. Nowatorska forma ochrony zdrowia – a więc prewencyjne codzienne przyjmowanie jednej pigułki Truvady, dotychczas traktowanej jedynie jako terapeutyk dla osób zakażonych – z miejsca spotkała się z zarzutem o promocję promiskuityzmu. Ten zarzut formułowali sami geje, nazywając innych gejów „kurwami na Truvadzie”. Co jest więc prawdziwą linią podziału i źródłem stygmatu? Zakażenie czy seks, który do niego prowadził?

Ci, którzy pragną licznych doświadczeń seksualnych, otrzymują wsparcie ze strony biznesu farmaceutyczno-medycznego. Ci, którzy uważali, że HIV jest karą dla puszczalskich (choć nigdy nie przyznaliby się do tego wprost), wygłaszają furiackie przemowy.

Biznes porno, który niczym chór grecki uniwersalizuje i cementuje bieżące mniemania o tym, co w świecie seksu się nosi, a co wyszło z mody, też doznał swoistego przegrupowania. Jeszcze wczoraj nieco dziwaczne, na swój sposób podejrzane studia filmowe w rodzaju Treasure Island Media i Dark Alley, w produkcjach których z założenia nie używa się prezerwatyw, zaczynają wyznaczać dominujący trend obrazkowych opowieści o męsko-męskim pożądaniu. Słowa „breeding” – kojarzące się z branżą hodowlaną i oznaczające „rozpłód” – teraz służą do opisu sfilmowanych aktów. Czym zapładniają swoich partnerów pornogwiazdorzy? Tytuły produkcji idą dalej – „Viral Load” („Miano wirusa”), „Bad Seed” („Złe nasienie”) czy „Outlaws” („Wyjęci spod prawa”) to tylko niektóre z nich. Ryzykowny akt seksualny staje się fetyszem – czymś pomiędzy ekskluzywnym rytuałem a manifestem wolności. Stygmat – czymś, co można przekroczyć za pomocą coraz wymyślniejszych aktów seksualnych. W pornofantazjach HIV to nowe życie, a nie starawe choróbsko.

Branża jest bliżej życia niż jakikolwiek „poważny” przemysł filmowy. Ledwie WHO oficjalnie zaleciła Truvadę jako metodę ograniczania zakażeń wśród gejów, a już Treasure Island Media wypuściło orgiastyczny klip „Teenage Truvada Whore”, w którym młody blondynek dzielnie udostępniał swoje ciało dziewięciu zdecydowanie starszym partnerom. Zamiast korków od szampana strzelało tu co innego.

W świecie hifa – gdzieś pomiędzy organizacjami pozarządowymi, ministerstwami zdrowia, instytutami medycznymi, międzynarodowymi agendami oraz mediami (z tymi najbardziej pogardzanymi włącznie) – nie chodzi już o przeżycie zakażonych, nie chodzi też o żałobę po niedawno zmarłych. Nie chodzi nawet o relację z innymi przestraszonymi ludźmi, bo i lęku jest mniej, a na pewno zmienił on swój charakter. Niekoniecznie chodzi o współdziałanie i o rozumienie. Chodzi raczej o to, jak się jest widzianym. Wizerunek zakażonego stał się dziś tematem nadrzędnym. To cena, którą płacimy za lata moralizowania i interpretowania epidemii jako bicza bożego. Porządni mieszczanie wciąż wyobrażają sobie zakażonych jako słusznie pogromione kurwy. Biznes porno tłucze kasę na pięknych kurwach, wolnych od mieszczańskich urojeń.

W tej rzeczywistości wszelki aktywizm okazuje się trudny, a być może w ogóle nie jest już możliwy. Jesteśmy w samym środku paradoksu: jak mówi Elizabeth Pisani, bycie plusem to nic złego, ale broń boże sobie tego nie zrób. „Vangardist” ze swoją akcją tylko potwierdza tę bezradność. Współczesnego hifa można ludziom nawet dosypać do herbaty, ale niechże, na litość boską, zaczną się wreszcie nim choć trochę przejmować! Ale jak przejąć się czymś, od czego na kilometr wali naftaliną? Ani Światowy Dzień AIDS, ani International Candlelight Memorial Day (przypadające skądinąd właśnie w najbliższa niedzielę) nijak nie nawiązują do współczesnych dylematów.

Problem śmierci na AIDS w większości krajów Zachodu został rozwiązany. Pozostał problem zakażeń HIV – wymagający zupełnie innych strategii działania i innych schematów myślenia.

Być może także nowego aktywizmu, który przyczyni się do stworzenia lobby prewencji zakażeń, tak samo jak onegdaj aktywiści ACT UP pospołu z reprezentantami świata medycznego i politycznego doprowadzili do stworzenia lobby lekowego, wymuszającego dostęp do terapii ARV w możliwie najtańszej i najbardziej powszechnej formie. Na razie jednak nic takiego zwrotu nie zapowiada.

Moja przyjaciółka, która cierpi na migrenę, miewa objawy zwane aurą. To chwila, czasem bardzo długa, zaburzonego widzenia. Zwykle zapowiada ból. Jeśli się tak nie dzieje, jest jeszcze gorzej. To znaczy, że dzieje się coś niedobrego i neurologicznie sytuacja jest niejasna. Trudno powiedzieć, co oznacza taki stan.

Współczesne rozumienie hifa wydaje się być czymś bardzo podobnym. To uogólnione, nieprzyjemne doznanie, coś obecnego, ale trudnego do uchwycenia, coś, co wydaje się zapowiedzią dalszych przykrości. Te jednak na razie nie nadchodzą. Jest w tej sytuacji coś bardzo niepokojącego. Nie wiadomo – przejmować się czy jeszcze poczekać, może jakoś minie. Ale nie mija. Siedzimy więc i mrugamy, niewiele rozumiejąc, śledząc świetliste zygzakowate linie, pulsujące plamy lub ciemny punkt, wokół którego, jak w żyroskopie, wirują migocące okręgi.

 

**Dziennik Opinii nr 135/2015 (919)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Janiszewski
Jakub Janiszewski
Dziennikarz, reporter
Dziennikarz radia Tok FM. Ukończył Wydział Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie. Dziennikarstwem zajmuje się od 1999 roku. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, gdzie publikuje reportaże i wywiady. W 2006 opisał historię czterech młodych kobiet zakażonych wirusem HIV przez Simona Mola - znanego działacza na rzecz imigrantów. Wkrótce potem zajął się innym tematem powiązanym z HIV - polityką narkotykową. W swoich audycjach próbuje pokazać problematykę społeczną w kontekście systemu legislacyjnego i praw człowieka. Był nominowany do nagrody Mediatory 2006.
Zamknij