Unia Europejska

Skrzypek o wyborach w UK: Socjaldemokracja bez nawigacji

Co dalej z projektem centrolewicy?

Prognozy pogody oraz sondaże przedwyborcze coraz rzadziej się sprawdzają. I choć zima zaskakuje drogowców zawsze, to wyniki wyborów w Wielkiej Brytanii okazały się prawdziwym szokiem. W tym szczególnie dla Partii Pracy. Jeszcze w czwartek rano obstawiano jej zwycięstwo lub bezprecedensową równowagę pomiędzy laburzystami a konserwatystami. Dwadzieścia cztery godziny później porażka okazała się na tyle sromotna, że ich lider, Ed Milliband, pospiesznie podał się do dymisji. Wraz z tym dobiegła końca pewna epoka.

Nie chodzi tutaj o rezygnację szefa partii w obliczu wyborczego niepowodzenia, bo nie jest ona żadną nowością. Nawet jeśli z perspektywy doświadczeń polskiej sceny politycznej może się taką wydawać. Równolegle z „ Red Ed’em” do historii „dobrowolnie” odeszli przewodniczący Lib-Dem (i były już wicepremier) Nick Clegg oraz kontrowersyjny wódz UKIP Nigel Farage. Komentujący kolejne wystąpienia pożegnalne dziennikarze z BBC nie mogli wyjść z podziwu nad „bezprecedensową falą ustąpień” – i to samo w sobie być może powinno sprowokować do refleksji nad ogólniejszym znaczeniem wyborów w Wielkiej Brytanii.

Po pierwsze, mapa ukazująca wyniki poszczególnych partii wskazuje na utrwalenie się systemu dwupartyjnego w Anglii. Fiasko Lib-Dem dowodzi, iż jej dobry wynik w poprzednich wyborach stanowił jedynie mały epizod. Wówczas wynikał on najprawdopodobniej z poszukiwania przez wyborców alternatywy wobec dwóch dominujących partii, podczas gdy obecnie partia ta podzieliła losy swoich kontynentalnych odpowiedników – innych partii środka. Tendencję tę skomentował ochodzący Nick Clegg, zauważając, że współcześnie opcja liberalna przegrywa z radykalizującymi się tendencjiami nacjonalistycznymi. Co ciekawe, głosy dawnych wyborców Lib-Dem rozproszyły się pomiędzy ich wszystkimi konkurentami – co uniemożliwia jednoznaczne określenie, kto może przejąć ewentualną schedę po liberałach.

Po drugie, ta sama mapa wskazuje na pogłębiający się podział wewnątrz Królestwa. Niedawne referendum nie przyniosło wprawdzie niepodległości Szkocji, ale sprawiło, iż niesnaski pomiędzy Szkotami a Anglikami zyskały wymiar konfliktu politycznego. W jego rezultacie rozgorzała dyskusja na temat tego, jakie są zasady „nowej równowagi” pomiędzy ewentualnie usamodzielniającą się Szkocji a prawami jej reprezentantów na poziomie Zjednoczonego Królestwa. Partia Pracy nie zaistniała ani w kampanii przedreferendalnej, ani w parlamentarnej. To paradoks, jako że wśród argumentów na rzecz większej autonomii wymieniano obronę państwa dobrobytu przed „cięciami z Londynu”. Stąd za prawdziwą alternatywę wyborcy uznali Szkocką Partię Narodową.

Utrwala to tendencję – obecną wcześniej na kontynencie – postrzegania centrolewicy jako „części systemu”. A to znaczy, że niezależnie od tego, czy znajduje się aktualnie u sterów rządowych, czy też w opozycji – nie jest postrzegana przez wyborców jako alternatywa do status quo.

Linia podziałów społecznych przeniosła się z dysputy ideowej na sprawy bieżące. A na pierwszy plan wysuwa się strategia apelowania do części składowych obywatelskiego poczucia tożsamości.

Po trzecie, zwycięstwo SNP kosztowało sporo Partię Pracy. Mandaty parlamentarne zaprzepaścili m.in. Jim Murphy (szef szkockiej Partii Pracy i były Minister ds. Europejskich) oraz Douglas Alexander (były Minister ds. Zagranicznych gabinetu cieni). By zrozumieć sens tej straty, do listy poległych należy dodać byłych deputowanych angielskich – wśród których na pierwszy plan wysuwa się Ed Balls (były Kanclerz Skarbu w gabinecie cieni laburzystów). W 2010 ubiegał się on o fotel przewodniczącego Partii Pracy. Miał wówczas realne szanse na objęcie przywództwa, choć jego kandydaturę przyćmiła wówczas bratobójcza walka Milibandów, a także start jego żony Yvette Cooper. W przededniu tegorocznej elekcji uważano go za przyszłego Kanclerza Skarbu – stąd też jego przegrana (nawet jeśli tylko kilkuset głosami) ma wymiar symboliczny. Zasilił bowiem szeregi grupy, która terminowała w czasach Tony Blairaoraz Gordona Browna, następnie zajęła honorowe miejsca w pierwszym rzędzie ław opozycji, a dziś odchodzi do historii. Oznacza to, iż w poszukiwaniu nowego lidera członkowie Partii Pracy sięgną najprawdopodobniej do nowego, jeszcze młodszego pokolenia.

Jedną z typowanych kandydatek na objęcie przywództwa po Millibandzie jest Rachel Reeves (była Minister ds. Pracy i Emerytur w gabinecie cieni). Zdobyła ona popularność w poprzedniej kadencji jako zdolna, charyzmatyczna ekonomistka. Będąc w zaawansowanej ciąży pod koniec kampanii, podjęła walkę z Konserwatystami, którzy sugerowali, że jej stan wykluczy ją z pretendowania w nowym rozdaniu o jakiekolwiek poważne stanowisko. Zyskała tym samym przychylność środowisk feministycznych, domagających się szans na pogodzenie „życia prywatnego i zawodowego”. Jej powrót z urlopu macierzyńskiego zbiega się z planowaną tradycyjnie na koniec września konferencją Partii Pracy.

Poprzedzające zjazd miesiące będą dla partii chwilą refleksji, na fali której głowy i głos podniosą zapewne byli i obecni orędownicy Trzeciej Drogi. Ci tzw. Blairites z rezygnacją przyjęli zwycięstwo „czerwonego” Ed’a nad jego „purpurowym” bratem Davidem w 2010 roku. Co prawda, w duchu  jedności partyjnej dotychczas nie krytykowali jego linii publicznie, wewnątrz jednak nie odmawiali sobie przyjemności wytykania mu braku siły charakteru tudzież niezdolności nadania ugrupowaniu jasnej, przemyślanej i rzeczywiście nowej linii politycznej. Naigrawali się z jego strategii „One Nation”, podkreślając jej krótkowzroczność, szczególnie widoczną w obliczu referendum na temat niepodległości Szkocji. Echa tych dyskusji obrazują publikacje „purpurowej” oraz „niebieskiej” Labour.

Zasadniczym stojącym przed Partią Pracy jest: jak poprowadzić typowy dla socjaldemokracji proces oparty na wyrażaniu „samokrytyki” bez popadania w skrajności? Zazwyczaj po przegranych wyborach partie centrolewicy mawiają „zostaliśmy ukarani i musimy wykonać prawdziwy zwrot w lewo” – choć w tym przypadku możliwa wydaje się także ponowna zmiana kursu na prawo. Wydaje się, że niezależnie od wybranego kierunku (który czytelnikom i sympatyczkom może bardziej lub mniej przypaść do gustu), nie obejdzie się bez gruntownej odnowy intelektualnej i organizacyjnej. Innymi słowy niezbędny jest nowy (inny?) Giddens. Partia Pracy (podobnie jak jej partie siostrzane na kontynencie) potrzebuje nowego paradygmatu – nowoczesnej wizji politycznej, która mogłaby nadać sens jej istnieniu, przyciągając sympatyków i wyborców. Nie może ona ograniczać się do argumentacji za lub przeciw Trzeciej Drodze – wręcz przeciwnie, ma być zorientowana na przyszłość i wyznaczać zupełnie nowy kierunek.

Kolejnym wyzwaniem jest odzyskanie zaufania wyborców – zdefiniowanie, nie tylko w imię jakiej idei, ale także w czyim interesie zamierza działać. Współczesna socjaldemokracja nie reprezentuje już bowiem klasy robotniczej (do przynależności do której nie przyznaje się zresztą zbyt wielu, jeśli w ogóle ktokolwiek) – ale nie ma też pomysłu na to, kogo chciałaby bronić w zamian. Stąd też jej pozycję deklasują zarówno centroprawica, jak i bardziej radykalna lewica czy populiści.

We wczorajszym liście do członków szkockiej Partii Pracy Jim Murphy napisał, że Szkocka Partia Narodowa „przybrała się w piórka socjaldemokracji i w ten przebiegły sposób wygrała zaufanie tradycyjnych wyborców Partii Pracy”. Wydawać by się mogło jednak, że SNP po prostu odkurzyła kostium, który socjaldemokracja odwiesiła na kołek dwie dekady temu – a co do centrolewicy, choć goniła za nowymi trendami, to skończyła w sytuacji w której można ją określić przysłowiowym zwrotem „obecnie król jest nagi”…

 

 **Dziennik Opinii nr 131/2015 (915)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij