Unia Europejska

Dymek: Amerykańska dyplomacja i europejska bezczynność

Po wprowadzeniu nowych sankcji Amerykanie uważają, że to Europa jest w sprawie Rosji bezczynna.

„Należy dać do zrozumienia Putinowi, że posunął się za daleko i nie zamierzamy stać z założonymi rękoma” – powiedziała w wywiadzie telewizyjnym była szefowa amerykańskiej dyplomacji Hillary Clinton. Cytat przedrukowały w nagłówkach największe anglojęzyczne media, a brytyjski„Guardian” – gazeta, której nie zawsze po drodze z Amerykanami – uczynił z wypowiedzi Clinton główny materiał na swojej witrynie internetowej. Czyżby przełom? Niezupełnie. Clinton, co nie wszyscy odnotowali, nie mówiła o amerykańskim stanowisku, ani nawet o tragedii z udziałem malezyjskiego samolotu. Słowa byłej szefowej dyplomacji były odpowiedzią na pytanie, co wobec eskalującego kryzysu i działań separatystów powinna zrobić… Unia. I mówiąc, że „należy dać do zrozumienia Putinowi, że posunął się za daleko”, miała na myśli to, że powinien to zrobić ktoś po tej stronie Atlantyku, a nie po raz kolejny Ameryka. Rozwiązania wymieniła wprost: wzmożone sankcje wobec Rosji, kroki na rzecz niezależności energetycznej Ukrainy oraz pomoc militarna i przy ochronie jej granic.

Stanowisko Clinton nie jest już wśród amerykańskich liberałów, w zrozumiały sposób zachowawczych w sprawie otwierania nowych frontów, odosobnione. Dzisiejsze wydanie „International New York Times” otwiera tekst zatytułowany Władimir Putin może skończyć tę wojnę, w którym redakcja stawia sprawę jasno – sankcje wobec Rosji, które ledwie przedwczoraj ogłosił prezydent Obama, są słuszne i stanowią jeden z niewielu dostępnych sposobów wpływania na głównego winnego konfliktu. Ale nie tylko Putin jest antybohaterem edytorialu „NYT”. Europa się nie popisała – to druga najważniejsza teza tekstu. Zdanie o tym, że Unia nie zdecydowała się nałożyć równie mocnych sankcji jak Ameryka pada w tekście dwukrotnie i w kluczowych miejscach.

„My, Amerykanie, robimy już wystarczająco dużo w tej, nie naszej przecież, sprawie” – można wyczytać z tego i wielu podobnych mu tekstów i wypowiedzi, które pojawiają się od rana w mediach za oceanem.

I trudno nie czytać ich z poczuciem goryczy. Właśnie dlatego, że ta cyniczna i pragmatyczna wizja polityki międzynarodowej – podzielonej na strefy wpływów, mierzonej w dywizjach i dolarach, pozbawiona sentymentów i przesadnej deliberacji – jest jak rzadko bliska prawdy. Tak, Amerykanie od lat uważają, że to nie ich sprawa. Od ponad dekady inwestują nieproporcjonalnie dużo środków w politykę bliskowschodnią, wspieranie prodemkoratycznych ruchów od Kairu po Teheran, w szpiegowanie Chin, tajne operacje w państwach Ajatollahów, nie mówiąc już o wojnach z Afganistanem i Irakiem. I są przy tym szczerzy: wystarczy wziąć którykolwiek numer „Foreign Affairs” lub przeczytać pierwszy z brzegu raport Departamentu Stanu z ostatniej dekady, by dowiedzieć się, że „ciężar”, „oś” czy „biegun” – zależy z jakiego słownika metafory lubimy– amerykańskiej polityki zagranicznej ciąży już tylko bardziej i bardziej na wschód. Na wschód od Berlina, Warszawy, Moskwy, Mińska i Kijowa, żeby było jasne. Dziś nawet największe redakcje przypominają o tym Europie, to żadna tajemnica, ale ta wciąż nie chce sobie tego uświadomić.

Wśród ofiar, z tego co aktualnie wiadomo, nie ma obywatelek i obywateli Ameryki, są natomiast ze wszystkich związanych z Ameryką sojuszem „pięciu oczu” krajów – Kanady, Australii, Nowej Zelandii i Zjednoczonego Królestwa. I dlatego też anglosaski nacisk na „oś” amerykańskiej polityki będzie teraz większy i przynajmniej czwórka z pięciorga oczu będzie spoglądać na Rosję uważniej. Tylko tyle i aż tyle. Ta nekropolityczna matematyka, która pokazuje wagę śmierci cywilów lub jej brak, w zależności od paszportu, jest kolejną z tragicznych lekcji, jakich udzielają nam wydarzenia na Ukrainie. Ameryka zna tę matematykę na pamięć. Unia nie chce nawet wziąć do ręki liczydła.

I choć wiemy dziś, że przynajmniej jedno z proponowanych przez Hillary Clinton rozwiązań jest nierealne – nie ma nawet pomysłu, jak i kogo Unia miałaby dozbrajać i jak formalnie miałaby chronić nie swoje granice – to sam fakt, że Ameryka w „nie swojej sprawie” ma tyle dyplomatycznej przewagi, żeby upominać całą Unię, mówi wiele. I żeby chociaż sama Unia mogła się pochwalić, że wie, gdzie leżą jej interesy. Tymczasem w tym samym momencie, gdy amerykańska ambasador przy ONZ Samantha Power kreśliła możliwe scenariusze, logicznie analizowała przebieg wydarzeń i zadawała Rosji niewygodne pytania, Angela Merkel apelowała o spokój i mówiła, że musi się zastanowić.

Jeśli państwo o tak niechlubnej i krwawej tradycji interwencji zagranicznych jak Ameryka, może się dziś pochwalić polityką mądrzejszą lub przynajmniej bardziej przemyślaną niż europejska bezczynność, nie wróży to dobrze.

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij