Świat

Majmurek: Ukraina będzie musiała dogadać się z Rosją

Jeśli zaoferujemy Putinowi tylko zimnowojenny język, czeka nas eskalacja kryzysu.

Największym wyzwaniem obecnej sytuacji na Ukrainie jest to, że Rosja jest jednocześnie częścią problemu i każdego realistycznego rozwiązania. Trudno wyobrazić sobie takie rozwiązanie obecnego konfliktu, które w jakiś sposób nie będzie do zaakceptowania dla obecnej władzy na Kremlu, które nie będzie brało pod uwagę rosyjskich interesów. Ukraina jest zbyt silnie powiązana gospodarczo z Rosją i zależna w wielu wymiarach od sąsiada, by mogła pozwolić sobie na politykę ignorowania go czy instytucjonalnej wrogości wobec niego. Zachód (rządy narodowe, liderzy biznesu i opinii publicznej) nie mają żadnego interesu w długotrwałej wojnie na sankcje ekonomiczne z Rosją. Tym bardziej w pokryciu kosztów, jakie Ukraina musiałaby ponieść, gdyby konsekwentnie doprowadziła do radykalnego zerwania ze swoim silniejszym sąsiadem.

W tej chwili, zamiast nakręcania konfliktu, polska i europejska racja stanu wymaga jego deeskalacji, wypracowania takiego rozwiązania, które pozwoli zachować twarz wszystkim jego stronom i dla wszystkich najmniej dotkliwego. Refleksja nad tym, jak miałyby wyglądać brzegowe warunki takiego porozumienia, jest dziś bardziej potrzebna niż (słuszne) potępienia Rosji za agresję na Krym czy zapewnienia Ukraińców o solidarności Europy z ich państwem.

Wydaje się, że obecną, kryzysową sytuację determinują trzy czynniki: obnażony przez ostatnie wydarzenia kryzys „miękkiej władzy” (soft power) Rosji w regionie; zależność ukraińskiej gospodarki od Rosji; postrzeganie Ukrainy przez zachodnie elity władzy. Przyjrzyjmy się im pokrótce.

Potęga soft power

Wbrew temu, co pisał Sławomir Sierakowski, ostatnie wydarzenia na Ukrainie dowodzą znaczenia soft power po stronie Europy. Choć Unia Europejska i MFW oferowały Janukowyczowi przed szczytem w Wilnie naprawdę mało korzystne (przynajmniej w perspektywie krótkoterminowej) warunki, choć propozycja Putina była hojniejsza i oznaczała mniejsze koszty dla ukraińskiej gospodarki, Ukraińcy masowo wybrali Europę. To Europa – choć tak mało dawała Ukraińcom – wyprowadziła ich na Majdan, to obietnica europejskiego projektu rozpoczęła największy ruch społeczny od czasów pomarańczowej rewolucji. To dowodzi jej wielkiej siły. Rosja tej siły nie ma. Obietnica życia w kręgu rosyjskiego projektu cywilizacyjnego nie jest w stanie wyprowadzić na ulice nawet jednej dziesiątej ludzi, jacy zmobilizowali się na Majdanie. Rosja cywilizacyjnie, kulturowo, wizerunkowo nic już nie ma regionowi do zaoferowania.

Nic dziwnego. Nie chodzi tylko o to, że jest względnie biedna w porównaniu z rozwiniętymi krajami Europy Zachodniej. Podobnie jak w czasach Marksa Rosja Putina jest dziś rozsadnikiem najczarniejszej reakcji.

Jest krajem sojuszu ołtarza i tronu, knuta i kadzidła, autokraty całującego ikony podawane mu przez przedstawicieli Patriarchatu Moskiewskiego, przy którym Episkopat Polski wydaje się ostoją cywilizowanych wartości.

Jak w „London Review of Books” pisze James Meek, narracja, którą Rosja sprzedawała do tej pory Ukrainie – braterstwa słowiańskich narodów pod dobrotliwą władzą Moskwy, przeciw któremu stoją wyłącznie „faszyści z Zachodu” – nie działa już w zasadzie nigdzie poza Krymem.
Połączenie głęboko autorytarnego projektu politycznego wewnątrz (z prawami zakazującymi „homoseksualnej propagandy”, wyrokiem na Pussy Riot i zamykaniem politycznych oponentów) oraz imperialistycznej, konsolidującej wpływy na obszarze poradzieckim polityki zewnętrznej musiało się okazać i okazało się niestrawne dla Ukraińców. I nie tylko dla nich.

W przeciwieństwie do okresu radzieckiego na usprawiedliwienie swej brutalnej polityki Rosja nie ma już żadnej idei mogącej rościć sobie pretensje do uniwersalizmu i dziedzictwa oświecenia. Owszem, nawet na lewicy znajdują się dziś obrońcy Putina, postrzegający w nim gwaranta „wielobiegunowego świata” czy przeciwwagę dla „amerykańskiego imperializmu”. Są to fantazje nie tylko nierozsądne, ale i opierające się na zupełnie nierealistycznych przesłankach. Nierozsądne, bo ład, jaki proponuje Rosja, jest dla objętych nim narodów (z rosyjskim włącznie) z Europy Wschodniej czymś znacznie gorszym niż to, co spotkałoby je, gdyby dostały się w europejską czy amerykańską orbitę wpływów. Nawet rola państwa-rezerwuaru taniej siły roboczej w UE okazuje się dla Ukraińców dużo atrakcyjniejsza niż perspektywa „Unii Eurazjatyckiej”. I trudno im się dziwić.

Rosja nie jest też żadną globalną przeciwwagą dla Ameryki, bo jest na to zwyczajnie za słaba. Przede wszystkim gospodarczo. Gospodarka rosyjska opiera się na eksploracji surowców; wśród tych gałęzi gospodarki, które wytwarzają największą wartość dodaną i są kołem zamachowym współczesnej ekonomii – branży IT i biotechnologii – próżno szukać rosyjskich marek. W ogóle trudno wymienić, poza sektorem energetycznym i zbrojeniowym, jakiekolwiek globalne rosyjskie marki. Petrodolary, które na fali zwyżki cen ropy popłynęły do Rosji w ostatniej dekadzie, nie zostały zainwestowane w żadne społecznie rozwojowe cele – trudno za takie uznać rezydencje oligarchów na Lazurowym Wybrzeżu, w Hampstead czy Belgravii.

Putin nie jest przeciwwagą dla Ameryki, jest co najwyżej potężniejszym i zamożniejszym Ahmadineżadem z bronią atomową. Ale wciąż potężnym na tyle, by nie dało się bez niego rozwiązać kwestii ukraińskiej.

Jeden z niewielu zachowujących rozsądek w sprawie Ukrainy polskich polityków, były minister spraw zagranicznych Adam Rotfeld, słusznie zauważył, że Zachód w równej mierze musi stosować wobec Rosji groźby sankcji, co wskazywać jej drogi „honorowego” wyjścia z sytuacji. Nie należy zapominać, że Putin już przegrał i już został upokorzony tym, co stało się w Kijowie. Stąd zupełnie nieracjonalna decyzja o zajęciu Krymu. Można to przyrównać do błędu, jaki imperialna Rosja popełniła, decydując się na pierwszy rozbiór Rzeczypospolitej. Przed rozbiorem cały kraj „dumnych Sarmatów” był właściwie jej protektoratem. Rozbiór oddał jego część Prusom i Austrii. Zajmując Krym, Putin popełnia podobny błąd. Nawet ze Swobodą w rządzie i prozachodnim kursem Kijowa Rosja – przynajmniej w średnim okresie czasu – zachowałaby znaczące wpływy na Ukrainie. Dokonując najazdu na Krym, nawet jeśli uda się go odłączyć od Ukrainy (czemu dyplomacja zachodu ze wszystkich sił powinna zapobiec), Putin zwraca przeciw sobie większość Ukraińców i umacnia antyrosyjskie nastroje, niszczy resztki soft power, jakie Rosja miała na Ukrainie.

Jeśli zachód nie przedstawi Putinowi pozwalającego ocalić twarz scenariusza, jeśli będzie miał do zaoferowania wyłącznie zimnowojenny język i groźby sankcji, tylko kolejne upokorzenia, czeka nas eskalacja kryzysu. Szkodliwa dla wszystkich. Przede wszystkim dla Ukrainy.

Prawdziwe więzy Ukraińców

Bo Ukraina jest dziś gospodarczo na tyle zależna od Rosji, że nie może pozwolić sobie na przedłużającą się zimną wojnę z sąsiadem. Naszym obowiązkiem, jako przyjaciół Ukrainy, jest przypominać o tym każdemu ukraińskiemu rządowi. W doskonałej analizie opublikowanej w „Foreign Affairs” robi to Jeffrey Sachs.

Rosja jest dziś głównym kredytodawcą Ukrainy, głównym odbiorcą ukraińskiej produkcji i głównym źródłem energii dla ukraińskiej gospodarki. Ukraina znajduje się w katastrofalnej sytuacji finansowej, w ostatnich latach jej zadłużenie na międzynarodowych rynkach finansowych rosło lawinowo. Ukraina nie ma go jak spłacić, a Zachód nie zaproponował jak dotąd żadnego planu spłat. Towary ukraińskie nie mają szans konkurować na rynku UE, a charytatywnie nikt ich tu nie kupi. Jeśli Ukraina była dotychczas atrakcyjna dla zagranicznych inwestorów (głównie z Niemiec), to przede wszystkim ze względu na bliskość rynku rosyjskiego. W przypadku przedłużającego się konfliktu z Rosją straci i ten atut.

Sachs mówi wprost: „Wszelkie nadzieje, że Zachód uratuje gospodarczo Ukrainę wbrew Rosji, to mrzonki”. Oferta UE i MFW to ciągle terapia szokowa, za którą ukraińska gospodarka zapłaci wysoką cenę. Stany jak dotąd zaoferowały gwarancje kredytowe w wysokości miliarda dolarów – sam deficyt obrotów bieżących Ukrainy wynosi 13,5 miliarda.

„Państwo niegotowe”

Ukraina nie ma co też liczyć na zmianę postawy europejskich i amerykańskich elit. Mimo zapewnień o przyjaźni, solidarności itd. wobec „demokratycznego cudu Majdanu” i nowych władz, partnerem dla stolic rozwiniętych liberalnych demokracji jest i będzie długo niestety Moskwa, nie Kijów.
Nie dlatego, że – jak pisał Sławomir Sierakowski – kraje Zachodu cierpią z powodu marnej jakości klasy politycznej, niezdolnej przewodzić swoim narodom, zamiast tego biernie zapatrzonej w sondaże. „Zapatrzenie w sondaże” nie przeszkodziło Stanom Zjednoczonym i Wielkiej Brytanii zaatakować Iraku, choć na ulice wyszły miliony demonstrantów. We współczesnej demokracji liberalnej to zdolni politycy kształtują opinię publiczną, nie na odwrót (niestety dla demokracji). Londyn, Paryż, Berlin, Bruksela, a nawet Waszyngton nie zdecydują się na zbyt daleko idącą konfrontację z Moskwą nie ze względu na tyranię sondaży, ale ze względu na twarde ekonomiczne interesy.

Rosyjskie surowce, odcięcie od których wiązałoby się ze znacznymi kosztami dla gospodarki, strumień pieniędzy rosyjskich oligarchów korumpujący (jak słusznie nazywa to Anne Applebaum) europejski system finansowy i polityczny to twarde czynniki określające politykę rządów liberalnej demokracji. I to te interesy ostatecznie zdecydują, nie retoryka.

Poza tym dla dużej części establishmentu demokracji Ukraina nie jest państwem zasługującym na w pełni poważne traktowanie. Byłemu prezydentowi Francji Valery’emu Giscardowi d’Estaign wyrwało się kiedyś, że jakiekolwiek pomysły akcesji Ukrainy do Unii to absurd, gdyż Ukraina to „państwo niegotowe”, którego połowa ludności ciągle czuje się bardziej Rosjanami niż Ukraińcami.
Mimo manifestacji nowej ukraińskiej tożsamości, jaka miała miejsce na Majdanie, duża część elit dyplomacji Zachodu myśli podobnie. Choć oczywiście publicznie dziś tego nie przyzna. Ale to przekonanie będzie pracowało z tyłu głowy decydentów. Zwłaszcza Ukraina skonfliktowana z Rosją będzie postrzegana na Zachodzie wyłącznie jako obciążenie.

W interesie Polski leży oczywiście polityka wpływająca długofalowo na zmianę takiego podejścia.

Ale nie zmienimy go, wskrzeszając w środku kryzysu zimnowojenną retorykę, która przez zachodnią opinię publiczną traktowana jest w najlepszym wypadku z wyższościowym pobłażaniem.

Tusk i Sikorski stosują jej na szczęście mniej, niż stosowałby PiS, gdyby był teraz u władzy, ale i tak popełniają teraz błąd. Zachód i Ukraina dogada się z Rosją, Polska – nie zmieniając swoimi deklaracjami „poczucia zagrożenia” o jotę europejskiej polityki – zostanie z popsutymi stosunkami ze wschodnim sąsiadem, opinią kraju rusofobicznego i dinozaura zimnej wojny.

Arbiter, nie strona konfliktu

Co robić w tej sytuacji? Dać pracować dyplomacji, deeskalować retorykę. Warto sięgnąć tu do rad, jakie daje nestor amerykańskiej dyplomacji Henry Kissinger. Zjednoczona Europa, jeśli chce skutecznie rozwiązać najpoważniejszy od czasów wojny w byłej Jugosławii kryzys u swoich granic, musi wystąpić nie jako strona konfliktu, ale jako arbiter porozumienia. Porozumienia, które za cel powinno mieć ochronę terytorialnej integralności Ukrainy, prawa narodu ukraińskiego do samostanowienia i wyboru swoich władz, a które jednocześnie będzie musiało wyjść naprzeciw obawom Rosji.

Co miałoby się na nie składać? Na pewno obietnica otwarcia drogi do integracji z UE, najlepiej połączona z rzeczywistą pomocą Unii dla ukraińskiej gospodarki. Zagwarantowanie językowych i kulturowych praw ludności rosyjskojęzycznej na Ukrainie – uchylenie ustaw językowych było skrajną głupotą ze strony rządu Jaceniuka, dającą Rosji wymarzony pretekst do agresywnej propagandy. Należałoby także wysłać sygnał, że Swoboda i siły na prawo od niej nie będą tolerowane przez Europę i że stanowią one barierę dla integracji Ukrainy ze wspólnotą europejską. Wreszcie, trzeba się tu zgodzić z Kissingerem, należy zagwarantować Rosji, że w najbliższym czasie Ukraina nie zostanie przyjęta do NATO. Rosja ciągle postrzega NATO jako wymierzony w nią, agresywny sojusz. Zagwarantowanie Moskwie, że integracja ekonomiczna Ukrainy z Zachodem nie przekieruje jej militarnie przeciw Moskwie, to minimum. I Zachód będzie – ze wspomnianych już powodów – gotów to zrobić. Wizje dalszej ekspansji na wschód, o Gruzji nie wspominając, poza neokonserwatywnymi think-tankami znad Potomaku traktowane są przez większość członków sojuszu raczej sceptycznie.

Jako sąsiedzi Ukrainy mamy moralny obowiązek i polityczny interes w tym, by bronić jej prawa do samostanowienia, wyboru władzy i sojuszy. Ale bylibyśmy złymi przyjaciółmi, gdybyśmy podżegając Ukraińców płomienną retoryką, skłaniali ich do działania niebiorącego poprawki na zasadę rzeczywistości. Musimy uczciwie mówić Ukraińcom, w jakich warunkach działają. Czasem przyjaźń wymaga powtórzenia aforyzmu Fryderyka Schlegla: „Wszędzie tam, gdzie ktoś nie potrafi się samoograniczyć, zostanie ograniczony przez świat”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij